niedziela, 24 czerwca 2018

 MOJŻESZ 

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"


Nie wierzę, że przed Mojżeszem rozstąpiło się morze. Być może przypłynął pontonem. Jeśli tak, to najbliższa i najmniej wyczerpująca byłaby droga przez Maroko do Hiszpanii, bo Mojżesz pochodzi z Gwinei. Według Google Maps trasa, którą trzeba by przejechać samochodem z Konakry, stolicy zachodnioafrykańskiego państewka, do wysuniętego na północny skraj kontynentu Tangeru, to 4135 km, a przewidywany czas jazdy – 2 dni i siedem godzin. Za to droga morska z samego Maroka, z okolic portu Tanger Med do Tarify w Andaluzji, wynosi niewiele ponad 15 mil morskich, czyli niecałe 30 kilometrów. Tylko jeśli rzeczywiście przedostał się w ten sposób do Europy, to jakim cudem znalazł się w Pradze? Jest mało prawdopodobne, że kontynuował swą podróż pontonem, wykorzystując sieci rzeczne. Wełtawa z całą pewnością nie wpada do Morza Śródziemnego czy Atlantyku w pobliżu Cieśniny Gibraltarskiej, ani nie łączy się z którąś z rzek andaluzyjskich, choćby Gwadalkiwir. I dlaczego nie został w Hiszpanii? Dlaczego akurat Czechy wybrał na swą Ziemię Obiecaną? Dla czeskich kobiet, które uchodzą za wyzwolone seksualnie, szczególnie wśród amatorów porno filmików na Red Toube? Dla knedli z wołowym gulaszem i zimnego pilsnera, od których brzuch robi się krągły, jak u afrykańskiego dygnitarza? A może dla stravenek – bonów żywnościowych, które dostajesz jako bonus będąc zatrudnionym i kupisz za nie wszelkie produkty spożywcze, prócz papierosów i alkoholi? Kto wie, możliwe, że właśnie dla stravenek, dlatego zawsze, gdy go spotykam, prosi mnie o papierosa, a ostatnio naciągnął na piwo w hospudce. Niewykluczone, że utrzymuje się tutaj wyłącznie z bonów, a pieniądze z wypłaty przesyła na czarny kontynent głodującej rodzinie. Bo Mojżesz pracuje. Widziałem go kilka razy wsiadającego do robotniczego autobusu, odjeżdżającego z przystanku przy opatovskim metrze. Mojżesz pracuje, nie żebrze. Na stacji metra zaczepia przechodniów i prosi ich wyłącznie o to, co im do życia zbędne – alkohol i nikotynę. A mijający go przechodnie to w większości korpoludkowie, spieszący się na metro z deadlinem zaciskającym się niby pętla na szyi – metroseksualni drwale, kobiety osy wyrzucające tysiące koron w błoto, byleby tylko jeszcze ściślej zacisnąć pasa. Mojżesz jak Leon Zawodowiec jest czyścicielem – oczyszcza z toksyn otoczenie. Wyłudza od ludzi to, co im szkodzi. „Kopsnij szluga - mówi Mojżesz. Najlepiej daj kilka naraz. Nie zachorujesz na raka, nie sczernieją ci paznokcie u stóp od martwicy, nie staniesz się wskutek jarania impotentem. Nie wymiękniesz w świecie singli, gdzie walka o samicę-singielkę oznacza ujarzmienie jej 5 wrogo nastawionych wobec ciebie kotów persów, które wypowiadają ci dżihad, kiedy ją przytulasz”. „Daj na piwo – kontynuuje. Wypiję za ciebie, nie urośnie ci brzuszek. Będziesz miał kaloryfer godny Christiano Ronaldo. Koszule slim fit będą idealnie leżeć na twoich żeberkach. No daj na browar, nie bądź Żyd”.

Po raz pierwszy spotkałem go na boisku do koszykówki, nieopodal ubytovni. Szedł w poprzek asfaltowej nawierzchni. Wyglądał groźnie – postura Mike'a Tysona, kaptur zaciągnięty na głowę. Spod niego spoglądały w mym kierunku wielkie białka oczu, wyraźnie odcinające się na tle czarnej niczym smoła twarzy. Moses, bo tak brzmi w oryginale jego imię, jest małomówny. Zapytał tylko, czy może ze mną porzucać. Przytaknąłem, odruchowo namierzając wzrokiem plecak, w którym zostawiłem komórkę i portfel. Podczas wspólnego rzucania w pewnym momencie na jego chłodne oblicze wstąpił uśmiech. Widać było, że gra sprawia mu przyjemność. Po kilku minutach luźnego, koszykarskiego treningu, ożywił się. Komplementował moje udane zgrania, oklaskiwał celne rzuty. Cieszył się niczym dziecko, dla którego nie jest ważna rywalizacja, tylko zabawa. Na pożegnanie wycelował palec w stojący naprzeciw boiska betonowy wielopiętrowiec. Tutaj mieszkam – powiedział, wskazując jakieś okno w górnych partiach budynku i obiecał, że od teraz będzie mnie wypatrywał na boisku, a gdy tylko dostrzeże, szybko zbiegnie.

Kolejny raz ujrzałem go parę miesięcy później. Pamiętał moje imię, pochwalił się, że kupił piłkę. Po wyrazie twarzy widać było, że jest z tego faktu dumny. Że teraz on też ma piłkę i nie musi ode mnie pożyczać. Zapytał, czy porzucamy dzisiaj. Odpowiedziałem, że może wieczorem, bo teraz mam czas rozplanowany na kilka godzin do przodu. Nie wyrobiłem się wtedy – wróciłem w nocy.

Nasze trzecie spotkanie miało miejsce mniej więcej po miesiącu od poprzedniego. Poprosił mnie o papierosa. Poczęstowałem. Na pytanie, czy postawię mu piwo, odpowiedziałem twierdząco. Chciałem się czegoś więcej o nim dowiedzieć, a wiedziałem tylko, jak ma na imię i skąd pochodzi. Kiedy zamawiałem kolejkę przy barze, Moses wyjął ze słoika stojącego na kontuarze lizaka za 10 koron. Zapytał, czy mu go kupię. Spojrzałem zdziwiony w jego stronę. Potężnie zbudowany mężczyzna na tę krótką chwilę znów był dzieckiem. Wpatrywał się we mnie wzrokiem małego, czarnego niewiniątka, które próbuje naciągnąć na słodycz surową matkę. Powiedziałem, że nie mam już więcej koron, wręczyłem mu piwo i usiedliśmy przy stoliku w ogródku. Siedzieliśmy przez moment w milczeniu. Przerwałem je, pytając czy chodzi czasem na boisko porzucać. Odpowiedział, że codziennie wypatrywał mnie przez okno, ale nie zauważył. Wytłumaczyłem mu, że od kilku miesięcy chodzę na inne boisko, gdzie grają najlepsi streetballowcy w Pradze. Że fajnie by było, gdyby kiedyś tam ze mną poszedł. W odpowiedzi usłyszałem, że nie lubi grać na poważnie, woli się po prostu powygłupiać, czerpać radość z samego rzucania. To mu dobrze robi. Znów zamilkliśmy, a z jego twarzy zniknął uśmiech. Po chwili to on się odezwał pierwszy, pytajac mnie, czy chcę może kupić jakieś narkotyki. Dodał, że ma dostęp do wszystkich, jakich dusza zapragnie i że to bardzo dobry towar. Pokręciłem przecząco głową. Dopijając piwo, próbowałem się jeszcze coś od niego wyciągnąć. Spytałem, czy tam, skąd przyjechał jest ciężko, czy zostawił tam rodzinę, czy tutaj jest mu lepiej? Odpowiadał zdawkowo, że owszem – ciężko, że nie ma żony ani dzieci, ale w Gwinei zostali jego rodzice i rodzeństwo, że tutaj jest o.k. Tak skończyło się nasze spotkanie. Na kolejne piwo już się naciągnąć nie dałem.

Po powrocie do mego pokoju w ubytovni, włączyłem laptopa i wszedłem na internet. Chciałem dopowiedzieć niedopowiedziane. Wyszukać parę informacji na temat Gwinei, warunków życia w tym kraju, jego historii. Oto co znalazłem:

1) na stronie polakzagranica.msz.gov.pl wyczytałem: „Ministerstwo Spraw Zagranicznych przypomina o skutkach epidemii gorączki krwotocznej Ebola w Gwinei, które wpływają negatywnie na sytuację bezpieczeństwa oraz dostępność podstawowej opieki medycznej w tym kraju. Z uwagi na napiętą sytuację polityczną w kraju, wciąż możliwe są demonstracje i zamieszki na tle politycznym i etnicznym, w szczególności w dużych miastach. W związku z tym Ministerstwo Spraw Zagranicznych ostrzega przed podróżą do Gwinei, a osobom przebywającym w tym regionie zaleca zachowanie szczególnej ostrożności. Należy stosować się do poleceń miejscowych służb porządkowych oraz śledzić najnowsze komunikaty o stanie bezpieczeństwa”.

2) portal wgospodarce.pl w artykule „Swojskie klimaty z «Krwawego Diamentu» czyli polskie inwestycje w Gwinei” pisze w nagłowku: „W walkę o gwinejskie bogactwa naturalne włączyli się trzej Polacy: Zbigniew Kulig, Jan Kulczyk oraz Roman Karkosik. Szczególnie ta pierwsza postać budzi sporo emocji ze względu na podejrzenia o handel bronią”. Z artykułu dowiadujemy się między innymi, że Kulig usiłował załatwić koncesję na wydobycie ropy oferując w zamian polskie uzbrojenie z demobilu, do którego dostęp mieli mu załatwić oficerowie WSI. W rezultacie po śmierci prezydenta Conte i zmianie władzy podpisał umowę o udziale w zyskach z wydobycia w zamian za broń. Jednak ropa z budzących zainteresowanie biznesmena odwiertów nigdy nie trysła. Szczęścia w Gwinei próbował też Kulczyk, który wraz ze wspólnikami usiłował przeforsować zmianę prawa wydobywczego w Gwinei i przez spółkę Palladino Holding i udzielił dziwnej pożyczki w wysokości 25 mln dolarów państwowej firmie zarządzającej wydobyciem surowców w Gwinei. Kiedy dowiedziały się o tym brytyjskie media, wybuchła afera. Działania Kulczyka zostały uznane za próbę wręczenia łapówki synowi ówczesnego prezydenta – Alphy Conde. Po tym fakcie Kulczyk wycofał się z przedsięwzięcia. Artykuł wieńczy wiadomość, że „gwinejskim złotem i boksytami zainteresował się inny polski miliarder Roman Karkosik. Jego firma giełdowa «Krezus» wykupiła trzy niewielkie koncesje w regionie Boffa. Na razie prowadzi badania”.

3) Z kolei na stronie tvp.info czytam: „Do wybrzeży Włoch wciąż przybijają łodzie z uchodźcami z Północnej Afryki. Do końca kwietnia 2017 przybyło tam 37,3 tys. osób (w całym 2015 było to 181,5 tys. osób). Jak podaje «Bild», ponad połowa z nich (55 proc.) pochodzi z Nigerii, Bangladeszu, Gwinei, Wybrzeża Kości Słoniowej i Gambii”.

Nie licząc hasła w wikipedii odnajduję jeszcze tłumaczenie artykułu z «Süddeutsche Zeitung», zatytułowanego „Trzeba sobie ubrudzić ręce”. Jego nagłówek głosi: „Jak doprowadzić do nędzy państwo bogate w surowce? Beny Steinmetz wam to załatwi, tak jak załatwił Gwineę”. Dowiaduję się też, że w rankingu Mercera, jednej z największych firm konsultingowych, która opublikowała listę miast na świecie, gdzie żyje się najgorzej, stolica Gwinei – Konakry zajęła 10 miejsce. Czytam też o przeprowadzonej rok temu we Wrocławiu akcji „100 000 książek dla Gwinei – pomóż dzieciom z Gwinei w nauce czytania i pisania”. Zorganizowano ją dlatego, że Gwinea posiada jeden z najwyższych współczynników analfabetyzmu na świecie oraz, że Konakry miało być kolejną po Wrocławiu Światową Stolicą Książki UNESCO. Poza tym bieda informacyjna, przypominająca biedę w samej Gwinei. Bo przecież kto by się tam interesował jakimś afrykańskim zadupiem? Co najwyżej Kulczyk i kilku innych dobroczyńców ludzkości. Pomyślałem, że skoro brakuje informacji o ojczyźnie Mosesa, to spróbuję dowiedzieć się z internetu coś o nim samym. Wpisałem w wyszukiwarkę google jego imię i przeczytałem:

1) na stronie imiona.info: „Pochodzenie imienia męskiego: nordyckie. Zdrobnienia: Mosuś, Mosusia, Mosunia, Mosuszek, Moseczek, Moseczka, Moseczko, Mosczyk, Mosiczek, Mosaczek”.

2) Na stronie imiona.ovh: „Numerologia imienia: Moses. Imię Moses ma sumę cyfr: 17. Numerologiczne 8. Moses to twórca na dużą skalę. Ma duże zdolności i umie je wykorzystać. Mosesa cechuje inteligencja i duża wyobraźnia. Moses działa poprzez podświadomość, często intuicyjnie potrafi odnaleźć rozwiązanie problemów. Mosesa cechuje otwartość na potrzeby innych. Chętnie udziela pomocy i wszyscy mogą na Mosesa liczyć w potrzebie. Moses to romantyk, ma bardzo wrażliwe odczucia i emocje. U Mosesa dużo jest wrażliwości i czułości. Ma poczucie inności, wiecznie czeka na szczęście, które właśnie ma nadejść. Dlatego też Mosesowi trudno się zadowolić tym co ma, bo tylko niezdobyte rzeczy są pociągające. Moses często bywa w swoim świecie burzliwych emocji i nagłych wzruszeń. Dzięki takiej skrajności Moses potrafi doskonale zrozumieć drugiego człowieka, nawet najskrytsze strony psychiki. Szczęśliwy kamień: Fluoryt”.

A na samym dole strony suplement: „Ma małego ptaka, ale rucha często. Kiepski w szkole, śpi w stodole. Szuja i krętacz, Moses wyruchałby ci psa. Ma smykałkę do interesów, jeździ drogimi furami. Myśli że jest najmądrzejszy, a debil. Ma śmiech jakby koń stał oparty o blachę. Głos ma jak Mysz domowa. Twarz ma jak Oryks południowy. Nogi ma jak seledynek. Szyję ma jak skrzydłoszpon rogaty. Tyłek ma jak szkocka rasa wyżynna. Porusza się jak zebra Grevyego".

Być może Moses przypłynął do Pragi pontonem. Być może jest terrorystą roznoszącym wirus Ebola. W końcu według wikipedii dominującym wyznaniem w Gwinei jest islam. Wyłączam komputer, z niego się nic nie dowiem. Następnym razem spróbuję wyciągnąć od Mosesa więcej. Niewykluczone, że znów niewiele mi powie, bo któż chciałby się dzielić z innymi swym ciężkim bagażem życiowym? Uprzedzenia często biorą się z niewiedzy, milczenie z dumy, a z internetu prędzej się dowiesz jak skonstruować atomową bombę, niż kim jest Mojżesz.