niedziela, 6 października 2013



OSTATNI Z PATYCZAKÓW





Ostatni z Patyczaków nie patyczkował się z sobą. Powiesił się na ostatniej gałęzi drzewa genealogicznego. Pochodził z patologicznej familii: rodzice, zamiast karmić dziecko złudzeniami z promocji dla społecznie przystosowanych, pili wina patykiem pisane. Na swoje szklane gody nie dorobili się więc niczego, prócz butelek bezzwrotnych i nieodwracalnej dysfunkcji wątroby. Co prawda mógł ich jeszcze uratować przeszczep, lecz narządy zastępcze były dostępne jedynie w wybranych sklepach internetowych, w cenie przystępnej wyłącznie dla przystosowanych społecznie, przesyłka pocztą i kurierem. Ten najlepszy ze światów nigdy nie tolerował spływu na bakier z nurtem, toteż gdy kulminacyjna fala żółci do cna zalała gniazdo Patyczaków, ci nie uzyskali nawet nobilitującego statusu powodzian, otrzymując w zamian pośmiertną rehabilitację w postaci nadania tytułu zżółkniałych samobójców-topielców, bez prawa do odszkodowania. A Patryk Patyczak, uniknąwszy fali, pozostał sam jak patyk. Przez jakiś czas szukał żony na portalach randkowych, jednak żadna poważna niewiasta nie chciała związać się z facetem, który dwa miesiące temu ukończył lat siedem. Na nic zdały się tłumaczenia, że musiał wcześniej dorosnąć, że od piątego roku życia pracuje na czarno jako spawacz-ślusarz, że wyciąga półtora patyka na rękę, czyli dokładanie o półtora więcej, niż wynosiło jego kieszonkowe. Patryk, nie mogąc już dłużej znieść dojmującej samotności, postanowił się powiesić. Wszystkiemu winne kobiety i stereotypy, w tym to najważniejsze z przeświadczeń – że każdy mężczyzna jest dzieciakiem.



poniedziałek, 1 lipca 2013




 STEPY  AMERYKAŃSKIE 






Do wojska zgłosił się na ochotnika, dzięki czemu sam mógł wybrać przydział. Zdecydował się na wywiad, święcie przekonany, że chodzi o wywiad dla prasy. Zawsze chciał być kimś sławnym. Okazało się jednak, że trafił do wywiadu wojskowego, gdzie rozgłos jest ostatnią pożądaną rzeczą. Ten gigantyczny lapsus wynikał zapewne z faktu, że nasz łaknący popularności bohater był wyjątkowo nierozgarniętym człowiekiem. Nierozgarniętym niczym liście w listopadzie albo śnieg w dniu, w którym zima zaskoczyła drogowców. Nie był za to wcale ani biały, ani żółty, może więc lepiej odpuśćmy sobie te porównania ze śniegiem i liśćmi. Może właściwsza byłaby kawa z odrobiną mleka, ale czy kawa, a tym bardziej mleko, mogą być nierozgarnięte? Zostawmy jednak innym roztrząsanie tego rodzaju dylematów i wróćmy do naszego bohatera, który cierpiał niewypowiedziane katusze. Na nasze szczęście wszystkie katusze zostały zapisane. Oto one:

1. Katusze wynikające z lęku przed pobrudzeniem się, co z uwagi na skórę koloru zaawansowanej spalenizny, której posiadaczem był nasz świeżo upieczony żołnierz, wydaje się być nawet zabawne.

2. Katusze związane z przeświadczeniem, iż jest się w piekle, pomimo że kaloryfery nie grzeją w całej jednostce i wyprane onuce trzeba suszyć podczas snu, wsuwając je sobie pod dupę.

3. Katusze będące następstwem syndromu maminsynka, czyli totalnej niezaradności życiowej lub całkowitej niezdolności przedsiębrania.

Rzeczywistość bowiem boleśnie rozminęła się z oczekiwaniami naszego niebohaterskiego bohatera. A pierwsze miesiące pobytu w koszarach były dla niego wręcz koszmarem. To nieustanne czołganie się, padanie i powstawanie (brud), naciąganie na głowę przyciasnej maski gazowej (piekielne duszności), czy notoryczne czyszczenie trepów i broni (mom, help me!), wychodziło mu już bokiem. Na dodatek dobrowolnie skazywał się głodowe męczarnie, bo na wojskowe żarcie bał się choćby spojrzeć, gdyż w koszarowej stołówce zamiast big macków serwowano kaszankę, zaś masło orzechowe zastępowała margaryna palma. Tak, to bez wątpienia nie był american dream. Pewnego dnia jednak wezwano młodego żołnierza do sztabu. Tam czekał już na niego major Schwarzenegger, będący w tej opowieści istnym szwarccharakterem, mężczyzna postawny i barczysty, z fizjonomią gęsto posiekaną bliznami. Major, w momencie, gdy w progu gabinetu pojawiła się postać szeregowca, nabrał powietrza w płuca i ryknął najdonośniej, jak tylko potrafił:

Baczność!

Szeregowy Jackson melduje się na rozkaz, panie majorze!

Spocznijcie Jackson.

Szeregowiec, opacznie zrozumiawszy polecenie, usadowił się w fotelu i założył nogę na nogę.

Wróć! – wrzasnął major. – czy padła komenda siadać? Padnij! Sto pompek, natychmiast!

Tak jest, panie majorze!

Żołnierz bezzwłocznie przystąpił do wykonania polecenia, jednakże już po drugiej pompce padł wyczerpany na podłogę.

Wstawaj kocmołuchu! Parkiet mi zapaskudzisz. Wezwałem cię ofermo, ponieważ wyznaczono twą fajtłapowatą personę do misji szpiegowskiej na terenie Związku Radzieckiego. Będziesz podszywał się pod Angelę Davis, bo masz tak samo osmoloną mordę i podobny bałagan na głowie. 

Szeregowy pomyślał, że jeśli ma się upodabniać do jakiejś kobiety, to wolałby Dianę Ross, jednak nie wypowiedział na głos swej myśli, zaś major kontynuował:

– Tydzień temu otrzymałeś od sierżanta Reagana mini rozmówki amerykańsko-radzieckie z suplementem zawierającym partyjną nowomowę. Sprawdzimy teraz ile zdołałeś się nauczyć.

I major Schwarzenegger zadał Jacksonowi szereg pytań, wszystkie rzecz jasna w języku radzieckim, a kompletnie zdezorientowany żołnierz za każdym razem odpowiadał: „Da!”, bo tylko to słówko zdołał opanować.

Wreszcie major, mając już dość tej nonsensownej konwersacji, rzekł:

Szeregowy Jackson, jesteście skończonym idiotą. Za karę pobierzecie z magazynu szmatę, pastę do podłóg i wyfroterujecie na błysk parkiet w moim gabinecie. Poniał?

Da!

Odmaszerować!

I tak przez parę kolejnych godzin szeregowiec, stojąc swymi żołnierskimi buciorami na szmacie, przemieszczał się po wypastowanej podłodze gabinetu, major Schwarzenegger przystawiał zaś naśliniony palec do parkietu i jeśli tylko stwierdził na nim obecność kurzu, krzyczał:

To ma być błysk, Jackson?! Podłoga jest brudna i matowa jak wasza czarna gęba! Złapcie się za jaja żołnierzu i do boju!

I posłuszny żołdak, wciąż szusując po parkiecie, jednocześnie łapał się za przyrodzenie. Major natomiast wrzeszczał:

Jesteście ofermą Jackson? Odpowiadać!

Da! – replikował wschodzący król parkietu, któremu z wysiłku już nawet języki się popierdoliły.

Młody żołnierz pocił się niemiłosiernie, w duszy nazywał przełożonego tępym mięśniakiem, jednak ciągle tańcował na szmacie. A major, mając najwyraźniej niezły ubaw, dogadywał:

Wywijacie Jackson niczym profesjonalny tancerz. Jeszcze tylko muzyki wam brakuje.

I pokręcił gałką radioodbiornika, by odszukać jakiś odpowiedni podkład, jednak z głośnika, zamiast muzyki, wydobył się głos spikera: „Uwaga! Przerywamy audycję Country & Bluegrass Top 20 Countdown, żeby nadać ważny komunikat. Przed momentem Neil Armstrong, nasz dzielny kosmonauta, wylądował na księżycu”. „A ja to niby gdzie jestem?” – pomyślał szeregowiec. Właśnie w takich okolicznościach powstał jego najsłynniejszy taniec – moonwalk. Niby przez przypadek, bo gdyby Jackson miał łeb do języków obcych, to pewnie nigdy nie froterowałby podłogi. Być może jadłby garściami kawior z samym Breżniewem i oglądał wraz z nim w loży honorowej popisy młodego Barysznikowa. Ale najważniejszy w tej opowieści jest morał, że prawdziwy talent rodzi się w bólach. Zaś szeregowy rezerwy Michael Jackson już nie musi stać na baczność. Już spoczął – w alei zasłużonych gwiazd, tuż obok księżyca.

 


sobota, 1 czerwca 2013



Persönliche Identifikationsnummer


Utwór był nominowany do głównej nagrody w konkursie na najlepsze opowiadanie 9_Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania i został opublikowany w antologii PIN I ZIELONYM. Redakcja tekstu: Natasza Goerke.






Pin i zielony.

Profesor zwyczajny Bronisław Grabowski zbliżył palec wskazujący do klawiatury terminala i – po krótkim namyśle – wystukał PIN: „1234”. Zapamiętywanie wszelkiego rodzaju numerów identyfikacyjnych zawsze przychodziło mu z trudem. Dlatego zwykle starał się skojarzyć abstrakcyjny rząd cyfr albo z jakąś datą, istotną z punktu widzenia historii literatury, albo z książkowym cytatem, który do tego stopnia zapadł mu w pamięć, że potrafił automatycznie przywołać odpowiednią stronę. Tym razem był to cytat z Nowego Testamentu, z Ewangelii według św. Mateusza, zaś pin karty debetowej został rozszyfrowany dzięki numerowi rozdziału – 12, oraz wersetu – 34. „Plemię żmijowe! Jakże wy możecie mówić dobrze, skoro źli jesteście? Przecież z obfitości serca usta mówią” – pomyślał profesor i bez problemu przekształcił działanie intelektualne w manualne.

Transakcja odrzucona. Próbujemy jeszcze raz? Może pan profesor odłoży kilka pozycji i wówczas przejdzie. Albo zamieni na inne. Na niektóre książki mamy fajne rabatki.

Rabatki? Czyżby literaturę dało się już hodować niczym kwiaty?

Nie, nie zrozumiał mnie pan profesor. Rabatki czyli tyci tyci rabaty. Cóż, jesteśmy niewielkim dyskontem książkowym i nie możemy sobie pozwolić na takie same zniżki, jak w dużych sieciach. Oni mają specjalne układy z wydawnictwami. My mamy za to ciekawe bonusy. Na przykład jeśli zdecyduje się profesor zakupić cały cykl powieściowy „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, to otrzyma gratis nowelę Prusa „Katarynka”. Albo jeszcze lepsza okazja – nasza specjalna, komediowa promocja. Otóż każdy, kto kupi całą „Komedię ludzką” Balzaca, dostanie od nas w prezencie „Boską komedię” Dantego, „Nieboską komedię” Krasińskiego i „Nieludzką komedię” Franczaka. Nawiązaliśmy też współpracę z zakładem fotograficznym „Euro-foto” i pizzerią „Camorra”, dzięki czemu przy każdym zakupie książek powyżej stu złotych otrzyma pan u nas kupony rabatowe – 15% zniżki na odbitki i 10% na wybrane pizze.

Odbitki mnie nie interesują. Pizza też nie. Z dań pospolitych wolę nasze spécialité de la maison, czyli poczciwego schabowego z kością. Prousta w całości czytałem, a Balzaka, choćbym chciał, pewnie i tak nie zdążę, nawet jeśli jeszcze z dziesięć lat pożyję. Ale prosiłbym, o ile to nie sprawi kłopotu, żeby odłożyć dla mnie te wszystkie książki na parę godzin, a ja się w tym czasie skonsultuję z moim bankiem i sprawdzę stan konta. Proszę również, żeby mi pani napisała na kartce kwotę transakcji, bo ja mam bardzo słabą pamięć do liczb.

Sprzedawczyni naniosła flamastrem na wyrwaną z notesu kartkę: „1376 PLN”.



* * *

Maja i Amelia stały, jedna za drugą, w kolejce do kasy w hipermarkecie. Choć obydwie były aktorkami w renomowanym teatrze, to często dorabiały do swej marnej pensji chałturami. Tym razem zostały wynajęte przez agencję reklamową, by w ogonku przed kasą rozmawiać o wybranym produkcie. Miały za zadanie odegrać rolę przyjaciółek, które przypadkiem wpadły na siebie w sklepie, a cała scena powinna do złudzenia przypominać zwyczajne spotkanie przy zakupach. W praktyce wyglądało to tak: najpierw nieodzowna paplanina o tym, ile to już miesięcy się nie widziały, że ciągle brakuje czasu i że trzeba by wreszcie spotkać się gdzieś przy kawie, po czym Maja wyjmuje z wózka drogi proszek do prania i mówi: „Aaa, zobacz, co mi się udało kupić w promocji”. Następnie, eksponując pudełko w dłoni, wymienia zalety produktu: „Nie jest może najtańszy, ale za to bardzo wydajny. Starcza na trzy razy więcej prań, niż tańsze proszki, a rzeczy po nim pachną dużo ładniej”. W tym miejscu do akcji wkracza ze swą kwestią Amelia: „Poczekaj, zajmij mi kolejkę, a ja szybko skoczę po ten proszek, bo jak przyjdę jutro, to pewnie już go nie będzie”. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już po kilku sekundach od kolejki odłączyły się dwie inne osoby i popędziły w kierunku alejki z proszkami. Maja wyłożyła zakupy na taśmę i wyjęła z przegródki portfela kartę.

Pin i zielony. – rzuciła znużonym tonem kasjerka.



* * *

Pani Genowefa zapięła płaszcz, założyła beret, i z trudem, przytrzymując się poręczy, zeszła po schodach. Dziś po raz pierwszy w życiu miała wypłacić pieniądze z bankomatu. Kilka dni temu wyjęła ze skrzynki na listy kopertę z przydzielonym numerem PIN. Jeszcze jej nie otwarła. Zamierzała uczynić to w momencie, gdy znajdzie się przy bankomacie. Od paru miesięcy zmagała się z demencją, więc bez pomocy zapisu nie byłaby w stanie przywołać choćby najprostszej kombinacji cyfr. Do korzystania z karty namówili ją w banku. Powiedzieli, że zaoszczędzi sobie stania w kolejce do okienka i wytłumaczyli jak się nią posługiwać. Konsultantka wydrukowała nawet staruszce instrukcję step by step. Na odchodnym, zaraz po zwyczajowym „do widzenia”, zaproponowano jej jeszcze założenie konta w bankowości internetowej, co w tym konkretnym przypadku zabrzmiało niczym nieśmiertelna maksyma: „Żegnaj Gienia, świat się zmienia”. Kiedy pani Genowefa doczłapała wreszcie do bankomatu w pobliżu nie było żywej duszy. Wygrzebała z torebki okulary, a następnie sięgnęła dłonią po kopertę i instrukcję.



* * *

Maja i Amelia miały do wykonania jeszcze jedno zlecenie. Zadanie polegało na tym, by wcielając się w postaci czytelniczek promować powieść debiutanta, który ukrył swą tożsamość pod pseudonimem Jazgod. Powieść tę wydało duże wydawnictwo, które nauczone fiaskiem poprzednich działań marketingowych postanowiło sięgnąć po pomoc agencji reklamowej. Obie panie przebrały się więc w toalecie hipermarketu za osobniczki idealnie wpisujące się w target konsumentek literatury. Tym razem ich image ograniczał się do wytartych dżinsów, przydługich swetrów i okularów w rogowej oprawie. Podążając w kierunku dyskontu książkowego „Sówka”, aktorki minęły się po drodze z profesorem Grabowskim, zmierzającym do bankomatu, by sprawdzić stan konta. Kiedy dotarły na miejsce okazało się, że księgarnia zieje pustką. Przechadzały się zatem w te i we wte, sugestywnie wertując przypadkowe pozycje. Wreszcie w drzwiach pojawił się pierwszy klient. Maja natychmiast porwała z półki odpowiedni produkt i zagaiła mimochodem: „Czy wiesz, że ta powieść została określona mianem powieści dekady?”. Amelia odparowała: „Tak, słyszałam. W dodatku większość krytyków uznała ją za bezcenną, więc te czterdzieści cztery złote to żaden majątek”. Ostatnie słowo należało do Mai: „Fakt. Cena wcale nie jest wysoka, a książka zbiera świetne recenzje. Krytycy piszą, że to bildungsroman, który łączy w sobie cechy powieści łotrzykowskiej, eposu rycerskiego, nouveau roman, kryminału, realizmu magicznego i science fiction. Poza tym jest to ponoć typowa powieść z kluczem, coś jak Zamek Kafki”.


* * *


Profesor Grabowski stał już w kolejce do bankomatu. Maja i Amelia dotarły na miejsce kilka minut później i ze zdziwieniem stwierdziły, że przyjdzie im stać w niespotykanie długiej kolejce. Maja, która właśnie dostała od zleceniodawcy esemesa, że przelew pieniędzy za reklamową chałturę został dokonany, aczkolwiek zostanie przelana tylko połowa kwoty, gdyż klientem w księgarni okazał się być cień, który kontrolował wykonanie zadania, przeklinała pod nosem. Amelia, widząc niekończący się sznurek oczekujących, postanowiła, że wypłaci kasę w innym bankomacie. Pani Genowefa garbiła się przed monitorem. W prawej, drżącej dłoni, trzymała kartkę z numerem PIN. „Pośpiesz się babciu!” – krzyknął zniecierpliwiony jegomość z tłumu. „Szybciej!” – zawtórował inny. „Biedna staruszka. Pewnie ma jeszcze słabszą pamięć do cyfr, niż ja” – pomyślał profesor. Pani Genowefa odwróciła głowę. Jej oczom ukazał się nieprzebrany tłum postaci. Widziała je jak przez mgłę, rozmyte twarze, niewyraźne sylwetki, jednak na wskroś rozróżniała granatowe, pionowe pasy. Numer PIN, który przydzielił jej bank, był taki sam, jak ten z Auschwitz. I te ciągłe nawoływania: „Pośpiesz się! Schnell!”. Zachwiała się i upadła na ziemię.


poniedziałek, 8 kwietnia 2013



ZEMSTA






Nazywam się Jan Nowak i właśnie przymierzam się do roli mściciela. Pewnie moje imię i nazwisko wyda wam się zbyt pospolite. Pewnie powiecie: „Ale przecież żaden mściciel nie może nazywać się Jan Nowak”. A gówno! Co prawda zdaję sobie sprawę, że w danym kontekście lepiej byłoby nazywać się na przykład Mścisław Małodobry albo Gniewko Gwałtownik. Tak, jednak ja jestem Jankiem Nowakiem, po ojcu i dziadku, i nikt, i nic, nie zmieni tego faktu. Jestem też typowym Polakiem, zmaskulinizowaną wersją Janiny Nowak z Gniezna, wzorcowej adresatki ze skrzynek na listy, i właśnie przymierzam szpilki.

Zaczęło się od pokojowej manifestacji, gdy niespełna trzysta metrów od naszej parafii, parafii pw. Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej, powstał ten grzeszny przybytek. Klub nosił obcojęzyczną nazwę „Queer”. Sprawdziłem w wikipedii, że ów termin jest współczesnym antonimem heteronormatywności. Manifestacja została zaplanowana na dzień 15 sierpnia, w Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Punktualnie o godzinie dwudziestej pierwszej, ponad stuosobowa grupa ruszyła spod naszego kościoła. O tej porze otwierano ten przeklęty burdel. Umówiliśmy się, że siłę przewodnią manifestacji stanowić będą rodziny z dziećmi. Niektórzy nieśli więc swoje pociechy na rękach, inni pchali przed sobą wózki, a starsze dzieci szły samodzielnie obok rodziców. Na czele pochodu kroczyła para – chłopiec i dziewczynka, dzierżąc transparent: „Nie ma owoców życia bez normalnego pożycia”. A kiedy wspólnie doszliśmy do tej jaskini nierządu, gdy dodając sobie animuszu śpiewaliśmy pieśń maryjną: „Biedny kto Ciebie nie zna od powicia/ I nigdy Twego nie słyszał imienia/ Lecz ten biedniejszy, kto w rozpuście życia/ Stał się niegodnym Twojego wejrzenia”, naszym oczom ukazała się istna sodoma i gomora. Przed wejściem kotłowali się roznegliżowani odszczepieńcy, całkowicie zatraceni w tańcu i nie zwracający na nas najmniejszej uwagi. Połączeni wyłącznie w homogeniczne pary, raz po raz zbliżali się do siebie ciałami, pocierając przy tym genitaliami o pośladki. Z ogromnych, wystawionych na zewnątrz głośników, dobiegała tępa, mechaniczna muzyka, drażniąc receptory słuchu świdrującym basem. Do tego wszystkiego doszedł wokal, jednostajnie powtarzający te same słowa, który nałożył się na nasze chóralne głosy, odśpiewujące w tym momencie trzecią zwrotkę pieśni:

Kto się za życia z Tobą nie połączy,
                                    You wanna do it in my butt, in my butt?
Tęskniąc, nie szuka Twej świętej opieki,
                                    You wanna do it in my butt, in my butt?
Ten i bez Ciebie to życie zakończy,
                                    You wanna do it in my butt, in my butt?
Bez Ciebie będzie rozpaczać na wieki.
                                    Let's do it in the butt, okay 1
_______________________________ 
1 fragment pieśni maryjnej „Biedny, kto Ciebie” i refrenu piosenki Samwella „What What (In The Butt)”. Tłum. z ang. – Chcesz to zrobić w mój tyłek, w mój tyłek?/ Zróbmy to w tyłek, okay.


Wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że ów nieskrywany pokaz lubieżności został zorganizowany jako odpowiedź na naszą akcję. Tym bardziej, że dostępu do tych hedonistycznych bałwochwalców bronił kordon ochroniarzy. A ponieważ nasze przygotowywania do wiecu przebiegały w pełnej konspiracji, niewykluczone zatem, że ci wszetecznicy mieli w naszych szeregach informatora. Bo przecież podczas ostatniej Mszy Świętej, ani w komentarzu do kazania, ani w ogłoszeniach duszpasterskich, proboszcz nawet słowem nie zająknął się o manifestacji.

Tymczasem kilku, co bardziej krewkich mężczyzn z naszej grupy, rzuciło się z zaciśniętymi pięściami na tańczących zwyrodnialców, jednak rychło nadziali się na szpaler ochroniarzy i zostali spacyfikowani gazem łzawiącym i pałkami. Żony sponiewieranych śmiałków darły się rozpaczliwie i zawodziły, a pozostałe kobiety odciągały na bok dzieci, bądź zasłaniały im oczy. Koniec końców – ponieśliśmy sromotną klęskę. Posmakowawszy goryczy przegranej, ze spuszczonymi głowami, rozeszliśmy się do domów. Po tym wydarzeniu już nigdy więcej nie wyszliśmy na ulicę. Wprawdzie pisaliśmy skargi, tworzyliśmy petycje i zbieraliśmy pod nimi podpisy, jednak wszelkie oficjalne próby zmierzenia się z problemem napotykały na mur urzędniczej idiosynkrazji. Podejrzewam, że ci zliberalizowani kretyni z góry odrzucali nasze wnioski, w ogóle ich nie czytając. Tak czy siak, zdawało się, że w sprawie nastąpił impas, że trzeba będzie raz na zawsze pogodzić się z porażką, i prawdopodobnie tak by się stało, gdyby nie pewien brzemienny w skutkach fakt. Otóż któregoś dnia odkryłem na ekranie monitora wpis poczyniony przez mojego trzynastoletniego syna i zamieszczony na jednym z popularnych portali społecznościowych. Był to lapidarny tekścik następującej treści:

jestem gejem :)

* * *

Zatem w tej właśnie chwili przymierzam szpilki. Nogi mam już gładko ogolone, na sobie siateczkowe bodystocking i obcisłą, lateksową mini, czerwoną niczym habit hiszpańskiej inkwizycji. Zanim jednak wyruszę na samotną krucjatę, naniosę jeszcze na twarz barwy wojenne – poszperam w kosmetyczce żony i wydobędę z niej puder do twarzy, kredkę do oczu, cień do powiek, tusz do rzęs i pomadkę. Na koniec przejrzę się w lustrze, uśmiechnę zaskoczony efektem, schowam do torebki pejcz, kajdanki i kilka niewielkich kartek, wydrukowanych specjalnie na tę okazję. Tym sposobem, kontynuując dzieło Torquemady2 i podszywając się dla niepoznaki pod drag queen, rozprawię się z tutejszymi zaprzańcami. Zwabię jednego z nich do siebie, ponętnie kręcąc tyłeczkiem, namówię go do wspólnej zabawy z gadżetami, przykuję do łóżka i wybatożę. A gdy będzie bliski utraty przytomności, kiedy zacznie błagać bym przestał, okażę mu swoje miłosierdzie i dam ostatnią szansę, szansę na wzór dawnych auto da fé, publicznych procesów, podczas których heretycy mogli ocalić własną skórę deklarując przyjęcie wiary katolickiej. W tym jednak przypadku, zamiast ustnej deklaracji i wyznania wiary, delikwent określi raz na zawsze swą seksualną orientację wypełniając taki oto druczek:


I zaprawdę powiadam wam, wszystkie jego dotychczasowe występki pójdą w niepamięć, wszystkie grzechy zostaną mu odpuszczone, jeśli tylko dokona właściwego skreślenia. W przeciwnym razie sam postawi na sobie krzyżyk, sam skaże się na golgotę.

_____________________________________________
2 Tomás de Torquemada – hiszpański duchowny, w latach 1483-1498 Wielki Inkwizytor Królestwa Kastylii, Królestwa Aragonii i podlegającego mu Królestwa Walencji.



* * *

Wszystkiemu winne media. Włączam telewizor i już od samego rana trąbią o dyskryminowanych gejach. Telewizja śniadaniowa od której śniadanie mi się cofa w gardle. Zaprosili do studia transów, cioty i lesby, a ci, poubierani w fatałaszki od bossa i zary, narzekają na swój los marny, na fakt, że nie mogą umówić się na romantyczną kolację w modnej restauracji, bo ksenofobiczne snoby wytykają ich palcami, że nie dane im jest w spokoju lizać się pod jemiołą w parku, bo staruszek, co się przechadza alejką ze swoim pitbullem, wygraża im laską i szczuje psem, a rozdrażniona bestia szczerzy kły i warczy, że wreszcie archaiczne prawo nie pozwala im zalegalizować związku, wspólnie rozliczać się z podatków i korzystać z innych przywilejów dostępnych dla formalnych małżonków. Tymczasem na przeciwległym biegunie setki tysięcy polskich dzieci nie zje dzisiaj w szkole żadnego posiłku, tymczasem ich rodzice pójdą do parku co najwyżej po to, by pod osłoną nocy zbierać puszki, tymczasem spory odsetek społeczeństwa w ogóle nie odprowadzi podatku, bo pracuje na czarno, żeby nie zdechnąć z głodu na zasiłku. Ale to przecież tylko margines, błąd statystyczny na tyle nieistotny, że nie warto brać go pod uwagę. Za to wieczorem – trochę rozrywki. W popularnym tiwi-szoł na żywo, mającym za zadanie promować talenty wokalne, wystąpi nowy idol młodzieży – dziewczyna i chłopak, czyli heca na pół waginy i pół fallusa. Wzorcowy przykład dla dorastających gówniarzy, że bycie homo-nie wiadomo jest trendy. I jestem niemal w stu procentach pewny, że to właśnie media – internet i telewizja, wykoleiły mojego syna. Omamiły też innych, wmawiając im tolerancję za wszelką cenę, sprawiając, że przybytek zła, mieszczący się naprzeciw naszego kościoła, zyskał urzędniczą aprobatę i społeczne przyzwolenie.

Tego samego dnia, kiedy odnalazłem wpis syna, próbowałem z nim porozmawiać, przemówić do rozsądku, jednak smarkacz wpierw wszystkiemu zaprzeczył, a później wybiegł z domu, wściekle trzaskając drzwiami. Siła uderzenia sprawiła, że Chrystus wiszący nad futryną obsunął się z gwoździa. Figurka ukrzyżowanego Mesjasza upadła na gres w przedpokoju i pękła wpół. Podniosłem z podłogi jedną z połówek. Trzymałem w dłoni męskie nogi z biodrami przepasanymi kawałkiem materiału. Pomyślałem: „Męskie nogi i spódnica – to musi być jakiś znak”. I właśnie wtedy zacząłem układać w głowie plan zemsty.



* * *

„W biedronce kup mąkę, jajka, tylko elki, bo są w promocji, kostkę masła, mleko, może być trzy dwa. Aha, ser żółty miał być tańszy, zobacz który. Jak będzie, to też możesz kupić. Notujesz sobie?” – upewniała się. – „Notujesz? No to dalej, u rzeźnika – pierś z kurczaka, ale koniecznie małą, jak jest wielka to znaczy, że nafaszerowali antybiotykami, jakąś wędlinę, tylko nie przepłacaj. A, i zajdź jeszcze na zieleniak po ziemniaki, pomidory i włoszczyznę”. Powinienem był dopisać: „W chwilówkach – tysiąc złotych na sfinansowanie całej akcji, w sex-shopie – kompletne wdzianko cioty, pejcz i kajdanki”, poprzestałem jednak na zanotowaniu słów małżonki. Zapisaną drobnym maczkiem kartkę wsunąłem do tylnej kieszeni spodni, zasznurowałem buty, włożyłem kurtkę i wyszedłem.

Najpierw wcale nie chwila, tylko bita godzina w chwilówkach. Wypełniłem wniosek, lecz żaden ze mnie stały klient, więc trzeba mnie dodatkowo sprawdzić. Zatem telefon do pracy, nikt nie odbiera, pora lunchu, biurwom się nie spieszy. Siedzieliśmy naprzeciw siebie z chwilówkową konsultantką, obydwoje ze spuszczonymi głowami – ona wolałaby tu nie pracować, ja wolałbym tutaj nie trafić. Cóż, nie mamy wyboru. Po godzinie milczącej zadumy, sześćdziesięciu minutach ciszy za poległych w BIK-u dłużników, konsultantce udało się wreszcie dodzwonić. Cyrograf został podpisany. Potem sex-shop: „Żonka lubi się zabawić” – tłumaczyłem sprzedawcy, pospiesznie pakując zakupy do siatki. Następnie wizyta w portierni hotelu „Polonia” i rezerwacja dwójki na piątek, mam wtedy nockę. Wcześniej rozmawiałem z majstrem i załatwiłem sobie wolne (żona i syn będą święcie przekonani, że jestem w robocie). Na koniec realizacja poleceń małżonki, czyli zakup wiktuałów z karteczki. W drodze powrotnej zahaczyłem jeszcze o piwnicę, gdzie zostawiłem torbę z gadżetami i fatałaszkami. Wjechałem windą na siódme piętro, stanąłem przed drzwiami mieszkania, położyłem reklamówki z żarciem na wycieraczce, wdusiłem przycisk dzwonka. Otwarła moja druga połowa. „Gdzie byłeś tyle czasu?” – usłyszałem w progu. „W biedronce działała tylko jedna kasa” – odparłem.

Piątek. Sądny dzień. Łazienka w pokoju hotelowym. Lustro. Usta. Oczy. Brwi. Rzęsy. Ostatnie poprawki. Ostatnie spojrzenie na cudze odbicie w lustrze. Na mężczyznę, który przeistoczył się w zdzirę. Gesty. Usiłuję być miękki, delikatny, kobiecy. Staram się wypaść jak najbardziej naturalnie. Próba generalna w zwierciadle. Jestem gotów. Przedstawienie czas zacząć!



* * *

„Queer”. Wnętrze. Siedzę na krześle przy kontuarze. Noga na nodze. Sączę przez słomkę mojito. Nie minęło nawet pięć minut od momentu mojego przybycia, a już wzbudzam spore zainteresowanie. Nic dziwnego, dla taplających się non stop we własnym gównie tubylców jestem nową dupeczką, świeżutkim kakaowym oczkiem. Kilku spedalonych macho już skotłowało się w pobliżu baru. Zamawiają drinki i zerkają na mnie łaknącym wzrokiem. Bezceremonialnie ślinią się na mój widok. Pewnie każdy z nich chciałby nanieść tą swoją cieknącą ślinę na tłuste paluchy i pomerdać nimi w mojej odbytnicy. Jeden decyduje się podejść. Zgrywa szarmanta – całuje mnie w dłoń i się przedstawia. Pyta, czy może się przysiąść. Pozwalam. Teraz zaczyna się zabawa w przesłuchanie. Skąd jestem, bo mnie tutaj widzi pierwszy raz, kto mi powiedział o tym klubie, czy mam stałego partnera, czy może postawić mi drinka? Odpowiadam, że jestem przejazdem – w delegacji, że mi powiedział znajomy, że nie mam i że może. Wskazuje palcem na moją szklankę i pyta, czy ma być to samo. Mówię, że czemu nie. Obserwuję wnikliwie, jak składa zamówienie przy barze. Obawiam się, że spróbuje wrzucić tabletkę gwałtu albo jakieś inne świństwo do zakupionego mojito. Wraca ze szklankami. Pijemy, rozmawiamy. Nie jest natarczywy i w ogóle nie porusza tematów intymnych. Zupełnie nie sprawia wrażenia, jakby tego wieczoru chciał zaciągnąć mnie do łóżka. Kończymy drinki i wciąż zero działań zaczepnych z jego strony. Postanawiam przejąć inicjatywę. Prowadzę go za rękę na parkiet. Właśnie leci Krawczyk – „Bo jesteś ty”. Robi się romantycznie, przytulamy się w tańcu do siebie. Szepczę mu na ucho, że tutaj jest trochę za głośno i że w pokoju hotelowym mam butelkę bordeaux. On na to, że bordeaux jest jego ulubionym winem i że z przyjemnością się ze mną napije. Dzwonię po taksówkę. Wychodzimy.



* * *

Szarpie się, przykuty kajdankami do łóżka. Usiłuje coś z siebie wykrztusić, wydobyć jakiś nieludzki skowyt, jednak ma zakneblowane usta. Kolejne razy lądują na jego plecach, a on wije się z bólu. Od tej całej szamotaniny łóżko skrzypi niemiłosiernie, ale nikogo ów dźwięk nie postawi na nogi, nikt nie przybiegnie zobaczyć, co się dzieje, wręcz przeciwnie, to tutaj normalne. Ten hotel od lat funkcjonuje głównie dzięki parom, wynajmującym pokój tylko i wyłącznie dla odbycia przelotnego stosunku. Teraz zamierzam się z całej siły. Ostatnie, dwudzieste pierwsze uderzenie. Trzeba je dobitnie zaakcentować. Wszystkie smagnięcia pejcza w trzech dawkach – najpierw setne, potem dziesiętne, na końcu jedności. Dziewięć setnych, sześć dziesiętnych, sześć jedności. 966. Chrzest Polski. Czas na deklarację. Zadecyduj heretyku, czy chcesz być prawdziwym Polakiem.



* * *

Zrywam się gwałtownie. Czoło zroszone potem. Przecieram oczy i wodzę wzrokiem dokoła łóżka. Na podłodze walają się puste butelki po winie, lateksowe wdzianko, pejcz i kajdanki. Więc to nie był sen! Niepewnie odwracam głowę w drugą stronę, w kierunku bezwładnego ciała, leżącego obok mnie. Ufff, co za ulga, obok śpi moja małżonka.

– Kochanie, – mówię i potrząsam ją za ramię kochanie obudź się!

– Czego ode mnie chcesz, – odpowiada zaspanym głosem – mało ci było wczoraj?

– Kochanie, miałem okropny sen, śniło mi się, że...

– Przestań! – przerywa – Daj mi spać, już nie pamiętasz co mi zrobiłeś?

– Nie pamiętam.

 Spiłeś się jak świnia, przykułeś mnie do łóżka, okładałeś pejczem, a potem wszedłeś w mój tyłek na chama, brutalu, bez żelu. Przecież wiesz, że ja tak nie lubię, że wolę jak jesteś czuły i jak mnie długo pieścisz.

– Wiem, kochanie, wiem. Wybacz proszę.


Ale syf, myślę, muszę jak najprędzej coś z tym zrobić. Może tym razem to ja będę kobietą, włożę fartuszek i pójdę do kuchni, królestwa mej małżonki, by przyrządzić pyszne śniadanie? Przydałaby się róża, jakieś serwetki i żeby wszystko podać na tacy. Już wiem, usmażę na maśle delikatny omlecik, tak samo delikatny, jak ona. Tak delikatny, jak Tomasz, choć pewnie powiecie: "Ale przecież żadna żona nie może nazywać się Tomasz Nowak". A gówno!


czwartek, 14 marca 2013



FAST




Najlepsze hamburgery robią w budkach przy stacji. Gdzie chodzimy gdy nie mamy nic do roboty. Codziennie prawie. Czas płynie niespiesznie. Co dwie godziny pociąg. Kiedyś jeździły częściej. Kiedyś chodził z nami jeszcze Romek Maciejewski. Dopóki nie położył się na tory. Osobowy z Wrocławia do Zielonej Góry. Głowa potoczyła się za nasyp kolejowy. Życie potoczyło się dalej. Najlepsze hamburgery robią przy stacji. Kotlet idealnie wypieczony. Ogórek pomidor sałata świeże. Ser ciągnie się przez chwilę i urywa nagle.




 
 
ODPRAWA POSŁÓW GRECKICH
 
 




po zamrożeniu wypłat

odgrzewamy mity

piętka achillesa

european breakfast

po podniesieniu stóp procentowych

zamieniamy obcasy

na helleńskie sandały



a odprawa greckiego posła

to dodatkowy przydział benzyny

koktajl mołotowa

butelka na głowę
 
 

 
 
KAPITAN EMO