Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Najwcześniej ze swoich legowisk
zrywają się złomiarze. A miłościwy stwórca, w swej szczodrobliwości,
hojnie wynagradza im wszelkie wyrzeczenia, wszystkie te na wpół urwane
sny, ledwie zarysowane marzenia. Masz tu, mówi, moja owieczko, ranny
ptaszku, masz tu mój maluczki człowieczku puszeczek bez liku. Masz tu,
mówi, niedopałeczki swieżusie, jeszcze skwierczące, wyrzucone przez
roboli z nocnej szychty, którzy nie mieli już siły ich dopalić. Masz tu
ogryzki, skórki chleba, ścinki, zlewki, obierki, masz tu dary nieba.
* * *
Mój dawny przyjaciel z okresu młodzieńczego dorastania – Adam,
przypomniał mi o swoim istnieniu dość nieoczekiwanie, po mniej więcej
dwudziestu latach od naszego ostatniego spotkania. Wówczas żegnaliśmy
się w pośpiechu przed blokiem, a jego rodzice pakowali cały dobytek
życia do bagażnika Fiata 125p, którego dumnym posiadaczem był stryj
Adasia, człowiek impulsywny, non stop posyłający wulgarną wiązankę pod
każdym adresem, nawet tym bliżej nieokreślonym: poste restante – Sfery
Niebieskie. Tamtego dnia stryj również nie omieszkał zbluzgać tego i
owego, od czasu do czasu popędzając nerwowo całe towarzystwo, żeby
szybciej pakowali te swoje gówniane manatki, bo pociąg do Berlina nie
będzie na jaśniepaństwo czekał do osranej śmierci, choć w rzeczywistości
do odjazdu pozostawał jeszcze szmat czasu. Poniekąd jednak miał rację,
bo rodzice Adasia, nie zważając na dość ograniczoną przestrzeń bagażową
auta, taszczyli ze sobą dosłownie wszystko, każdy najmniejszy duperel,
który w ich wciąż pozbawionej innych odniesień (aniżeli do peerelowskich
realiów) wyobraźni, mógłby im się za granicą przydać. Upchnęli zatem
pod nogami chociażby spory zapas papieru toaletowego*, święcie
przekonani, że dzięki temu na pewien czas oszczędzą sobie trudu stania w
kolejkach do niemieckich sklepów. Był mroźny, grudniowy poranek, 1990
roku. Mur berliński zburzono ostatecznie jakieś dwa miesiące wcześniej i
Ossis wraz z Wessis na powrót zjednoczyli się w jedną
Rzeszę. Tymczasem u nas szalała inflacja, Wałęsa darł koty z
Mazowieckim, czego omal nie wykorzystał Tymiński, co bardziej
niecierpliwi już zaczynali narzekać, że żyje im się gorzej, niż za
komuny, zaś rodzice Adasia postanowili nie czekać, aż coś się w tym
kraju zmieni, skorzystać ze swego niemieckiego pochodzenia, nawiedzić
swój Heimat, którego dotychczas nie zdołali nawet zobaczyć, i
zapuścić tam korzenie. Jechali praktycznie w ciemno; cała ich rodzina
pozostała w Polsce, a brat dziadka Adasia, jedyny, który po wojnie ostał
się w Niemczech, zmarł przeszło kilkanaście lat przed zjednoczeniem, za
życia skrzętnie ukrywając fakt istnienia familii po drugiej stronie
żelaznej kurtyny (nie słał swoim bliskim nawet paczek i korespondencji,
żeby jego czcigodnej persony nikt przypadkiem nie skojarzył z tymi
wschodnimi barbarzyńcami). Pamiętam, że owego mroźnego poranka, zupełnie
nie bacząc na chłód, długo stałem przed blokiem i machałem za
wzniecającym kłęby dymu i niknącym na horyzoncie pojazdem. I oto teraz,
po dwudziestu latach od tamtego pożegnania, znowu pojawia się Adaś,
chociaż właściwie już nie Adaś, właściwie już Herr Adam Schulz.
__________________________________________________________________________________
* W czasach demokracji ludowej papier toaletowy
był w naszym kraju towarem deficytowym. I chociaż bywało, że brakowało w
sklepach dosłownie wszystkiego, to z jakiegoś powodu właśnie zdobycie
produktu pieszczotliwie nazywanego srajtaśmą, powszechnie uważano za
synonim sukcesu. Współcześnie to głównie konsumenci po pięćdziesiątce,
ci sami, którzy niedobór papieru toaletowego w epoce PRL odczuli na
własnej skórze najdobitniej, stanowią najlepszy target dla markowych
producentów tego wyrobu. Osobiście udało mi się zaobserwować, że klienci
marketów zaliczający się do tego przedziału wiekowego, nawet gdy
dysponują ograniczonym budżetem, częstokroć oszczędzają na produktach
spożywczych, kupując jakąś paskudną mielonkę, blok seropodobny, czy
najtańszy pasztet, jednocześnie wrzucając do koszyka najdroższy,
aksamitnie miękki, kilkuwarstwowy i zapachowy papier toaletowy.
* * *
Zaczęło się od tego, że przeszło miesiąc do naszego teraźniejszego
spotkania, nawiązaliśmy wirtualny kontakt na jednym z popularnych
portali społecznościowych. To Adam odnalazł mnie pośród kilkudziesięciu
innych Grzegorzów Korzyckich, następnie zaś wysłał mi zaproszenie do
znajomych (po czym – by dopełnić formalności – musiałem już tylko
potwierdzić, że faktycznie się znamy). Mniej więcej tydzień później, w
skrzynce na moim profilu pojawiła się wiadomość od użytkownika Adam Schulz,
że jego wypikselowana facjata, którą miałem okazję widzieć na
monitorze, niebawem się przede mną zmaterializuje, wszak on już od dawna
nosi się z zamiarem, by nawiedzić wreszcie naszą mieścinę i że jak się
tylko pojawi, to koniecznie musimy się spotkać przy piwie.
Odpowiedziałem, że owszem, przekonany, iż jak w wielu podobnych
przypadkach, kiedy znajomi z odległej przeszłości nagle przypominają
sobie o swoim istnieniu, na takiej, kurtuazyjnej wymianie zdań
poprzestaniemy. I rzeczywiście – przez kilka następnych miesięcy nie
napłynęły od niego żadne wieści. Toteż byłem autentycznie zaskoczony,
gdy wczorajszego wieczoru, przykładając do ucha słuchawkę domofonu,
usłyszałem w niej głos dawnego kolegi.
– No i jestem stary. Poznajesz? To co z tym browarem? Czekam na klatce.
Okazało się, że nadal doskonale włada ojczystym językiem, jak gdyby
wyjechał z kraju nie dwadzieścia lat temu, a najwyżej dwa miesiące. Być
może często tu przyjeżdża, choćby w interesach, pomyślałem.
– Adaś! A to ci niespodzianka! Zaraz Adaś. Moment. Może wejdziesz? Muszę się ogarnąć. Uprzedzić żonę.
– Raczej nie. Zaczekam tutaj. Nie chcę tak oficjalnie, rozumiesz. Co innego, jakbym przyprowadził swoją Frau. Zapalę, a ty się streszczaj.
Tym razem zdawało mi się, że przez krótką chwilę słyszę w jego głosie
ową charakterystyczną szorstkość germańskiej wymowy (jednak możliwe, że
się tylko przesłyszałem, albo zwiódł mnie ten niemieckojęzyczny wtręt a
propos żony).
– Dobra. Postaram się. Daj mi parę minut.
– Czas operacyjny: dwie minuty.
– Dobra, dobra. Nie zapominaj, że jesteś w kraju, gdzie czas nie płynie
na skróty. Wręcz przeciwnie. Nie spodziewaj się więc po mnie niemieckiej
punktualności. Mogę tylko obiecać, że za ein moment będę.
I oto siedzimy wspólnie na ławce przed blokiem, tej samej, która pełniła
niegdyś zaszczytną funkcję swoistej loży szyderców, gdzie cała nasza
osiedlowa ferajna, z braku lepszego zajęcia dłubała pestki słonecznika i
hałaśliwie komentowała wszystko, co ją otacza i co tylko nie zdołało
umknąć jej szczeniackiej percepcji. Trzymaj, mówi Adam, browara, i
wyciąga z reklamówki Żywca. Trzymaj, mówi, za stare czasy
wypijemy. Bo to najlepsze miejsce do tego, żeby się z fumflem za czasy
stare stuknąć browarem. Wiesz Adam, nie wiem, czy wiesz, ale w Polsce to
jest teraz zabronione, bronię się, jednak puszkę biorę. W Polsce to
jest miejsce publiczne. Możesz pić na umór w ogródku byle lokalu, choćby
w centrum na widoku. Możesz nawet zasnąć w rzygowinach na stoliku, bo
to jest miejsce prywatne. Ale tutaj, na osiedlu, jest miejsce publiczne.
Tutaj nawet jak się z zero-trójką zaszyjesz w krzakach, to zabulisz
mandat. To jest ustawa o wychowaniu w trzeźwości. Niedopracowana, bo ją w
sejmie po pijaku uchwalali. Sram na tą waszą władzę i wasze mandaty,
śmieje się Adam. Sram, bo to gówniane pieniądze są dla mnie. Dzisiaj mi
za prędkość wlepili i tylko mnie rozbawili. Pij, mówi, ja za ciebie
zapłacę. Nie trzeba było długo czekać na okazję.
– Dzień dobry panom. A co to, nie wiemy, że tutaj się nie pije? Niewiedza nie zwalnia. Dokumenciki.
Spisywanie, łączność z bazą, sprawdzanie danych, karani/niekarani, wszystko się zgadza, ołwer baza.
– Wyrażają panowie zgodę na mandat, czy do grodzkiego sprawa?
– Ale ile będzie, panie władzo?
– Tradycyjnie, po stówce.
– Nie dałoby rady jakoś spuścić? – przekomarza się Adam i widać po jego twarzy, że niemałą przyjemność mu to sprawia.
– Spuścić to se możecie wiecie co. Byle nie w miejscu publicznym, bo za to są surowsze kary.
– Panie władzo, a co z tymi puszkami? – ciągnie zabawę Adam, wskazując na piwo, które wciąż dzierży w dłoni.
– Teraz, jak już macie po mandacie, to se możecie pić ile wlezie.
* * *
Rzecz jasna skwapliwie skorzystaliśmy z sugestii stróża społecznego
ładu, jednak na dogrywkę udaliśmy się – mimo wszystko – do lokalu. Czas
sączył się tego dnia niespiesznie, wprost proporcjonalnie do piwa w
pokalach.
– A co nowego na osiedlu? – dopytywał się Adam. – Słyszałem od ciotki, że stary Słowik kompletnie sfiksował.
– Dobrze słyszałeś. Staremu komuchowi całkiem na łeb padło. Ubzdurał
sobie, że nadal rządzi PZPR i że nic się w tym kraju nie zmieniło. Nawet
gówniarzy, co roznoszą gazetki reklamowe, bierze za kurierów podziemnej
opozycji. Bez przerwy wydzwania na policję i donosi, że mu gnojki z
Solidarności rozrzucają bibułę pod blokiem. Policjantów, rzecz jasna,
nazywa milicjantami, a ci, jak już po paru telefonach obczaili, że
starego nie da się wyprostować, odstawiają przed nim szopkę. Dziękują za
spełnienie obywatelskiego obowiązku i obiecują, że wszystkich tych
spiskowców rychło wyłapią.
– Niezły numer. Słuchaj, a co u Tadka? Dał się w końcu przerobić na księdza?
– Nie. Pracował parę
lat temu na poczcie. Był listonoszem. Ponoć wyleciał z roboty za
czytanie cudzej korespondencji. Na mieście żartowali potem, że
jakiś przechodzień usłyszał, jak Tadek, podczas obchodu rejonu,
czyta na głos List do Koryntian. A kiedy ów przypadkowy
słuchacz doniósł o fakcie nierozeznanemu w sprawach kościelnych
kierownikowi poczty, to na nic się zdały rozpaczliwe tłumaczenia
Tadka, że wcale nie czytał cudzej korespondencji, tylko fragment z
Biblii.
Adam zarechotał.
– Faktycznie, niezły
był z niego świętoszek. Pamiętam, że zawsze ratował nam tyłki
przed rodzicami, bo zamiast do kościoła łaziliśmy nad rzekę, a
dzięki niemu zawsze wiedzieliśmy jakie było kazanie. Ministrant
Tadek!
Przez cały wieczór nasze rozmowy krążyły nieustannie wokół wspomnień, a
jeśli choć na chwilę oddaliły się od przeszłości, to zaraz do niej
wracały, niczym zagubiony na morzu okręt, który szczęśliwie dotarł do
bezpiecznej przystani. Tak, po tylu latach rozłąki, jedynym, co jeszcze
łączyło mnie i Adasia, było dzieciństwo. Niemniej nasza wzajemna
paplanina okazała się do tego stopnia niewymuszona i szczera, że dopiero
dobrze po północy oderwaliśmy od krzeseł swoje cztery litery i
chwiejnym krokiem wyszliśmy z pubu. Adam zameldował się w „Polonii”,
hotelu położonym nieopodal osiedla, toteż większość drogi powrotnej
przebyliśmy wspólnie. Przechodziliśmy właśnie obok podwórza jakiejś
kamienicy, kiedy przypadkiem staliśmy się świadkami sceny, która znów
(mimowolnie) rozpętała w naszych głowach wartki strumień wspomnień.
Pierwszy zareagował Adam.
– Popatrz, czy to nie Tadek?
– Tak, to on.
– Czego on szuka w tym śmietniku? – zapytał i zanim zdołałem otworzyć
usta, by udzielić odpowiedzi, zgarbiona nad kontenerem postać zdążyła
się wyprostować, a w jej dłoni błysnął na moment maźnięty snopem
latarnianego światła walcowaty przedmiot.
– Popatrz Grzechu, on zbiera puszki! Cholera, nic się sukinsyn nie
zmienił. Jakby w ogóle nie dorósł. Jakby dalej był tym samym
dzieciakiem.
– W pewnym sensie masz rację. Nie dorósł. Albo my dorośliśmy już tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie się pochylić…
– Co ty mówisz? Nic z tego nie rozumiem.
– Nieważne. Chodźmy już lepiej.
– Czekaj! Może się chociaż przywitamy.
– Nie Adaś. Nie możemy. Nie mówiłem ci o tym, ale jestem z Tadkiem skłócony. Lepiej żeby nas nie zauważył.
* * *
Kiedy w 1962 roku Andy Warhol malował swoje 32 puszki zupy Campbell’s,
nie przewidywał zapewne, że dwadzieścia parę lat później kolekcjonowanie
puszek (wprawdzie nie po zupie, a z reguły po piwie lub innych napojach
orzeźwiających), że owa swoista puszkomania ogarnie znaczną część
populacji pewnego środkowoeuropejskiego kraju, sąsiadującego z ojczyzną
jego rodziców*. Być może jednak to właśnie słowiańska krew, płynąca w
jego żyłach, sprawiła, że postanowił ów zwykły przedmiot użytkowy
uwiecznić na płótnie i przekształcić go tym samym w symbol malarskiej
estetyki. I być może ta sama, słowiańska krew, płynąca w naszych żyłach,
przyczyniła się do tego, że w połowie lat 80-tych z upodobaniem
ozdabialiśmy piramidami z puszek meblościanki.
__________________________________________________________________________________
* Rodzice Andy’ego byli Łemkami (właściwe
nazwisko – Warhola, Warhol to jego zamerykanizowana wersja) i pochodzili
z wioski Miková, mieszczącej się nieopodal miasta Medzilaborce na
słowackim Podkarpaciu (tuż przy granicy z Polską). W Medzilaborcach
znajduje się (założone w 1991 roku przez jego brata – Johna) Muzeum
Sztuki Współczesnej im. Andy’ego Warhola.
Mieliśmy wówczas po jedenaście lat i stanowiliśmy nierozłączną paczkę.
Ja, Adaś i Tadek, niemal codziennie dosiadaliśmy naszych składaków, i
pędziliśmy na złamanie karku na parking dla tirów, mieszczący się na
skraju miasta. Pamiętam nasz pierwszy raz, kiedy czailiśmy się długo,
skuleni pod kabiną ciężarówki, czekając aż przez okno wysypią się
upragnione puszki. W pewnym momencie zdało nam się, że kabina dziwnie
się chybocze. Myśleliśmy, że kierowca śpi i nerwowo przewraca się na
boki. Szarzało już i byliśmy bliscy rezygnacji. Nagle przez opuszczoną
szybę wychyliła się dłoń i rzuciła coś przed siebie. Adaś szybko pobiegł
w to miejsce. Po chwili wrócił prezentując nam znalezisko – lepką od
spermy prezerwatywę. Wściekli na szofera-cudzoziemca, klnąc pod nosem na
własną głupotę, wskoczyliśmy na rowery i z pustymi rękami wróciliśmy na
osiedle. Obiecaliśmy sobie, że na parking już nigdy nie wrócimy. Jednak
puszkowa pokusa, wabik mieniący się niespotykanymi w codziennej
szarzyźnie kolorami, był silniejszy. Z kolejnych wypraw wracaliśmy już z
łupami. Byliśmy dumni ze swoich zdobyczy. Pełne puszki można było kupić
jedynie w PEWEX-ie, za dewizy. Któregoś dnia wylazłem na podwórko z
puszką po 7UP, napełnioną uprzednio w domu wodą z syfonu, zarazem
głosząc wszem i wobec, że woda z syfonu to totalny syf i że się nie
umywa do tego oto napoju. Pokazówka się opłaciła. Przez następnych kilka
minut byłem w centrum uwagi. Kontynuowałem spektakl pozostając wyniośle
obojętny na zaczepki towarzystwa w rodzaju: uła-spóła, kopsnij
puchacza, obstaw łyka.
* * *
Ostatnimi czasy rzadko spotykam Tadka. Jeszcze parę lat wcześniej –
owszem, widywaliśmy się (a w zasadzie to ja go widywałem) często.
Zazwyczaj leżał wtedy bezwładnie na ławce w parku, naprzeciw osiedla, a
kiedy usiłowałem dawnego kumpla jakoś ocucić i przemówić mu do resztek
świadomości (huraoptymistycznie zakładałem, że je jeszcze posiada),
wpierw bełkotał tylko coś niezrozumiale, następnie zaś okazywało się, iż
miast mojej osoby widzi przed sobą niezliczone projekcje innych
postaci, które na głos nazywa. Mieszkał wówczas u babci, bo rodzice, nie
mogąc ścierpieć widoku blisko trzydziestoletniego pasożyta i nie
potrafiąc wyciągnąć go z uzależnienia (które sukcesywnie rujnowało ich
własne życie), wyrzucili syna na bruk. Nie uchronił go nawet fakt, że
zarówno ojciec, jak i matka, uważali się za ludzi głęboko wierzących. Od
najmłodszych lat chłopca, niestrudzenie wpajali mu katolicki kodeks
moralny. Marzyli, że w przyszłości zostanie księdzem. Gdy dowiedzieli
się, że ma dziewczynę, wprowadzili kategoryczny zakaz dalszych spotkań,
dla pewności dorzucając jeszcze tygodniowy areszt domowy. Miarka się
przebrała, kiedy Tadek zastawił w lombardzie ich obrączki. Zgodnie
postanowili, że dla złodzieja nie ma w tym domu miejsca. Jak chce dalej
chlać, to niech idzie na ulicę żebrać. Któregoś razu poderwałem jego
truchło z ławki, przerzuciłem je sobie przez ramię i zatargałem pod
babciny adres. Na dworze było chłodno i obawiałem się, że jeśli go tak
zostawię, niechybnie zamarznie. Zastukałem w drzwi.
– Matko przenajświętsza! Skaranie boskie z tym pijusem! Całą noc ja nie spała, bo się bała, że po niego kostucha przyńdzie.
– Znalazłem go w parku…
– Dziękować Bogu, że się taki dobry kawaler natrafił, co tego czorta do dom przyprowadził.
– Kiedyś, za dziecka, przyjaźniliśmy się z Tadkiem. Szkoda chłopaka.
– A jaka tam szkoda panie! Żyć cholera jedna nie daje. Ostatni raz, jak
ja się spać kładła, to musiała rentę przed nim chować do cyckonosza. A
potem ino czuję w nocy, że mnie ta zaraza po cyckach maca. Na leki panie
nie starcza, bo ten zbój wszystko wykrada. Czym ja sobie zasłużyła, że
mnie tak Pan Bóg na stare lata pokarał?
Po tym zdarzeniu jeszcze parokrotnie zdarzało mi się odprowadzać Tadka,
jednak ani razu już nie odważyłem się zajść do mieszkania. Po prostu
zostawiałem zwiotczałe ciało na półpiętrze, robiłem w tył zwrot na
pięcie i ulatniałem się niepostrzeżenie.
* * *
Latem 1995 roku Adaś nieoczekiwanie pojawił się w Nowej Soli. Przyjechał
z rodzicami do ciotki, która wraz z mężem (niegdysiejszym posiadaczem
Fiata 125p) wciąż mieszkała w naszej mieścinie. Nie było nam dane
wówczas się spotkać. Bawiłem ze znajomymi w Bieszczadach, nocując w
drewnianej chatce bez prądu, gazu i telefonu. Adaś próbował się ze mną
skontaktować, ale w tamtej, prekomórkowej epoce, nie było to wcale
łatwe. O jego wizycie dowiedziałem się więc dopiero po powrocie z
Bieszczad, kilka dni po tym, jak wyjechał. Podczas mojego górskiego
wojażu Tadek obchodził swoje osiemnaste urodziny. Adaś był jednym z
zaproszonych. W trakcie imprezy Magda (dziewczyna Tadka), prowokowała
Adasia w tańcu, ocierając się o jego genitalia pośladkami. Ponoć bez
przerwy coś do siebie szeptali. Pewnie Adam zaimponował jej swoim
ubiorem i wyglądem. W Polsce, szczególnie w najbardziej dotkniętych
bezrobociem prowincjonalnych miasteczkach, ciągle była widoczna
transformacyjna beznadzieja. Wśród młodzieży panowała wymuszona
okolicznościami moda na fryzurę od garnka. Dla oszczędności w role
fryzjerów wcielały się matki. Większość nosiła wtedy sfatygowane łachy z
lumpeksu. W dniu świeżej dostawy nie pierwszej świeżości odzieży, przed
sklepem ustawiała się (przypominająca czasy sprzed transformacji)
gigantyczna kolejka. Po otwarciu drzwi rozszalała tłuszcza wbiegała do
środka. W ruch szły: łokcie, ramiona, dłonie, kolana, stopy, biodra,
tyłki, brzuchy, klatki piersiowe obydwu płci. Stosowano chwyty:
odpychanie, szarpanie, drapanie, szczypanie, ciągnięcie za włosy,
dezorientujące klepnięcie w pośladki, dyskretne podstawienie nogi.
Kobiety wyrywały sobie z rąk łachmany, wymyślając jedna drugiej od
najgorszych. Między mężczyznami dochodziło do bijatyk. Niekiedy nawet
(wbrew zasadzie fair play, za to w zgodzie z postulatem
równouprawnienia) dochodziło do rywalizacji par mieszanych. Było o co
walczyć, bo w dniu dostawy można było dorwać najlepsze ciuchy. Niektóre z
oryginalnymi metkami, niemal bez śladów użytkowania. Jednemu z tych
miejscowych second handów, niepozbawiony poczucia humoru właściciel
nadał zresztą wielce wymowną nazwę - „Łap Ciuch”. Całe miasteczko
nabijało się z tej nazwy (co jednak wcale nie zaszkodziło jej
pomysłodawcy w interesie). Rychło też powstał jej potoczny wariant. Szło
się zatem na zakupy do „łapciucha” albo ubierało się w „łapciuchu”. I
choć dzisiaj wydaje się to zabawne, wtedy ubieranie się w ciuchy z
„łapciucha” było trendy. Wszyscy młodzi zaopatrywali się tam w odzież.
Tadek też. Nic dziwnego więc, że miał niewielkie szanse, by przynajmniej
zremisować z Adasiem w konkurencji „wrażenia estetyczne”. A nieszczęsny
garnek na głowie zmniejszał prawdopodobieństwo jego powodzenia do zera.
Po urodzinowej balandze to Magda rzuciła Tadka. Na odchodnym nazwała go
nieudacznikiem. Niby do niczego wielkiego między nią a Adasiem nie
doszło, takie szczeniackie flirtowanie – ocieranie w tańcu, czułe słówka
do uszka. Jednak Tadek widząc to wszystko powinien był zareagować,
czego nie uczynił. Był cholernie wrażliwy i nieśmiały. W towarzystwie
wstydził się choćby przytulić do własnej dziewczyny (niewykluczone więc,
że Adaś nie zdawał sobie nawet sprawy, iż uwodzi go dziewczyna kolegi).
Kilka dni później Tadek zaczął pić. Pancerz wiary, który narzucili mu
rodzice, okazał się zbyt słaby, by uchronić go przed upadkiem.
* * *
W momencie, gdy wracając z knajpy ujrzeliśmy Tadka, wystraszyłem się,
jak ten zareaguje na Adasia. Dlatego kiedy Adaś zaproponował byśmy
podeszli i przywitali się z dawnym przyjacielem, wymyśliłem naprędce
bajkę, że jestem z Tadkiem skłócony i że nie odzywamy się do siebie.
Czmychnęliśmy stamtąd prędko, a parę minut później pożegnaliśmy się pod
„Polonią”. Następnego dnia długo zastanawiałem się, dlaczego Adam,
widząc Tadka wydobywającego puszkę ze śmietnika, pomyślał, że nasz
niegdysiejszy kolega nadal bawi się w kolekcjonera. Czyżby dostatni
żywot za granicą oszczędził mu podobnych widoków? Raczej niemożliwe,
przecież w Niemczech nie brakuje niedoszłych Gastarbeiterów, którzy po
jałowym poszukiwaniu pracy przekwalifikowują się na żebraków. Możliwe,
że to nasze wzajemne odkurzanie wspomnień, nasunęło mu takie, a nie inne
skojarzenie. Nie pytałem go wtedy o to, a Adam następnego dnia opuścił
naszą prowincjonalną mieścinę i razem z żoną pojechał do Juraty, by
przez resztę pobytu w kraju pławić się w luksusach hotelu „Bryza”.
* * *
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. I tak na ten przykład Tadek, zerwie
się o piątej w poniedziałek i wyruszy na poszukiwania aluminiowego runa,
obficie zalegającego na trawnikach i w krzakach po weekendowych
ostatkach. Następnie doczłapie z całym tym zdobycznym tałatajstwem do
skupu, a po południu zajmie swoją miejscówkę na dworcu. Wieczorem rzuci
garść uciułanych miedziaków na ladę w nocnym sklepie, i wysoko podnosząc
opuszczoną cały boży dzionek głowę, zamówi trunek z najniższej półki –
„Wino Dolce Wzmocnione”. I zanim wreszcie, po ciężkim dniu, po swej
powszedniej golgocie, osłodzi sobie gorycz istnienia pierwszym łykiem
owocowego soku zmiksowanego ze spirytusem, jeszcze może tylko rzuci
okiem na etykietę butelki i mruknie pod nosem: „Dolce, kurwa,
wzmocnione, a za liche złotówki ze skupu i dworca stać mnie co najwyżej
na tą marną namiastkę krwi chrystusowej”.