sobota, 30 czerwca 2012




PRZED SEKSEM



nasi szczypiorniści grają już

tylko o przysłowiową pietruszkę

mówię



pytasz

nać czy korzeń bo nie masz

zielonego pojęcia o sporcie







czwartek, 28 czerwca 2012




DZIADY





Popatrz kurwa, jakie to są dziady. 
Przecież oni nic nie grają, oni udają, że grają. 
Taka gra, to nie jest żadna gra, tylko jakaś wielka improwizacja.

Mój Ojciec (podczas oglądania transmisji z meczu eliminacji do Mistrzostw Europy
 - Izrael : Polska [2 : 1], we wrześniu 1994 roku)




W 1968 roku, na niespotykaną do owego momentu skalę, przez różne, częstokroć tak do siebie nieprzystające jak Meksyk i Francja, zakątki świata, przeszła fala młodzieżowej kontestacji. Był więc paryski maj, ze swym hasłem przewodnim: „Bądź realistą – żądaj niemożliwego”, i buntem młodych Francuzów przeciwko purytanizacji życia w republice rządzonej przez generała De Gaulle’a. Były protesty amerykańskiej młodzieży, kiedy ich równie młodzi koledzy, dla zaspokojenia mocarstwowych aspiracji Stanów Zjednoczonych w „Zimnej Wojnie”, ginęli bezsensownie w Wietnamie. Był wiec na placu Tlatelolco w Ciudad de México, zorganizowany przez studentów UNAM* na dziesięć dni przed meksykańską olimpiadą, który prezydent Gustavo Diaz Ordaz, obawiając się podobnych ekscesów w trakcie trwania igrzysk, nakazał dla przykładu krwawo stłumić. Była wreszcie „Praska Wiosna”, próba budowania socjalizmu z ludzką twarzą przez najwyższe władze Komunistycznej Partii Czechosłowacji, z jej sekretarzem generalnym Aleksandrem Dubczekiem na czele, entuzjastycznie przyjęta przez społeczeństwo, zdecydowanie mniej entuzjastycznie przyjęta natomiast przez Związek Radziecki i niektóre bratnie narody, które zdecydowały się pospieszyć z pomocą zabłąkanym Czechom i Słowakom, wysyłając do nich czołgi, uzbrojonych po zęby żołnierzy, i wszelkie inne środki, niezbędne do podjęcia przez czechosłowackie władze jedynie słusznej decyzji: niezbaczania już nigdy ze wspólnej dla całej socjalistycznej rodziny drogi. Gdy jednak sprzymierzone siły radzieckiej, polskiej, węgierskiej i wschodnioniemieckiej armii, późnym latem wkroczyły do Czechosłowacji, okazało się, że tubylcy niezbyt są uradowani takim sposobem udzielania pomocy. Wśród niezadowolonych prym wiodła młodzież studencka, która podczas obchodów rocznicy bolszewickiej rewolucji niszczyła radzieckie flagi, organizowała strajki, w najbardziej zaś skrajnych przypadkach – co uczynili studenci Zajíc i Palach – podpalała na znak protestu własne ciała.

Rok 1968 okazał się również przełomowy dla polskiej młodzieży, a być może nawet – jak skłonni są twierdzić niektórzy komentatorzy tamtych wydarzeń – dla całej naszej powojennej historii. Wszystko zaczęło się jednak nieco wcześniej, w listopadzie sześćdziesiątego siódmego roku. Wtedy to, ówczesny dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie Kazimierz Dejmek, dla uczczenia 50-lecia październikowej rewolucji, za przyzwoleniem Ministerstwa Kultury i Sztuki inscenizuje „Dziady”, dramat poetycki Mickiewicza, w wydźwięku swym mocno antyrosyjski, wedle Dejmka jednak jak najbardziej proradziecki, bo wymierzony, niczym przewrót bolszewicki, w aparat władzy carskiej Rosji. Przedstawienie od początku budzi niebezzasadne kontrowersje. Potwierdzają je pierwsze reakcje publiczności podczas premiery: sceny, które można odczytać jako aluzje nawiązujące do aktualnej wtenczas sytuacji politycznej, przyjmowane są najbardziej owacyjnie. Kolejne przedstawienia tylko umacniają tą tendencję. Na odzew ze strony partyjnej wierchuszki nie trzeba długo czekać. Pod koniec grudnia Dejmek zostaje wezwany na rozmowę z kierownictwem Wydziału Kultury KC PZPR, w trakcie której reżyserowanej przezeń sztuce zarzuca się antyrosyjską i antyradziecką wymowę oraz nazbyt religijny charakter, zaś na początku sześćdziesiątego ósmego roku zapada decyzja o zdjęciu z afisza przedstawienia, przy czym na termin ostatniego pokazu spektaklu wyznacza się dzień 30 stycznia. I właśnie tego dnia, niezadługo po opuszczeniu kurtyny w finale sztuki, mają miejsce wydarzenia, które w krótkim czasie wywrócą do góry nogami życie wielu młodych ludzi.
_________
*UNAM – Universidad Nacional Autónoma de México, największy uniwersytet nie tylko w Meksyku, ale i w całej Ameryce Łacińskiej.



* * *

W 1968 roku nie było mnie jeszcze na świecie, zaś moi rodzice, którzy są rówieśnikami i znają się niemal od urodzenia, wkraczali wtedy w ledwie trzynastą wiosnę swojego żywota. Nie dziwi więc fakt, że w tamtej chwili nie wzięli się jednak do roboty i nie sprawdzili swoich reprodukcyjnych zdolności. Zresztą ich znajomość przerodziła się w klasyczne damsko-męskie zapasy dopiero w roku siedemdziesiątym czwartym, zatem w sześćdziesiątym ósmym nie uwzględniały mnie nawet plany równie dalekosiężne, co osławione pięciolatki. Światło dzienne dane mi będzie ujrzeć znacznie później – w roku siedemdziesiątym siódmym, czyli dokładnie w tym samym czasie, gdy po latach sennej stagnacji znów przebudzi się opozycja w Czechosłowacji, powołując do życia Kartę 77, i gdy nasza bezpieka skatuje na śmierć 23-letniego studenta Stanisława Pyjasa. Ale tamten okres – z grubsza potraktowane lata siedemdziesiąte, okażą się również dekadą największych sukcesów polskiej piłki nożnej. W 1972 roku nasi reprezentanci zdobędą złoty medal na olimpiadzie w Monachium, dwa lata później – brąz na zachodnioniemieckim mundialu, a w siedemdziesiątym szóstym roku przywiozą srebrne medale z igrzysk w Montrealu. Toteż siódmego lipca siedemdziesiątego siódmego roku, kiedy mój ojciec odbierze wreszcie telefon ze szpitala i kiedy dowie się, że żona urodziła mu syna, bez wahania poweźmie nieodwracalną w skutkach decyzję. „Jako że mamy teraz lato i jako że urodził się chłopak, to trzeba szkraba ochrzcić na Grzegorza” – rzuci przez słuchawkę do mocno zdezorientowanej pielęgniarki, a słowo ciałem się stanie i już niebawem zamieszka razem z nim, jego małżonką i teściami, w nieco przyciasnej komunałce.



* * *

Przerabiano później moje imię na wszelkie możliwe sposoby. W praktyce jego urzędową formę stosowali w stosunku do mnie wyłącznie nauczyciele. A już najczęściej czyniły to żeńskie przedstawicielki tej profesji. Owe z reguły znakomicie zakonserwowane okazy staropanieństwa, których kobiece pragnienia na zawsze ugrzęzły w szkolnej ławce, zwracały się do mnie „Grzegorzu”, lub też – co gorsza – wywoływały mnie do odpowiedzi przy pomocy beznamiętnej artykulacji mego nazwiska. Z kolei moi rodzice, do przesady lubujący się w najwymyślniejszych spieszczeniach: koteczkach, myszeczkach, misiaczkach, żabciach, jelonkach, rogasiach, kutaskach złamaskach i kurwiszonkach w pupcię ciupcianych, rodzice więc drażnili moje receptory słuchowe, dolatującym wraz solidną porcją miodu do mych uszu, zawołaniem „Grzesiu” (chociaż matka czasami uderzała w bardziej patetyczne tony, nazywając mnie „swoim pierworodnym”). Chyba jednak w największym stopniu, szczególnie od momentu, kiedy postanowiłem częściej szlajać się po podwórku, aniżeli zanudzać się w szkole lub w domu, upowszechniła się najsurowsza w swoim brzmieniu postać mojego imienia. Dla całej tej zgrai podwórkowych popaprańców byłem po prostu Grzechem (i gdyby moja matka łyknęła co nieco z ich gówniarskiej grypsery, nazywałaby mnie pewnie „swoim Grzechem pierworodnym”). Wprawdzie po drodze zdarzały się jeszcze rozmaite wariacje – na przykład jedna z moich przelotnych miłości, najwyraźniej zaczytana w dramatach Ibsena, usiłowała widzieć we mnie Gregersa, jednakże ten, jak i inne egzotyczne kwiatki, jakoś nie zdołały się utrwalić. Natomiast „Grzech” wrył się w ogólną świadomość na tyle mocno, że prawdopodobnie już do końca będzie utożsamiany z moją osobą.



* * *

W momencie, gdy zasiadam przed komputerem, by napisać to zdanie, przemija z wolna szósty już rok zupełnie nowego stulecia. Dwadzieścia dziewięć lat temu mój ojciec powziął nieodwracalną w skutkach decyzję i nadał mi imię na cześć króla strzelców Weltmeisterschaft 74 – mundialu rozgrywanego jeszcze w minionym wieku. Polacy byli wówczas o włos od finału, jednak w decydującym spotkaniu, po heroicznej walce i jedynej bramce straconej w 76 minucie, przegrali z gospodarzami tamtych mistrzostw – Niemcami. Ów niespełniony sen naszych piłkarzy, wymarzony mecz finałowy, w którym zamiast nich wystąpili reprezentanci Republiki Federalnej Niemiec, odbył się 7 lipca, czyli dokładnie trzy lata wcześniej, nim postanowiłem pojawić się wreszcie na tym bożym świecie. Z kolei ciągle rozpamiętywany bój futbolistów RFN i Polski (z uwagi na warunki, w jakich przyszło go toczyć, nazywany niekiedy pojedynkiem na mokradłach), miał miejsce 3 lipca. Podobno właśnie tego dnia, równo trzy lata po tamtej porażce i zarazem cztery dni przed porodem, ja – Grzech Korzycki, będący wówczas jeszcze bezimiennym płodem, grzęznąc w matczynych wodach niczym piłkarze w stadionowych kałużach, podobno właśnie tego dnia kopałem najmocniej.



* * *

Wendeta to nic innego, jak próba wymierzenia sprawiedliwości, podejmowana przez słabych i uciśnionych. To właśnie spośród takich, wyrzuconych poza margines tolerancji warstw społecznych, rekrutują się zwykle osobnicy, którzy w szeregach Cosa Nostry, czy Camorry, wcielają w życie śmiertelne wyroki. W 2006 roku, gdy po raz drugi w historii futbolowych mistrzostw świata impreza ta zawitała do kraju naszych zachodnich sąsiadów, polscy piłkarze byli wyjątkowo słabi, mieli zatem niepowtarzalną okazję, by raz na zawsze rozprawić się z ekipą gospodarzy. Nic więc dziwnego, że rodzime media, z reguły niezgorzej zorientowane w sile naszej kadry, pojedynek między reprezentacjami Niemiec i Polski reklamowały jako swoistą wendetę za rok siedemdziesiąty czwarty.



Czternastego lipca, na kilka godzin do rozpoczęcia oczekiwanej jatki, wróciłem właśnie z pracy i jak zwykle w takim przypadku poległem, nie próbując nawet walczyć ze snem. Otwarłem oczy, gdy pierwsza połowa dobiegła już końca. Było nadspodziewanie dobrze –schodziliśmy do szatni przy bezbramkowym remisie. Sygnał odzianego na czarno jegomościa, doskonale wpisującego się kolorem swej odzieży w scenariusz wendety, poprzedził pierwsze kopnięcie piłki w tym decydującym akcie zmagań odwiecznych adwersarzy. Początek drugiej połowy meczu Niemcy : Polska, rewanżowego spotkania rozgrywanego z niewielkim poślizgiem czasowym – raptem trzydzieści dwa lata.

Duet komentatorów TVP przekrzykuje się wzajem ku Ojczyzny chwale. Jeden z nich – Gawroński, to nieodłączny narrator smutnej reprezentacyjnej rzeczywistości. Krasomówca opiewający wszystkie nasze futbolowe klęski od niepamiętnych czasów. Mój ojciec, który zaraził mnie wirusem kopanej szmacianki i którego już sam dźwięk głosu redaktora Gawrońskiego zwykł wyprowadzać z równowagi, z zasady wyrażał swą opinię odnośnie tego weterana mikrofonu głośno i dobitnie. „Gawron, stul dziób!” – podnosił głos, by po chwili demonstracyjnie wyciszyć tamten, dobywający się z teleodbiornika. Tymczasem ja przeciwnie – podkręcam fonię w nadziei, że wyłowię co nieco z tego komentatorskiego galimatiasu. I rzeczywiście, działanie na przekór dziedzictwu genów popłaca, bo oto dzięki podkręconemu Gawrońskiemu dowiaduję się, że nasi w osłabieniu, że dzielnie sobie radzą z przeważająca siłą niemieckich napastników, że strzałów padło bez liku, że praktycznie od którejś tam minuty Niemcy bombardują naszą bramkę niczym Messerschmitty, zaś my odgryzamy się z rzadka jakąś szaleńczą szarżą Jelenia, po której mamy rogi, i że chłopaki chyba wytrzymają do końca drugiej połowy.

Dramat. Dziewięćdziesiąta druga minuta. Dlaczego sędzia o ułamek sekundy wcześniej nie gwiżdże, by zakończyć tą heroiczną batalię? Zamiast niego gwiżdżą polscy kibice, gdy w dziewięćdziesiątej drugiej minucie (o Jezus Maria!) tracimy bramkę. Egzekucja zostaje dokonana. Strzał – jeden z wielu – dochodzi ostatecznie celu. To koniec. Nasi piłkarze padają na murawę. Amen.

14 lipca 2006 roku – Dortmund. Jechaliśmy na te mistrzostwa do zachodniego sąsiada z pieśnią na ustach i po trofeum, wracamy zaś w milczeniu i z bagażem tych samych, co zazwyczaj problemów. O święty Antoni, dlaczego to znowu oni nas gnębią?



* * *

I po zawodach. Już lepiej było spać i w ogóle nie włączać telewizora. Nazajutrz kupić w kiosku gazetę i przeczytać w niej wywiad-rzekę z prezesem naszej piłkarskiej centrali, który doskonale wie, jakie były przyczyny porażki, i który już wyciągnął wnioski, więc na najbliższym walnym zjeździe polecą do kurwy nędzy głowy – w pierwszej kolejności specjalisty od odnowy biologicznej, należałoby też niezwłocznie wyjebać masażystkę, i nie szczędzić cierpkich słów całej tej zasranej logistyce. Trener i piłkarze robili w zasadzie co mogli, ale z takimi pomagierami od siedmiu boleści, to i Brazylijczycy gówno by osiągnęli. Koniec i kropka. Nic dodać, nic ująć. Niezwykle trafna diagnoza. Zatem bierzmy się do roboty i ratujmy obie nogi, amputując mały palec u dłoni.

Historia lubi się powtarzać i jeśli coś już było, to nietrudno przewidzieć, że życie także i tym razem dopisze podobny epilog. A mnie nurtuje tylko jedno pytanie: jak długo jeszcze będzie tak, że Niemcy kolejny raz złoją nam tyłki, zaś my – niepomni danej nam lekcji pokory, znów spróbujemy wynaleźć sto tysięcy usprawiedliwień dla własnej niemocy? Teraz tłumaczymy, że niby byliśmy bez formy, jednak nie z własnej winy, bo wszystko przez te cholerne problemy z aklimatyzacją, wszak gdzie Polska, a gdzie Niemcy – kawał drogi, i do tego te niekończące się korki i dziurawe jak ser szwajcarski niemieckie autostrady. Demaskujemy zakulisowe spiski, jakoby ichni kucharze raczyli nas piwem, golonką i jakąś tłustą kiełbasą, byśmy ciężko i niezdarnie poruszali się po płycie boiska, która delikatnie rzecz ujmując była wyboista i przypominała kartoflisko, co z kolei pozwala nam snuć domysły, że gospodarze umyślnie przygotowali te krecie nory, ażeby wyeliminować techniczne walory naszego zespołu. Niejako zaś na marginesie (a na pewno poniewczasie) odkryliśmy nawet, że w pamiętnym siedemdziesiątym czwartym roku włodarze zachodnioniemieckiego piłkarskiego związku celowo wynajęli jakuckiego szamana do deszczu zaklinania, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, iż w Polsce Ludowej mamy deficyt basenów kąpielowych i w waterpolo ciągniemy ogony, podczas gdy z uwagi na większą ilość łąk i pastwisk, w normalnym meczu futbolowym górą byliby nasi.

Zasadniczo wszelkie te przekłamania pozwalają tuszować naszą nieudolność i sprawiają, że chętnie nadstawiamy zad po raz wtóry (mamy przecież świadomość, że porażka i tak zostanie zweryfikowana na naszą korzyść, nie szkoda więc dupy). Tymczasem gorzką prawdę znają nieliczni członkowie naszej piłkarskiej centrali, sztab szkoleniowy, sami piłkarze, niewątpliwie wszyscy zdrowi psychicznie kibice, i jeszcze może tylko:

a) srogi Świętowit, który w dziewięćdziesiątej drugiej minucie meczu w Dortmundzie nie zdecydował się zadąć w róg, by zapobiec utracie bramki – przecie to on, a nie nasi obrońcy, ma oczy dokoła głowy;

b) gniewny Swaróg, co we Frankfurcie nie rozpromienił swym obliczem nieba, kiedy było trzeba, wskutek czego nasi słowiańscy wojowie na dobre ugrzęźli w boiskowym błocie i Gerd Miller musiał tylko przystawić nogę…

O bogowie, czyżby rozsierdzili was owi najbardziej wierni piłkarscy fani, którzy obiecywali ofiary? Jeśli tak, to niech to Perun trzaśnie, że też akurat w najważniejszym momencie – zarówno przed stadionem, jak i na trybunach – obyło się bez ofiar w ludziach.



* * *

Całą tą futbolową obsesję, zaszczepił we mnie – o czym zdążyłem już zdaje się wspomnieć – mój ojciec. To on, gdy moje niemowlęce oczęta ledwie ujrzały pierwszą jutrzenkę, naznaczył mnie na resztę życia piłkarskim piętnem – imieniem najlepszego snajpera mundialu w siedemdziesiątym czwartym roku. On nauczył mnie zawijać rogale z rzutów rożnych, kiedy jeszcze niezbyt pewnie stawiałem kroki. On pierwszy zaprowadził mnie na stadion, na najprawdziwszy mecz piłki nożnej, wynosząc przy tej okazji z domu mnóstwo wszelkiego rodzaju fajansu: trąbkę rowerową, wydziergane przez matkę zimowe szale (rzecz jasna w klubowych barwach), starą chochlę i rondel (czyli prymitywny zestaw perkusyjny), własnej roboty świece dymne (z saletry potasowej, cukru pudru i zimnych ogni), oraz papier toaletowy, przeznaczony na konfetti (podówczas jeszcze trudno dostępny, czego matka nie omieszkała mu później wypominać przez ładnych parę dni).

W naszej prowincjonalnej mieścinie, futbol był jedną z niewielu rozrywek, które utrzymywały się na jako-takim poziomie. W najlepszych latach nowosolskiej piłki kopanej, miejscowa drużyna – Dozamet, przez dwa sezony z rzędu potykała się w rozgrywkach o mistrzostwo drugiej ligi (nie opuściliśmy wtedy z ojcem żadnej kolejki). To w Dozamecie uczył się bramkarskiego abecadła wielokrotny reprezentant kadry narodowej, zdobywca wraz z nią trzeciego miejsca na mistrzostwach świata w 1982 roku, triumfator Pucharu Klubowych Mistrzów Europy w barwach FC Porto, rodowity nowosolanin – Józef Młynarczyk. Jego postaci zawdzięczam zresztą poobijane łokcie, biodra, barki i kolana, kiedy ojciec, stawiając za wzór popularnego „Młynarza”, usiłował uczynić ze mnie bramkarza (siniaki poszły na marne, bo w pewnym momencie moje gwałtowne przybieranie w centymetrach, zatrzymało się na mizernym dla golkipera wzroście – metr siedemdziesiąt osiem).

Najważniejszym dniem w roku dla każdego szanującego się kibica Dozametu, był dzień potyczki ze znienawidzonym rywalem – Chrobrym Głogów. Los, nadzwyczaj łaskawy dla kiboli obydwu tych drużyn, sprawiał, że niemal rokrocznie mogli zacierać ręce przed czekającym ich mordobiciem, gdyż zarówno drużyna z Nowej Soli, jak i z Głogowa, najczęściej rozpoczynały sezon w tej samej klasie rozgrywkowej. Na te derbowe mecze mobilizowano zwykle oddziały policji z całej okolicy, jednak nawet owe wzmocnione siły prewencji, nie były w stanie zakłócić chłopakom dobrej zabawy. Krew lała się strumieniami, wzbijały się w powietrze wybite zęby, rozprzestrzeniała się pośród narodu najnowsza moda – modelowanie nosa na kształt klamki, krótko mówiąc – ubaw po zwieńczone motylami pachy. Statystyki z tamtych harców i swawoli, prowadzone przez niestrudzonych nowosolskich dziejoklikaczy, zdecydowanie przemawiają na naszą korzyść. Praktycznie wszystkie internetowe blogi dozametowskich kiboli, przytaczają dane, według których wyrządziliśmy niepomiernie większe szkody.



* * *

W życiu każdego młodego człowieka przychodzą momenty, kiedy wydaje mu się, że właśnie przekracza jakąś niebywale istotną dla niego granicę, po przekroczeniu której już nic nie będzie wyglądało tak samo, jak przedtem. Po raz pierwszy przeświadczenie to dopadło mnie, gdy jako siedmioletni brzdąc, chwiejnym krokiem przestąpiłem szkolne progi. Po raz drugi, gdy w wieku lat czternastu postanowiłem wyzwolić się spod pieczy rodziców i na dobre rzucić w wir podwórkowej rzeczywistości. Początkowo moje kontakty z całą tą osiedlową zgrają nie należały do łatwych. Ponieważ wcześniej byłem raczej synkiem mamusi i tatusia, aniżeli stałym bywalcem w ich towarzystwie, toteż musiałem wywalczyć należne mi miejsce, stawiając czoła najbardziej wyszczekanym spośród podwórkowych wyjadaczy. To zwykle ci krzykacze, niespełnieni kandydaci na przewodnika stada, dogryzali mi najbardziej. Jednym z takich drobnych cwaniaczków, niezrealizowanych pretendentów do przejęcia władzy nad zahukanym tłumem gówniarzy, okazał się wtedy mój późniejszy przyjaciel – Siwy. Już przy pierwszym spotkaniu doszło między nami do bójki. I choć nie odniosłem wówczas druzgocącego zwycięstwa, to z całą pewnością nie doznałem też klęski. Starałem się przede wszystkim nie pękać i nawet na chwilę nie cofać do defensywy. Ciosy padały równo – raz z jednej, raz z drugiej strony. W pewnym momencie Siwy zarządził: „Dosyć!”. Objął mnie wpół ramieniem, poklepał po plecach i powiedział: „No, nieźle młody…”. Od tamtej pory traktowano mnie jak swego, stałem się pełnoprawnym członkiem osiedlowej ferajny. Od tamtej pory byłem Grzechem.



* * *

Na podwórku czas płynął szybko. Nawet nieznośnie ciągnące się chwile bezczynności, tutaj mijały jakby prędzej i doskwierały w mniejszym stopniu, niż w domu. Jednak w osiedlowych realiach apatia z reguły nie miała racji bytu. Najczęściej coś się działo, zaś intensywność tych wydarzeń nie pozwalała oglądać się do tyłu.

Z Siwym, praktycznie od razu po naszym niezbyt czułym powitaniu, zaprzyjaźniłem się najbardziej. Tworzyliśmy nierozłączną parę – gdzie tego pędraka oczy poniosły, tam nie mogło zabraknąć i mnie. Kiedy Siwego wyznaczano na kapitana drużyny futbolowej i miał za zadanie dobrać sobie zawodników, to pierwszy jego wybór zawsze dotyczył mojej osoby. Rżnęliśmy w nogę dzień w dzień, od popołudnia, aż do późnego wieczora. Po ciemku i czasie deszczu. Przez 365 dni w roku – niekiedy po kolana w śniegu. Gdy brakowało ludzi, by skompletować dwa zespoły, graliśmy w dziada, jedno podanie, kwadraty. Strzelaliśmy karne i ćwiczyliśmy żonglerkę. Kiwaliśmy się z wyimaginowanym przeciwnikiem. Rysowaliśmy kredą na murze cel, w który należało trafić piłką. Tak, na podwórku czas płynął szybko.



* * *

Siwy, lub jak kto woli – Romek Maciejewski, już w wieku czternastu lat doświadczył w swoim życiu więcej, aniżeli niejeden dorosły. Pierwszy z nigdy niewyjaśnionych wyroków bożych dopadł go nadzwyczaj wcześnie. Ledwie zdążył pojawić się na świecie, kiedy jego ojciec zaprezentował sztuczkę, jakiej nie powstydziłby się sam Maestro Cagliostro – nieoczekiwanie zapadł się pod ziemię. I choć mały wydawał się być tym ojcowskim trikiem niespecjalnie zdziwiony, jak zwykle bowiem mruczał coś pod nosem w niezrozumiałym dla domowników języku, to żona i rodzice, z którymi ojciec mieszkał do momentu swojego iluzjonistycznego popisu, z początku zaniemówili, później zaś przekrzykiwali się niemal bez przerwy, usiłując wzajemnie przerzucić na siebie ciężar winy. Teściowie zarzucali synowej, że się puściła gdzieś na boku, o czym ich syn z całą pewnością się dowiedział, ona natomiast wytykała im, że wychowali synalka na gówniarza, który gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za rodzinę, ulatnia się bez słowa wyjaśnienia. W rezultacie tej rozbieżnej interpretacji przyczyn ojcowskiego zniknięcia, matka wraz z Romkiem (słusznie, czy też nie – uznanym przez swych dziadków za bękarta), opuścili dotychczasowe miejsce zamieszkania i przenieśli się do ciotki malca, rodzonej siostry jego matki. Po upływie kilku tygodni od przenosin, zupełnie podłamana rodzicielka, zdawała się z wolna stawać na nogi. Najpewniej przyczyniła się do tego siostra, która pocieszała ją na wszelkie możliwe sposoby, w czasie ataków nerwowych matki całkowicie przejmowała opiekę nad małym, sama chodziła po zakupy i przygotowywała posiłki, przy czym robiła to wszystko zupełnie bezinteresownie, nie oczekując w zamian żadnej zapłaty. Wreszcie matka wydobrzała do tego stopnia, iż któregoś dnia upstrzyła swe lico jaskrawym makijażem, starannie wydepilowała zapuszczone rejony skórnej powłoki, przywdziała kusą sukienkę i oznajmiła siostrze, że udaje się na spotkanie z kandydatem na nowego tatę dla Romka. Wróciła po trzech dniach – kompletnie pijana. Wsparta o poręcz, wpatrywała się błędnym wzrokiem w majaczącą u progu drzwi postać siostry i nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Kiedy odstąpiła od poręczy i usiłowała samodzielnie przejść parę kroków natychmiast upadła, a z niemych ust dobyła się tylko zmieszana z krwią plwocina. Siostra przetaszczyła jej bezwładne ciało do mieszkania, rozebrała i położyła na tapczanie (od trzech dni pościelonym), sama zaś wyruszyła do kuchni, by przetrząsnąć szafki w poszukiwaniu leków uspokajających.



* * *

Pod koniec pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, w okresie największych wzlotów mej młodzieńczej duszy i zarazem największego upadku reprezentacyjnego futbolu, wszystkie mecze z udziałem naszej narodowej jedenastki bacznie śledziła nierozłączna trójca. 11 października 1995 roku, po flegmatycznej dreptaninie w inaugurującym eliminacje do mistrzostw Europy spotkaniu z outsiderem grupy – Izraelem, po fatalnej interwencji naszego bramkarza Wandzika, który w pojedynku z reprezentantami Rumunii wrzucił sobie piłkę między słupki, oraz po klasycznej obronie Częstochowy w Paryżu, Polacy rozgrywali mecz ostatniej szansy ze Słowakami. Tego dnia zebraliśmy się w tym samym miejscu i składzie, co zawsze – mianowicie w naszym rodzinnym mieszkaniu, żelazne zestawienie, w obrębie którego (przynajmniej przez 90 minut trwania meczu) nie przewidywano żadnej zmiany: ja, mój ojciec i Siwy. Ów niezmienny tercet nasamprzód skierował kroki do pomieszczenia nieco na wyrost określanego mianem salonu, rozlokował swoje 3x4 litery w przyciasnej kanapie, i – ponieważ pozostawało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia transmisji – począł zabawiać się w typowanie bardziej lub mniej dotkliwych rozmiarów porażki.

Kiedy reprezentacja Polski – drużyna marzeń, zwana od nazwiska swego trenera orłami Górskiego, osiągała apogeum swych sukcesów, ojciec był mniej więcej w wieku moim i Siwego. W 1974 roku, podczas zachodnioniemieckiego Weltmeisterschaft, miał 19 lat. Ponieważ zaś sukcesy reprezentacji zbiegły się w czasie z hossą centralnie planowanej gospodarki, a gierkowskie kredyty i ich efekt w postaci niespotykanej w Polsce Ludowej konsumpcji, wciąż jeszcze pozwalały się łudzić, że polityka zaciskania pasa (znamienna dla jego poprzednika – Gomułki) już nigdy nie wróci, toteż gdyby zapytać ojca o najlepsze lata jego życia, nietrudno domyślić się, jakiej udzieliłby odpowiedzi. Bo w jego przypadku pierwsze porywy młodzieńczej namiętności (zatem zdecydowane umizgi w stosunku do mojej matki), łapczywe pożeranie owoców kredytowego dobrobytu i świętowanie najbardziej spektakularnych triumfów piłkarskiej kadry, to ten sam, wąski przedział czasowy – pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Dodatkowym czynnikiem, idealizującym w ojcowskiej świadomości tamten okres, może być fakt, że od lat wczesnego dzieciństwa, aż po kres edukacji w szkole podstawowej, dorastał pośród wyposzczonego i zastraszonego stada, mającego za przewodnika towarzysza Wiesława, natomiast w prawdziwą dorosłość, związaną z założeniem rodziny i zapewnieniem jej bytu, wchodził już u schyłku epoki dobrobytu, kiedy kredytowe obżarstwo zaczęło odbijać się czkawką, i kiedy wyrwane z konsumpcyjnego snu społeczeństwo z upodobaniem recytowało wierszyk: „Chcesz cukierka – idź do Gierka. Gierek ma, to ci da – kopa w dupę i pa-pa”. Zatem tych raptem parę lat, wciśniętych między dwa bieguny społecznej nędzy, pomiędzy wieńczone falami strajków i protestów ostatnie dni władzy pierwszych sekretarzy – starego kutwy Władka, vel Wieśka i jego antonimicznego następcy, rozrzutnego Edka, tak więc tych parę lat z czasów młodości, stanowiło dla ojca nieodłączny materiał porównawczy przy każdej okazji, najczęściej zaś podczas oglądania w telewizji kolejnego popisu nieudolnej gry naszej kadry. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, gdy jakiś napastnik, rozdygotany wskutek nieoczekiwanego przyjęcia piłki w okolicach bramki, pierdolnął Panu Bogu w okno, ojciec kwitował jego zagranie: „Jakby w siedemdziesiątym czwartym któryś z orłów tak wykończył akcję, to by go jeszcze za Gierka zamknęli w złotej klatce”.* Tak, nie ulega wątpliwości, że tamta, najbardziej utytułowana w dziejach naszej piłki kopanej reprezentacja, była jedyną, bliską sercu mego ojca drużyną. I jestem święcie przekonany, iż nawet jeśliby w przyszłości reprezentanci Polski stanęli na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata, to w jego porównaniach wypadliby blado na tle Wunderteamu z lat siedemdziesiątych, zdobywców trzeciego miejsca na mundialu w Niemczech Zachodnich. Jednak w dniu, kiedy zasiedliśmy przed domowym teleodbiornikiem, by śledzić mecz ostatniej szansy narodowej jedenastki, nie tylko od mistrzostwa świata, ale i od brązowego medalu wywalczonego przez orły, dzieliła biało-czerwonych przepaść. Wówczas sam awans do imprezy mistrzowskiej rangi wydawał się być dla naszych graczy nieosiągalny. Nic dziwnego więc, że ojciec pastwił się nad kadrowiczami niemiłosiernie, i – praktycznie po każdym spartaczonym strzale lub podaniu – nagradzał ich niewybrednymi epitetami: „Kurwa, jakie to są dziady”, „Zobacz, co ten szmaciarz odpierdala”, „Pieprzone patałachy, nawet piłki żaden wybić nie potrafi”. Tymczasem ja i Siwy usiłowaliśmy niekiedy bronić reprezentacyjnych partaczy, było-nie było, w końcu innych bohaterów młodzieńczej wyobraźni los nam nie dostarczył. Dla nas, szczyli wykopanych na ładnych parenaście lat do przodu względem mundialowych sukcesów polskiego futbolu, inna reprezentacja nie istniała. Dlatego wszelkie z trudem uciułane punkty, remisy po rozpaczliwym murowaniu bramki w meczach z faworytami i minimalne zwycięstwa nad kompletnymi amatorami, wprawiały nas w stan bliski euforii, którego żadne ojcowskie zdroworozsądkowe argumenty nie mogły zmącić. To były nasze orły, nie dziady i nie szmaciarze, tym bardziej zaś nie orły Łazarka, Strejlaua, czy Apostela, bowiem istnienie tych od siedmiu boleści trenerów uświadamialiśmy sobie dopiero na sam koniec przegranych eliminacji, kiedy w sposób najbardziej wyrazisty zapisali się w pamięci, z hukiem spadając ze stołka selekcjonera kadry. Poza tym kibicowanie bialo-czerwonym, było w latach dziewięćdziesiątych, w czasach względnej stabilizacji, gdy wolność pod narodowym sztandarem już ktoś inny za nas wywalczył, kibicowanie bialo-czerwonym było więc jedynym przejawem patriotyczno-romantycznego zrywu, na jaki my – gówniarze bezrefleksyjnie korzystający z pierwszych plonów wolności, mogliśmy się zdobyć. I tylko podczas pojedynków reprezentacji, słowo „Polska” nabierało w naszej świadomości jakiegoś konkretnego kształtu, tracąc na moment mglistą postać abstraktu. Również tego dnia, kiedy Polacy, mający już tylko matematyczne szanse na awans, mierzyli się z jedenastką Słowacji, pomimo przedmeczowej zasłony dymnej skrywającej nasz ślepy idealizm, pomimo przyłączenia się do ojcowskiej zabawy w typowanie rozmiarów porażki, wierzyliśmy, niemal do ostatniej chwili wierzyliśmy w zwycięstwo naszej reprezentacji. Gdy zaś w dwudziestej minucie Juskowiak otworzył wynik spotkania strzelając pierwszą bramkę, wypluwaliśmy płuca za Polskę, a ja mówiłem: „A widzisz ojciec, jeszcze Polska nie odpadła, póki my zdzieramy gardła”. Jednak w końcowym rozrachunku to on triumfował, to on wyciągnął z rękawa cztery asy – cztery bramki dla Słowacji. To jego orły bez korony znów pokazały figę naszym, niedawno koronowanym. Kolejny raz udowodniły tym nieopierzonym kurczakom, że do niebotycznej legendy Wembley, nawet najbardziej wyzwolony i dziko żyjący drób nie ma prawa dolecieć. Nam natomiast pozostał niesmak i przeświadczenie, że walczyliśmy o z góry przegraną sprawę, o Polskę.
_________
*Złote klatki – upowszechniona w środowiskach opozycyjnych nazwa wzorcowych obozów, w których internowano dysydentów podczas stanu wojennego. Obozy te umiejscawiano w ośrodkach wypoczynkowych, by do zachodniej prasy i telewizji docierał obraz komfortowych warunków, w jakich komunistyczna władza przetrzymuje działaczy opozycji. W rzeczywistości, kiedy bramy ośrodków były zamknięte dla mediów, internowanych traktowano nierzadko w sposób równie niedelikatny, jak więźniów przetrzymywanych w normalnych zakładach karnych. Najbardziej znane spośród „złotych klatek” to: obóz dla kobiet w Gołdapi, mieszczący się na terenie ośrodka wypoczynkowego Komitetu ds. Radia i Telewizji, obóz w Darłówku, na terenie ośrodka wrocławskiego „Mostostalu”, oraz miejsce odosobnionego przetrzymywania Lecha Wałęsy – ośrodek wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów w Arłamowie.



* * *

Dla Siwego nasze rodzinne mieszkanie było swego rodzaju azylem. Ucieczką od wyściełanego cierniami gniazdka, które uwiła mu matka. I chociaż Siwy już kilkunastu lat mieszkał z dala od naszego osiedla, to jego ciągła obecność w tych okolicach pozwoliła mu niejako wpisać się w krajobraz blokowiska. Tutaj przecież miała skromną kawalerkę jego ciotka, u niej zaś rezydował mały Romek z matką, dopóki ta nie poszła w tango do tego stopnia, że nadzwyczaj wyrozumiała siostra nie wytrzymała i wypierdoliła zezwierzęcone truchło na zbity pysk. Romek został wtedy z ciotką i mniej więcej do piątego roku życia to ona go wychowywała. Do chwili aż wreszcie przypomniała sobie o nim matka. Na początku bardzo się starała, odstawiła zupełnie alkohol i trzymała fason – nie nadstawiała pizdy byle gachom. Ale z czasem wszystko wróciło do normy. Znów stała się pucharem przechodnim, szemraną konkubiną odsprzedawaną bez żalu za wino. A Siwy był zmuszony znosić te niekończące się przeprowadzki, od mety do mety, nieustające orgietki, od śmierci do śmierci, zmieniających się tatusiów i niezmienny rozkład wnętrzności – postępującą zgniliznę duszy. W krytycznych momentach uciekał więc do ciotki, która bardziej była mu matką, aniżeli ta rodzona. Długimi godzinami przesiadywał też w naszym domu, a mój ojciec poniekąd zastępował mu prawdziwego ojca, którego nigdy nie zdołał poznać. Tymczasem matka Siwego staczała się na samo dno ludzkiej godności, jednak po każdym bolesnym upadku usiłowała stanąć na nogi i podjąć się heroicznej próby zbudowania nigdy nieistniejących więzów rodzinnych. Któregoś razu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, powzięła mocne postanowienie, że raz na zawsze porzuci dotychczasowy tryb życia i zorganizuje synowi wigilię. W przygotowaniach pomagała jej ciotka, która na powrót przygarnęła ją do siebie, najwyraźniej przejęta matczynym postanowieniem. Wszystko zdawało się zmierzać do szczęśliwego finału. Siostra pilnowała, żeby w mieszkaniu nigdy nie było najmniejszej kropli alkoholu, wyrzuciła nawet wszystkie swoje flakoniki perfum, byle nie kusić losu. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień. Z samego rana ciotka wraz Siwym poszli do marketu, dokupić jeszcze odrobinę suszonych grzybów oraz pieczywa, gdyż okazało się, że może ich zabraknąć. Poza tym Siwy chciał sprezentować matce kolczyki. Matka miała w tym czasie zająć się wałkowaniem ciasta i lepieniem pierogów. Na stolnicy leżało wyrobione wcześniej ciasto, farsz w miseczce, wałek i kieliszek do wykrawania. Nagle matka pomyślała, że ciasta może być za mało, że przecież chciałaby ulepić tych pierogów jak najwięcej dla swego syna. A kiedy otwierała kolejne szafki w poszukiwaniu mąki, natrafiła przypadkiem na niewielką, do połowy opróżnioną buteleczkę wiśniówki, nieopatrznie pozostawioną tam przez ciotkę, która poprzedniego dnia użyła ją do nasączenia biszkoptu. Drżącą ręką wyjęła znalezisko, podeszła z nim do stolnicy, i nalała resztki wódki do stojącego obok miseczki z farszem kieliszka. Kiedy ciotka i Siwy wrócili z zakupów, leżała już nieprzytomna na podłodze. Nieopodal walały się butelki – mniejsza po wódce i większa po nalewce, którą matka wybłagała w osiedlowym sklepie. Odwrócony do góry dnem kieliszek wbity był w nierozwałkowane ciasto. Ostatni ślad nadludzkiego wysiłku, podjętego na darmo.



* * *

Wtedy, w dziewięćdziesiątym piątym roku, gdy razem z Siwym zmuszeni byliśmy podpisać akt kibicowskiej kapitulacji, gdy nasi reprezentanci kolejny raz niezakwalifikowali się do imprezy mistrzowskiej rangi, wtedy nasze drogi z wolna się rozchodziły. Zresztą już znacznie wcześniej, mniej więcej od drugiej klasy szkolny średniej, Siwy gościł na naszym osiedlu coraz rzadziej, nieczęsto też nawiedzał nasze mieszkanie, w szkole zaś pojawiał się kiedy chciał. Mógł sobie na to pozwolić, był wschodzącym talentem nowosolskiej piłki, brylował w juniorach Dozametu, chuchano na niego i dmuchano, i – niestety – na zbyt wiele spraw przymykano oko. A Siwy związał się w tym czasie z kibolami. Jeździł na ustawki i coraz częściej opuszczał treningi. Chlał i uwalniał z siebie długo tłumione pokłady agresji. Nieuchronnie podążał śladem matki.

Właśnie w drugiej klasie szkoły średniej doszło do drobnego incydentu, po którym zacząłem sobie zdawać sprawę, że z moim przyjacielem nie dzieje się najlepiej. Nie było to wprawdzie żadne arcydramatyczne zdarzenie, jednak dla mnie, z racji tego, że doskonale znałem przecież Siwego i wiedziałem, jak wiele wysiłku kosztowało go wyrwanie się z beznadziei, dla mnie więc ów incydent wydawał się istotny. Zajście miało miejsce na lekcji języka polskiego. Otóż wiadomo było wszem i wobec, że nasza polonistka potajemnie romansuje z wuefistą. To znaczy niby gździli się po kątach, kryli w rozmaitych zakamarkach szkoły, niby stosowali się do wszelkich zasad tajnej konspiracji, a i tak wszyscy o nich wiedzieli. Powołując się na „Słownik frazeologiczny języka polskiego” profesora Stanisława Skorupki, świetnie nadający się do tego, by w sposób lapidarny oddać całą złożoność sytuacji, ta ich swoista partyzantka mogłaby posłużyć za idealny przykład dla zilustrowania hasła „tajemnica poliszynela”. Aż się chciało błysnąć podczas lekcji taką znajomością frazeologii. Czy oboje domyślali się, że za ich plecami nabijamy się z tej idiotycznej ciuciubabki – nikt z nas nie miał zielonego pojęcia. Tak czy siak to w zasadzie temu, nieformalnemu związkowi, zawdzięczał Siwy swój święty spokój. Jako że był pupilem wuefisty, dzięki niewątpliwemu wstawiennictwu tegoż u polonistki, praktycznie ani razu nie był pytany i właściwie nie wiadomo skąd się brały u niego oceny. Aż tu nagle coś, co do czego nie mogliśmy mieć pewności, mogliśmy się natomiast tego domyślać, wstrząsnęło ową, niepodważalną zdawałoby się regułą. Prawdopodobnie nasi tajni kochankowie nie na żarty się pokłócili. Bo oto polonistka, przy okazji omawiania trzeciej części „Dziadów”, postanowiła odegrać się na Siwym. Nieoczekiwanie więc wywołała go do odpowiedzi, przemawiając doń z nieskrywaną uszczypliwością: „A ty Maciejewski, co ty nam, nasz Bońku drogi, powiesz o «Dziadach»?”. Oczywiście chciała go udupić, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, zresztą podobnie jak my wszyscy, z faktu, że Siwy nigdy, ale to nigdy w swoim pokopanym żywocie, nie przeczytał żadnej lektury. Tymczasem on, ku naszemu zdumieniu, wstał, i – jak to w późniejszym komentarzu trafnie ujął któryś z nas – odpowiedział śpiewająco. Wyglądało to tak: Siwy podniósł się nieśpiesznie, przez krótką chwilę szperał w kurtce, po czym wydobył z kieszeni swój bezcenny, klubowy szalik, rozpostarł go nad głową, i gromkim basem zaśpiewał:

„Chrobry dziady, Chrobry szmaty, dostaniecie kurwy baty!”.

I jak gdyby nic się nie stało, nie okazując ni krzty emocji usiadł, a nas zatkało. Nie trwało to jednak długo, ledwie kilka sekund, po których sala aż się zatrzęsła od dzikiego śmiechu. I z początku, pośród tego stadnego rechotu, nikt nie usłyszał jej płaczu. Dopiero po chwili, gdy rozbawione mordy znów zdołały przybrać wyraz całkowitej obojętności, zorientowaliśmy się, że nasza polonistka, zazwyczaj pewna siebie i nawet nieco wyniosła, to teraz zupełnie inna osoba: jej majestatycznie wyprostowana sylwetka jakby się skurczyła, ona sama zaś skryła twarz w dłoniach. „Dlaczego mi to robicie? Dlaczego tyy…?” – z trudem wykrztusiła. Wtedy Siwy wstał po raz drugi i wypowiedział słowa, które sprawiły, że zamiast spektakularnego bohatera, jakim jeszcze niedawno widziała go klasa, ujrzeliśmy już tylko zwykłego kutasa. Nie wiem, co nim wtedy powodowało. Być może chęć zemsty na całym kobiecym rodzie za cierpienia, którymi tak hojnie obdarowała go własna matka. Być może kiepski ogląd sytuacji i majaczący w wyobraźni miraż owacyjnie reagującej na jego kolejne impertynencje klasy. Tak czy siak, zaraz po tym, jak nasza szlochająca polonistka wycedziła: „Dlaczego tyy…?”, Siwy, u którego w międzyczasie kamienny wyraz twarzy ustąpił miejsca jakiemuś przypominającemu uśmiech grymasowi, wypalił:

„A co kurwa, nie można? Mamy przecież wolność słowa.”



* * *

30 stycznia 1968 roku, późnym wieczorem, tuż po zakończeniu ostatniego spektaklu „Dziadów”, dochodzi do demonstracji. Grupa młodych ludzi skanduje pod siedzibą dyrekcji Teatru Narodowego hasła: „Chcemy wolności bez cenzury”, „Żądamy zniesienia cenzury” i „Mickiewicz-Dejmek”. Następnie demonstranci udają się pod pomnik wieszcza, pod którym składają biało-czerwone kwiaty oraz transparenty. Kiedy manifestujący zaczynają się rozchodzić, do akcji wkracza milicja. Wyłapuje pojedyncze osoby i zaczyna okładać je pałkami. Nazajutrz, dwóch uczestników wieczornych zajść – Adam Michnik i Henryk Szlajfer, spotyka się z korespondentem dziennika „Le Monde”, Bernardem Margueritte’em, i relacjonuje mu przebieg demonstracji. Spotkanie to niezadługo poskutkuje relegowaniem obydwu z uczelni. W międzyczasie, wśród środowisk studenckich zostają rozprowadzone ulotki, najprawdopodobniej sporządzone przez MSW, zawierające następującej treści wierszyk:


„Wieszcz narodu zszedł na Dziady

Czy już o tym wiecie?

Gdy go Michnik i Szlajfery

Okrzykują w świecie.



Rzekł tak mądrze ktoś niedawno

O piątej kolumnie*

A Polacy w Żydów ślepią

Bo jak zwykle – durnie.



Dalej bracie, karabele

Każdy w dłonie chwyta

Żyda za pejs i za morze

Rada znakomita.



Im ta Polska, w którą plują

Daje nadal łaski

Ty studencie piwko ciągniesz

Czekasz na oklaski.”
_________
*Aluzja do przemówienia pierwszego sekretarza PZPR – Władysława Gomułki, który podczas VI Kongresu Związków Zawodowych, przyrównał polskich obywateli pochodzenia żydowskiego, trzymających stronę Izraela w tzw. wojnie sześciodniowej z Egiptem, do piątej kolumny.



Ulotki są tak spreparowane, że mogą być odebrane jako swoisty apel moralny, wystosowany przez uładzoną młodzież akademicką do swoich mniej pokornych, ale i niezdecydowanych, po której stanąć stronie, kolegów. Jednak studenci nie dają się nabrać. 8 marca, podczas hucznie obchodzonego w socjalistycznym państwie święta kobiet, zwołują wiec na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, domagając się przywrócenia praw studenckich dla wyrzuconych z uczelni. Powołują się na artykuł 71 Kostytucji, który rozpoczyna się od zdania: „Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa […]”.




Pamięci mojego przyjaciela Siwego, który strzelił sobie samobója, kilka lat po tym, jak nasze drogi ostatecznie się rozeszły i niemal w tym samym momencie, gdy urodziła się moja córka (i kiedy – za namową ojca – dałem jej na imię Gadocha).


 


 
PL













@ @ @

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 14-05-2296


Droga Jajniki!


Minęło już sporo czasu od momentu, kiedy postanowiłem kontynuować badania naszego ojca. Na samym początku było cholernie ciężko. Dysponowałem jedynie dwoma prastarymi zabytkami piśmiennictwa, odnalezionymi przez tatę i zapiskami, które po sobie pozostawił. Dlatego moje pierwsze próby pisania, nie różniły się prawie wcale od jego prób. Śmiało można rzec, iż wówczas nie dodałem niemal nic od siebie. Natomiast ojcu należą się pokłony i wieczny podziw potomnych, bo posiadając tak niewiele danych potrafił stworzyć własny tekst. Gdyby nie jego nieprawdopodobna intuicja, nigdy nie udało by mi się zajść tak daleko. Iść czyimś śladem jest przecież dużo łatwiej, niż stawiać pierwsze kroki. Nasz genialny tatko niewątpliwie przejdzie do historii jako twórca pierwszego nowożytnego pisma. Tymczasem tutaj, w Strefie Wykluczonych, co chwila natrafiam na coraz to kolejny zabytek słowa pisanego. Odgrodziliśmy się kompletnie od tego gorszego w naszym mniemaniu świata, jednak odgrodziliśmy się nie tylko ścianą nie do przebycia. Dzieli nas nie tylko Wielki Mur Pogardy. Dzieli nas bariera dźwięku.


Twój Lem

_________________________________________________________________________________




! ! !







@ @ @

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 20-05-2296


Droga Jajniki!


Nie uwierzysz mi pewnie, zresztą nie wiem nawet, jak ci to wytłumaczyć. Tutaj robią takie dziwne rzeczy. Przede wszystkim wcale nie zamykają się w żadnych osobistych kapsułach, tak jak my, tylko mieszkają razem, po kilka osób, w takich dużych, nie, nie potrafię tego tobie opisać. Oni to nazywają domami. Oczywiście nieustannie też mówią, chociaż na razie nie jestem w stanie zbyt wiele z tego zrozumieć. Dlatego porozumiewam się z nimi wyłącznie za pomocą pisma. Dzisiaj napisali mi na przykład nowe słowo: „seks”, i pokazali na czym to polega. To coś przechodzi wszelkie wyobrażenia. Kiedy wrócę chciałbym tego z tobą koniecznie spróbować i wciągnąć do tej zabawy nasze dzieci.


Twój Lem

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 22-05-2296


Droga Jajniki!


Wyobraź sobie, że oni tutaj wcale nie zamawiają dzieci z rozdzielnika, a uzyskują je przy pomocy tej czynności, o której ci ostatnim razem pisałem. Trudno to wyrazić słowami, ale wygląda to mniej więcej tak, że po pewnym czasie od zbliżenia kobiety i mężczyzny, dziecko wylatuje z matki jak z katapulty. Jakaś niepojęta siła wyrzuca płód spomiędzy jej nóg. Na dodatek nie wiadomo zupełnie, czego się po takim wyrzutku spodziewać. Otóż oni w ogóle nie mają możliwości wizualizacji indywidualnych preferencji, czyli nie mogą sobie wybrać, jakie będzie to ich niemowlę. No, ale przecież wspomniałem już, że dzieci się u nich nie zamawia. Napisali mi, iż jednak potrafią w pewien sposób wpływać na całokształt swojego dziecka. Ten swój wpływ nazywają „wychowaniem”. Ciekawe, co by o tym sądził nasz ojciec? Bo gdyby swego czasu nie zwizualizował swoich preferencji w stosunku do nas jako skłonności do nadmiernej eksploatacji narządów myślowych (tak to chyba można ubrać w słowa), to pewnie nie miał by kto kontynuować jego odkryć.


Twój Lem

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 27-05-2296


Droga Jajniki!


Bez przerwy czytam i powoli zaczynam rozumieć ich mowę. A nieustanna lektura sprawia, że wzmaga się moja ciekawość i zadaję coraz więcej pytań. Tubylcy zaś potrafią odpowiedzieć na każde z nich i są dla mnie niewyczerpanym źródłem wiedzy. Wczoraj dowiedziałem się na przykład, jak doszło do tego, że z naszego świata zniknęło zupełnie słowo. Zapewne niewiele będziesz w stanie z ich wyjaśnień pojąć, jednak nie przejmuj się. Ja jestem tutaj już dostatecznie długo, a rozumiem niewiele więcej od ciebie. Oto, co mi napisali:

Najpierw pojawiły się audio-booki, czyli książki odbierane za pomocą receptorów słuchu. Audio-booki (w Słowniku Jedynego Języka z 2258 roku, tom 1: „A-Bambuko”, występują już pod okrojoną nazwą „a-booki”) miały za zadanie przybliżyć literaturę tym osobom, które z różnych powodów nie mogły czytać (niewidomi, dzieci w wieku przedszkolnym, osoby ze zdiagnozowanym analfabetyzmem przewlekłym). Potem były e-booki, z racji rozpętanej wokół nich akcji „Ratujmy sosny, świerki i buki – czytajmy wyłącznie e-booki!”, zwane również eko-bookami. W rzeczywistości ten rodzaj książki, eksponowanej na wszelkich ekranach, od telefonów po wyświetlacze kuchenek, miał się przyczynić do pomnożenia zysków producentów zarówno już istniejących sprzętów (promocje typu: „przy zakupie trzech bestselerowych powieści otrzymujesz gratis pralkę z e-book wyświetlaczem”), jak i firm wprowadzających na rynek własne nowinki techniczne (podpisywanie umów na wyłączność z topowymi pisarzami i rozpowszechnianie ich dzieł w zastrzeżonym formacie, możliwym do odczytu tylko za pomocą specjalistycznych e-book odtwarzaczy). Jednak postępująca minimalizacja wszystkich sprzętów oraz chęć zaspokojenia potrzeb potencjalnych nabywców, wymusiły na autorach skracanie tekstów do granic możliwości. Chodziło głównie o to, by pragnący pochłonąć w krótkim czasie jak najwięcej różnorodnych książek konsument, nie marnował cennej energii własnej na przewijanie palcem tekstu na ekranie. Wzorcem stało się więc zmieszczenie w jego obrębie co najmniej kilku powieści. Dlatego też ostatni z takich e-booków przeszedł najśmielsze oczekiwania zwolenników lapidarnej treści. Tekst wyświetlanej powieści wyglądał bowiem następująco: „ . ”. Ostatecznym wariantem były tak zwane z-booki (vide: SJJ 2258, t. 12: „Z-Zwerbalizować”), czyli książki przyswajane za pomocą powonienia. Ich kampanię reklamową przeprowadzono pod hasłem: „Od tej pory czytanie będzie tak łatwe, jak oddychanie”. Jednakże malkontenci, ironicznie parafrazując ten slogan, utrzymywali, iż raczej „Od tej pory wszyscy będą mieli książki w nosie”. I rzeczywiście. Ów wynalazek okazał się kompletnym niewypałem. Nie pomogły rozpaczliwe próby ratowania sytuacji i zaangażowanie w sprawę potentatów branży kosmetycznej. Nawet desperackie kroki, choćby wkomponowanie w nazwy znanych perfum nazwisk pisarzy, nie wpłynęły pozytywnie na popyt. Z-booków w rodzaju Baudelaire no 5, nikt nie chciał niuchać. Tymczasem postępowała stopniowa degradacja i redukcja słowa. Okazało się, że jego funkcję z powodzeniem może przejąć obraz. Wyglądało to prawie tak, jakby cywilizacja ludzka cofnęła się do czasów pisma obrazkowego, z tą różnicą, że sama forma graficzna słów uległa całkowitej atrofii. Jednocześnie jednak dalszy rozwój technologii pozwolił zastąpić niemal bezużyteczną mowę zupełnie nieabsorbującą czynnością transferu zwizualizowanych myśli, przy czym należy zaznaczyć, iż myśli te ograniczały się tylko do elementarnych skojarzeń, pozbawionych głębszej refleksji.


No cóż, moja droga siostro, pewnie sporą część napisanych dzisiaj słów widzisz po raz pierwszy. „Bambuko”, „malkontenci”, „zwerbalizować”, „atrofii” – co to w ogóle ma znaczyć? Ja zwykle usiłuję odczytać sens takich zagadkowych wyrazów z kontekstu, a i tak nigdy nie jestem do końca przekonany, czy właściwie. Dlatego notuję sobie co bardziej problematyczne słowa i proszę miejscowych o dodatkowe wyjaśnienia.


Twój Lem

_________________________________________________________________________________




@ @ @

_________________________________________________________________________________

Nowe Gniezno 11-06-2296


Szanowny Panie Lem


W odpowiedzi na dręczące Pana wątpliwości, spieszymy z wyjaśnieniami, mającymi na celu ich niechybne rozwianie, w rezultacie zaś zasianie zwiastującego obfite żniwo ziarna całkowitej pewności (będącego przeciwieństwem wyniszczających zarodków kompletnej niewiedzy), dzięki któremu Pańska skołatana dusza osiągnie stan Sofii Absolutnej, a Pan będzie mógł pretendować do miana Mędrca w comiesięcznym ogólnonarodowym głosowaniu esemesowym (opłata = Bóg zapłać + vat). Oto zatem objaśnienia niektórych terminów, które zaznaczył Pan jako problematyczne:

Zakręcili kurki – dosłownie: odcięli dopływ gazu. Zapewne chodzi tu o odcięcie dopływu gazu w 2037 roku, czyli odmowę dalszych kredytowych dostaw tego surowca przez Wielkie Prawosławne Carstwo Radzieckie dla sukcesywnie demoralizujących się krajów Europejskiej Wspólnoty Transakcji Bezgotówkowych.

Kacapy – niezmiernie obraźliwe określenie obywateli Wielkiego Prawosławnego Carstwa Radzieckiego, stosowane nagminnie przez propagandę Europejskiej Wspólnoty Transakcji Bezgotówkowych.

Strefa Gazy – wydzielone miejsce na wybrzeżu Morza Śródziemnego, gdzie w XX i XXI wieku istniało getto dla palestyńskich autochtonów, ciemiężonych przez żydonazistowskich okupantów.

Zimna Wojna – zamrożenie stosunków dyplomatycznych i ostateczne zerwanie wszelkich więzi pomiędzy PRL (Polską Rzeczpospolitą Liberalną) a RP (Rzeczywistą Polską), zwaną też Strefą Wykluczonych. Za faktyczny początek zimnej wojny powszechnie uważa się ukończenie budowy Wielkiego Muru Pogardy w 2061 roku.

Efekt cieplarniany – zjawisko nieprzerwanego podwyższania się temperatury Ziemi, wywołanego nadmierną emisją gazów cieplarnianych do atmosfery. Wskutek postępujących zmian klimatycznych stopniały całkowicie: lądolód Grenlandii, pokrywa lodowa Arktyki, lodowce Antarktydy, wieczna marzłoć Alaski, północnej Kanady i wschodniej Syberii, a nawet chłodnie Centrali Rybnej w Darłowie. Następstwami owych roztopów były:

a) gwałtowny wzrost poziomu wód mórz i oceanów, który spowodował globalną powódź w 2244 roku;

b) fakt, iż blisko osiem ton mrożonych tusz dorsza, śledzia i płastugi, zmieniło swój stan skupienia ze stałego na ciekły.

Jedynym trwałym lądem, jaki się ostał po tej przytłaczającej swym ogromem klęsce żywiołowej, jest wyspa Polska, zamieszkana przez naród podzielony na dwa organizmy państwowe – RP i PRL.

Bambuko – dawna wieś w niegdysiejszym województwie podlaskim (powiat sejneński), słynąca z tradycji snucia przez jej mieszkańców barwnych opowieści ustnych, zbliżonych w formie do prastarych ballad ludowych.

Malkontenci – osobnicy krytycznie nastawieni do dehumanizacji życia poprzez zaniechanie badań nad samorozwojem jednostki ludzkiej i skoncentrowanie się wyłącznie na doświadczeniach, mających przyczynić się do postępu techniki.

Zwerbalizować – przełożyć pozbawiony cech językowych strumień zwizualizowanych myśli na słowa.

Atrofia – zanik.

W powyższej egzegezie zdecydowaliśmy się zawrzeć również te wyrazy, które wymienił Pan w liście do siostry (o czym dowiedzieliśmy się, ponieważ regularnie sprawdzamy Pańską korespondencję pod kątem poprawności gramatycznej). Jednocześnie informujemy, że odpowiedzi na pozostałe pytania dotyczące kłopotliwych słów i wyrażeń (tj. żydomasoneria, Jasna Góra, ciemnogród, in vitro, in principio erat Verbum, miłość i Bóg) może Pan uzyskać podczas codziennej Mszy Świętej, odprawianej przez całą dobę o pełnej godzinie w Soborze Katedralnym pod wezwaniem Podwyższenia Tu-154.


Z poważaniem

Rada Episkopatu RP

_________________________________________________________________________________

Nowe Gniezno 17-06-2296



Szanowny Panie Lem


Nauka chrześcijańska niezbicie dowiodła, że człowiek rodzi się z grzechem pierworodnym i że całe jego ziemskie życie powinno skupiać się na tym, ażeby ów grzech odkupić. Jednak w XX i XXI wieku, ustawiczne odchodzenie od tego, czego nie da się objąć rozumem spowodowało, że jedyną namacalną wartością na tym ziemskim padole, okazał się być pieniądz. Rychło jednak i pieniądz się zdematerializował, przybierając formę karty kredytowej. W rezultacie ówczesny człowiek rodził się już nie z grzechem pierworodnym, a z saldem początkowym, które zaraz na starcie przybierało wartości ujemne, i które przez resztę życia zmuszony był spłacać. Tym sposobem żydomasoneria (a propos – czy był Pan już na Mszy Świętej i czy pojmuje Pan sens tego słowa?) korumpująca świat polityki i kontrolująca rynek finansowy, całkowicie ubezwłasnowolniła zwykłego człowieka, albowiem jego byt ziemski nie był już uzależniony od żmudnej pracy nad samym sobą, a od wysokości przyznanego kredytu, czyli tak naprawdę od widzimisię rządzących światem bankierów i polityków. Cała ta sytuacja przypominała zamierzchłe czasy, kiedy plemiona pogan, by nie narazić się na gniew srogich bożków, oddawały im w ofierze najcenniejsze dobra (podówczas były to głównie płody ziemi). W tamtym świecie za implikacje bożego gniewu uznawano przede wszystkim negatywne zjawiska pogodowe: burze i niszczycielskie wichury, susze lub nieustanne ulewy, czyli kaprysy natury mające wpływ na nieurodzaj. Tysiące lat później – w realiach samozwańczych bożków spod znaku ogólnoświatowej finansjery, takimi implikacjami były już: kryzys gospodarczy, rosnąca inflacja i postępujące bezrobocie. Ale rozgniewanego żydomasońskiego bożka można było jeszcze udobruchać następną ofiarą. Zdecydowano się zatem podwyższyć podatki, wywindować ceny produktów żywnościowych, obciąć wynagrodzenia, renty, emerytury i wydatki na cele socjalne. Zgromadzone w ten sposób oszczędności złożono przed ołtarzem żydomasońskiego bóstwa, zaś doprowadzony do skrajnego ubóstwa lud w jeszcze większym stopniu uzależnił się od banków, gdyż teraz zaspokojenie nawet podstawowych potrzeb wymagało zaciągnięcia kolejnego kredytu. Dzięki tej ofierze największe banki nie ogłosiły swojej upadłości, a finansowy bożek mógł nadal niepodzielnie rządzić.

To nie jest żadna przypowieść, Panie Lem. To urywek historii naszego niegdyś wspólnego kraju. Geneza jego upadku i podziału. Żywimy nadzieję, że owe krótkie wprowadzenie, skłoni Pana do dalszego zgłębiania feralnych dziejów naszej rozbitej ojczyzny.


Z poważaniem

Rada Episkopatu RP

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 19-06-2296



Droga Jajniki!


Zaznajomiłem się właśnie z zabytkami tutejszego piśmiennictwa. Jakże różnią się od tekstów odnalezionych przez ojca. Miejscowi mówią, że to prapoczątki naszego wspólnego niegdyś języka, i że jeśli zamierzam go dla PRL odzyskać, to powinienem zignorować nic nie warte (ich zdaniem) odkrycia taty, wzorować się natomiast na tych dawnych zapiskach. Konkretnie chodzi o to, by proces przywracania pisma i mowy, rozpocząć od przeniesienia w nasze realia ich pierwotnej formy. Tubylcy są przekonani, że jedynie w ten sposób, rekonstruując krok po kroku system znaków i odpowiadających im dźwięków, uda nam się w bliżej nieokreślonej przyszłości ich doścignąć, czyli wprowadzić w życie znacznie bardziej zaawansowaną, współczesną postać języka. Trudno się z nimi nie zgodzić. Ja wprawdzie, po żmudnych i długotrwałych badaniach, zdołałem niezgorzej opanować to nowożytne pismo (i – jak mniemam – przekazać ci niemało z nabytej tutaj wiedzy), jednak zwykły śmiertelnik, niezdolny do nieustannego analizowania i wyciągania wniosków, nie przyswoi sobie ot tak skomplikowanego i rozbudowanego słownictwa. Dlatego postanowiłem sam stworzyć coś, co w swoim kształcie będzie przypominało ich zabytki literackie (znacznie mniej skomplikowane i prostsze do przyswojenia), w treści zaś powinno opowiadać o zdarzeniach właściwych dla naszego świata. Przy okazji, przesiadując niemal cały czas w tutejszej Bibliotece Narodowej (to takie pomieszczenie, w którym znajduje się niezliczona ilość książek), dowiedziałem się, iż teksty literackie posiadają różnorodne cechy własne, które decydują o ich klasyfikacji. Są zatem wiersze, opowiadania, powieści, reportaże, eseje literackie i wiele, wiele innych. Nie będę ci teraz tłumaczył, co jest co, ani czym jedne różnią się od drugich, gdyż moje wyjaśnienia byłyby dla ciebie zbyt zawiłe, i jestem przekonany, że niewiele byś z nich zrozumiała. Tak czy siak, ja zamierzam właśnie napisać opowiadanie. Pierwsze w naszym świecie, przecież u nas jeszcze nikt tego nie dokonał. Trzymaj więc za mnie kciuki (czyli pierwszy palec od prawej w lewej ręce i pierwszy od lewej w prawej).


Twój Lem

_________________________________________________________________________________





Ѭ Ѭ Ѭ








@ @ @

_________________________________________________________________________________

Nowe Gniezno 22-06-2296



Szanowny Panie Lem


Z nieskrywaną satysfakcją odnotowaliśmy Pańskie szczere zainteresowanie staropolszczyzną, jak również poczynione przez Pana próby literackie w tej materii. Aż chciałoby się rzec: „Tak trzymać, młody chwacie!”. I jeszcze: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Gdyż właśnie ta głęboka maksyma doskonale ilustruje upadek na samo dno ludzkiego jestestwa, jaki się w Pańskim kraju dokonał. Otóż nic innego, jak propagowany przez niegdysiejszą hołotę polityczną brak szacunku dla rodzimej tradycji, spuścizny naszych wspólnych dziadów, naszej niepowtarzalnej kultury i historii, oraz ślepe podążanie za obcymi trendami, za bezbożnym i amoralnym zachodem, doprowadziły do podziału naszego niegdyś jednolitego narodu, a w konsekwencji do kompletnego zdziczenia tej jego odszczepieńczej części, która poddała się demagogii prozachodnich krętaczy, czyli ojców założycieli PRL-u. Dlatego fakt, że Pan, sam przecież dziecię owego niedorzecznego systemu, z zapałem oddaje się odtwarzaniu języka naszych praprzodków, uradował nas w tak wielkim stopniu. Czytając zaś Pańskie opowiadanie, co rusz nachodziły nas refleksje o czasach minionej świetności, o czasach, gdy nasz zjednoczony naród ramię w ramię podążał ku świetlanej przyszłości, nie zapominając wszakże o swoich korzeniach i o pełnej blasku przeszłości. I podczas tej naszej rzewnej zadumy nie mogło rzecz jasna zabraknąć prasłowiańskiej perły, pierwszego zdania zapisanego w języku polskim, które nam się nagle przypomniało: „Dam ci ja podbrzusze, a ty poczymaj”, czy jak to tam było. Kończąc ten list owym wielce wymownym cytatem, życzymy Panu dalszych sukcesów na niwie literackiej.


Z poważaniem

Rada Episkopatu RP

_________________________________________________________________________________




№ № №








 
 


@ @ @

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 06-07-2296


Droga Jajniki!


Już wsio w ordnunku (jak mawiają tubylcy), i nie mam najmniejszych powodów do frasunku. Mało tego, okazało się, że ów typ, który w moim mniemaniu miał mnie śledzić, w rzeczywistości ma na głowie zupełnie inne obowiązki. Otóż dosłownie kilka sekund po tym, jak skończyłem kreślić na rewersie bibliotecznym poprzedni list, mój rzekomy prześladowca podszedł do mnie i się przedstawił. Innocenty Delator, miło mi, zagaił. Po czym rzekł:

Mam za zadanie chronić pańską personę non gratę przed ksenofobicznie usposobionym lumpenproletariatem. W zasadzie mogę śmiało stwierdzić, iż jedynie mojej dotychczasowej kurateli zawdzięcza pan fakt, że do tej pory jeszcze żaden gagatek nie dał panu do wiwatu.

I – zupełnie jakby czytał w moich myślach (lub przynajmniej zdołał zapoznać się z treścią ostatniego rewersu) – dodał:

Co zaś się tyczy regularnego sprawdzania korespondencji, to przypominam panu, iż o weryfikacji listów pod kątem poprawności gramatycznej był pan przez nas wcześniej poinformowany. A żaden szuler nigdy nie gra w otwarte karty. Natomiast w dalszym ciągu mojego monologu uzmysłowię panu, jak istotne jest stosowanie w praktyce reguł i prawideł gramatyki. Bo niech pan, panie Lem, sam pomyśli. Jeśli, na przykład, w którymś z listów adresowanych do pańskiej wielce szanownej małżonki, pardon, siostry, czy raczej konkubiny, pragnąc, powiedzmy, dać jej do zrozumienia, że czuje się pan pozbawiony przezeń autonomii, zamiast „daj mi swobodnie żyć”, napisałby pan „daj mi swobodnie rzyć”, to przecież, w danym kontekście, całkowicie wypaczyłby pan sens komunikowanej treści.

Na dodatek, ten mój urojony ogon, okazał się być bardzo sympatyczną osobą. Spędziliśmy razem prawie cały wieczór w jakimś barze, do którego sam mnie zresztą zaprowadził. Bawiłem się setnie. Centuś (przeszliśmy na ty), namówił mnie między innymi, bym po raz pierwszy skosztował miejscowego trunku, po którym niemal bez przerwy pokładałem się ze śmiechu, podczas gdy mój towarzysz raczył mnie coraz to kolejnymi anegdotami. Jak więc widzisz, tak wiele się tutaj dzieje, że absolutnie nie mogę narzekać na nudę i monotonię. Szkoda tylko, że ciebie ze mną nie ma. Po powrocie będę miał ci tyle do opowiedzenia.


Twój Lem

_________________________________________________________________________________









@ @ @

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 13-07-2296


Droga Jajniki!


Goszczą mnie tutaj iście po carsku. Niedawno byłem chociażby na ekskursji w tutejszym kurorcie – Zakopanem. I niemal bez przerwy wylegiwałem się na plaży. Zakupiłem też nieco suwenirów w miejscowej Cepelii, m. in. drewniany długopis-ciupagę z wyrytą kotwicą i napisem „Ocean Bałtycki”. Aktualnie przebywam natomiast w Domu Pracy Twórczej. Stworzono mi tutaj idealne warunki do pisania; rezydencja, w której zostałem zakwaterowany wraz z innymi pisarzami, znajduje się na ustroniu, z dala od wszelkiej cywilizacji, i jest dodatkowo odgrodzona od świata solidnym parkanem. Nad naszym spokojem czuwają strażnicy, którzy pilnują, by nikt postronny nie wtargnął na teren ośrodka i nie zmącił naszego twórczego skupienia. Nam też nie wolno się pod żadnym pozorem oddalać. Za to wręcz przymusza się nas do pisania. Na dzień dobry musiałem wypełnić niezliczoną ilość kwestionariuszy. Nasz opiekun wyjaśnił mi, że zbierają informacje, niezbędne do stworzenia mojej przyszłej pisarskiej biografii. Tymczasem ja pracuję obecnie nad kolejnym opowiadaniem. Ponieważ zaś w przypadku poprzedniego utworu zupełnie umknął mi fakt, iż powinienem swoje dzieło jakoś nazwać, tym razem nadrabiam zaległości i mam już wcale niezgorszy tytuł roboczy: „Jak ocalał świat”. Rzecz będzie traktować o wielkiej powodzi z 2244 roku i o jej konsekwencjach. Póki co nie zamierzam ci jednak zdradzać niuansów, gdyż niebawem powinienem zakończyć pracę. Wówczas prześlę ci kompletne opowiadanie. Całuję.


Twój Lem

_________________________________________________________________________________

Strefa Wykluczonych 22-07-2296


Droga Jajniki!


Doszedłem do wniosku, że należy za wszelką cenę zachować obydwa teksty, które niegdyś odkrył nasz ojciec. Nawet jeśli miejscowi usiłują mnie przekonać, iż nie są one warte złamanego grosza. Być może tak to się przedstawia z ich perspektywy. Jednak z punktu widzenia narodu przez stulecia pozbawionego mowy, owe odkrycia były pionierskie i bez wątpienia należy im się eksponowane miejsce w przyszłej historii naszej literatury. Twierdzę wręcz, że powinny odgrywać tę samą rolę, co ichnie zabytki piśmiennictwa. Przy okazji zaś, przeglądając zbiory niewielkiej biblioteki w Domu Pracy Twórczej, natrafiłem na pewien trop, który dodatkowo utwierdził mnie w przekonaniu o bezcenności przynajmniej jednego z tekstów. Otóż wertując opasłe tomisko zatytułowane „Słownik Terminów Literackich”, znalazłem objaśnienie skrótowca „PL”. Wyobraź sobie, że ów tajemniczy zbitek liter oznacza podmiot liryczny, czyli jak gdyby bohatera jednego z najstarszych i najbardziej relewantnych dla literatury gatunków – poezji. Okazuje się więc, iż najprawdopodobniej nasz tatko natknął się na jakiś archaiczny wiersz. Niewykluczone też, że jest to jedna z pierwszych pisarskich prób odtworzenia naszego utraconego języka. Co zaś się tyczy drugiego tekstu, to nawet jeśli nie posiada on żadnych walorów literackich, na zawsze pozostanie w mojej i twojej pamięci, wszak zawdzięczamy mu swoje imiona. Przesyłam ci zatem oba teksty, byś przechowała je do momentu mojego powrotu.


Twój Lem


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


ZAŁĄCZNIKI:





2)