sobota, 7 lipca 2012



PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI  





Początek lat dziewięćdziesiątych, tych kilka pierwszych wiosen tuż po odzyskaniu niepodległości, były czasem totalnego braku umiaru i przesadnego rozpasania formy. Prawie wszystko, co przychodzi do głowy, każdy niemal duperel, który wcześniej nie mógł zaistnieć w oficjalnym obiegu, usiłował zaznaczyć swą obecność praktycznie na każdym kroku. Przy czym moda na to, co do niedawna stanowiło tabu, zawładnęła w największym bodaj stopniu sztuką użytkową. Na etykietach butelek, przeróżnych opakowaniach, okładkach czasopism i kaset magnetofonowych rozpanoszyła się niczym nieskrępowana golizna. Tanie owocowe wina nazywano imionami kobiet, których roznegliżowane wizerunki miały być wystarczającym powodem, by konsument skusił się na zakazany owoc wprost ze zroszonego świeżymi sokami łona Sandry czy Samanty, a nie na źle kojarzącą się w tym kontekście Nalewkę Babuni. Jednakże dla niektórych, mnożących się niby grzyby po deszczu, nowopowstałych trendów, niekiedy trudno było znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie. Bo oto w kraju o dość mocno zakorzenionym wśród ludu antysemickim światopoglądzie, nagle stało się pożądane nazywanie wszelkiego jadła i picia koszernym, zaś doskonałą ilustrację dla tych produktów spożywczych stanowić mieli pejsaci rabini (czasami uwieczniani na etykietach z Talmudem w dłoni), symboliczne gwiazdy Dawida i siedmioramienne świeczniki. I właśnie w takich, delikatnie rzecz ujmując pokiełbaszonych realiach, kiedy ludzie niczym wygłodzony kundel rzucali się na każdy kęs wolności, w realiach wyzutych z najmniejszej cenzury, ogarniętych niedającym się poskromić żywiołem swawoli, muzyczną scenę suwerennej Polski opanowali discopolowi chałturnicy. To prawda, nurt ten świetnie wpisał się w ówczesną kiczowato-anarchizującą rzeczywistość. W całkowite pomieszanie z poplątaniem. Bezkrytyczne stawianie na jednym piedestale arcydzieła z bohomazem. Albowiem zaburzona wskutek nadmiaru nowych bodźców percepcja, nieumiejętność odróżnienia rzeczy mikroskopijnych od monstrualnych, sprawiała, że Małą Apokalipsę Konwickiego, dzieło najwyższych literackich lotów, po blisko dziesięciu latach wydane w końcu w pierwszym obiegu, wykupywano na pniu wraz z bestsellerem ze znacznie niższej półki – erotycznymi wynurzeniami Fanny Hill. Bo to właśnie w tamtym okresie wykształcił się specyficzny typ czytelnika – polującego na każdy, do niedawna zakazany tekst, i bez względu na jego treść oraz artystyczne walory, czytającego go z jednakowymi wypiekami na twarzy. Ponieważ zaś nakazy i zakazy, szablony i kanony, nie zdążyły jeszcze na powrót dobrać się rzeczywistości do dupy, toteż cisi zwolennicy teorii dokręconej śruby nawet nie próbowali łamać sobie głowy tym, by w tych okolicznościach przyrody coś komuś narzucić, lub czegoś zabronić. Tym sposobem kultura chodnika i bulwaru podążała równolegle, czasem nawet w tym samym kierunku, co kultura czerwonego dywanika i salonowych korytarzy. Podążała nierzadko do tego samego odbiorcy, który choćby i był personą ze środowisk bliższych salonowi, wcale nie musiał się ukrywać ze swym umiłowaniem dla chodnikowego kiczu i tandety. I mimo iż w pierwszych latach wolnej Polski telewizja i prasa zdawały się ignorować istnienie tej plebejskiej ścieżki kultury, to ta i tak zataczała coraz szersze kręgi. Rozrastała się w iście imponującym tempie, docierając już nie tylko do strzechą krytych chałup wiejskich, ale i do wielkomiejskich blokowisk, zamieszkałych przez konglomerat mieszczańskiego proletariatu i inteligencji. Cóż, uporczywe milczenie bywa zwykle odbierane jako ciche przyzwolenie. I dopiero 29 lutego 1992 roku, kiedy było już dawno po ptakach, kiedy ta dziecinnie prosta muzyka dobywała się już z co drugiego jamnika, taszczonego przez wcale nienominalnego discopolomelomana do parku, na skwer, na plażę, bez najmniejszego skrępowania, bez żenady, a nawet – niczym niegdyś radia tranzystorowe – z dojmującym poczuciem szpanerskiej satysfakcji, otóż dopiero wtedy sternicy z lekka chybocącej się łajby – naszej oficjalnej kultury, która gdzie jak gdzie, ale w kapitalizmie winna kierować się misją czerpania zysków pełnymi garściami, i korzystając ze sprzyjającej koniunktury dla byle szmiry promować ją jako wysoce reprezentatywny dla naszego słowiańskiego kręgu kulturowego gatunek muzyczny, oparty na wielowiekowej tradycji uwypuklania w sferze tekstu elementów ludycznych, zaś w materii stricte muzycznej wykorzystujący bogactwo dźwięków charakterystycznych polskich instrumentów ludowych: syntezatorów Casio, Roland, Yamaha lub Korg, dopiero więc 29 lutego 1992 roku, kiedy impresariat nad discopolowymi artystami od ładnych paru lat obejmował pewien prywatny przedsiębiorca z Żyrardowa, dopiero wtedy te zakute pały zorientowały się, że dalsze ignorowanie wszechobecnej discopolomanii to zwyczajne frajerstwo i brak biznesowej smykałki. I tak oto data 29 lutego 1992 roku zapisała się złotymi zgłoskami w krótkiej historii niezależnej i swobodnej Telewizji Polskiej, bowiem właśnie tego dnia, do spółki ze Stołeczną Estradą, zorganizowała ona Galę Piosenki Popularnej i Chodnikowej, nazwaną później pierwszą galą, dla odróżnienia od gali drugiej, trzeciej i kolejnych, gdyż sukces tej pierwszej, w zamierzeniu niecyklicznej imprezy, sprawił, że niebawem powstały kolejne jej odcinki. Wpierw jednak było pamiętne lato 1991 roku, kiedy to artyści kojarzeni do tej pory z oficjalną, dotowaną przez państwo sceną, mianowicie aktor Marek Kondrat i piosenkarka Marlena Drozdowska, nagrali kasetę, która w sposób oczywisty parodiowała muzykę chodnika. Tymczasem prosty naród raczej się w tym wszystkim nie połapał, raczej nie wychwycił dominującej w tym wybryku artystycznym nuty kpiny (a nawet jeżeli się połapał i nawet jeżeli wychwycił, to nijak nie dał tego po sobie znać), zaś piosenka „Mydełko Fa”, od której zaczerpnęła tytuł cała kaseta, w okamgnieniu stała się największym przebojem owego pamiętnego lata. Tak, nie ulega wątpliwości, że tamto lato trwale zapisało się w zbiorowej pamięci naszego świeżo oswobodzonego z okowów narodu. Bo oto nasz znamienity rodak, Papa della Chiesa Cattolica – Papież Katolickiego Kościoła, dwukrotnie w tamtym lecie nawiedza tą, właśnie zmieniającą swe oblicze ziemię. Bo w ciągle budzącej u nas trwogę Moskwie, tysiące do niedawna zaszczutych grażdan tworzy żywy pierścień, powstrzymując swymi ciałami tanki, które bezskutecznie usiłują sforsować gmach Rady Ministrów ZSRR i zwieńczyć tym samym przejęcie władzy przez samozwańczy GKCzP*. Jednak  jeśli  chodzi  o mnie,   to ja   –  podówczas  typowy okaz szczeniackiej ignorancji, najlepiej zachowałem w swej pamięci nie pielgrzymkę Ojca Świętego do Polski i nie heroizm mieszkańców Moskwy, a w żaden sposób nielicujące z wagą tamtych wydarzeń wspomnienie ze szkolnej wycieczki do Szklarskiej Poręby, gdy będąc uczniem szóstej klasy podstawówki przekroczyłem pierwszy z przeklętych progów dorosłości, kiedy urżnąłem się do nieprzytomności mieszaniną gorzały i siary, przy czym do tej swoistej inicjacji w niemałym stopniu przyczyniło się – a jakżeby inaczej – „Mydełko Fa”.

Było tak:

Autokar podjeżdża pod szkołę  STOP  
Walki na łokcie o zajęcie jak najlepszych strategicznie miejsc  STOP
Autokar rusza  STOP
Nuda  STOP
Nuda i kurewsko ponura cisza  STOP

; by używając telegraficznego skrótu zrelacjonować sam początek wojażu.

Na szczęście po mniej więcej trzydziestu kilometrach towarzycho ździebko drgnęło – ktoś nagle wyczarował z rękawa jakieś karty, ktoś inny próbował bajerować panny na grę we flirty, dały się słyszeć z początku stłumione, później coraz śmielsze śmichy-chichy, i narastające wprost proporcjonalnie do nich połajanki wychowawczyni. Po następnej trzydziestce zrobił się z tego wszystkiego już taki harmider, że kierowca (wyraźnie rozjuszony) zaproponował żebyśmy zamiast drzeć mordy, zaśpiewali lepiej jakiś smęt wyuczony na lekcjach muzyki. Propozycja skwitowana została w sposób jak najbardziej adekwatny do naszego ówczesnego pojmowania świata – buczenie i piski, czyli gówniarskie artykułowanie dezaprobaty. W odpowiedzi kierowca wyprowadził kontratak, usiłując przy pomocy autobusowego kasetowca zagłuszyć nasz wrzask, a broń, jakiej użył wobec nas, okazała się tyleż konwencjonalna, co skuteczna, bowiem bronią tą była kaseta z największym przebojem tego lata. I kiedy tylko zabrzmiały pierwsze akordy tej idiotycznej melodii, niektórzy z nas całkowicie skapitulowali – śpiewali ochoczo, wtórując za Kondratem i Drozdowską, refren piosenki, zaś najgłośniej czyniła to nasza wychowawczyni, nauczycielka chemii. Tak, ona z pewnością potrafiłaby rozłożyć mydło na czynniki pierwsze, nie posiłkując się przy tym widocznym na opakowaniu składem chemicznym. Natomiast dokonanie tej samej operacji na jednoznacznie parodystycznym utworze muzycznym, mimo iż doskonale znała przecież jego słowa, wykraczało poza analityczne możliwości jej mózgownicy. Wyrzucała więc z siebie bezwiednie: „Sza-ba-da, ty i ja, ty i ja…”, całkowicie zaabsorbowana tą czynnością, podczas gdy ja i pozostali klasowi odszczepieńcy, korzystając z chwili jej nieuwagi, przeprowadzaliśmy na tylnich siedzeniach eksperymenty, wlewając w siebie naprzemiennie, to CH3OH, to H2SO4. A potem już jeno tańce, hulanki, swawole, od których autobusem kołysało na wszystkie strony, jak gdyby to nie był autobus, tylko rozbujany na fali statek wycieczkowy, i nieodłączny lejtmotyw tej podróży: stale powracająca melodia, nieustannie odtwarzana przez szofera-kapitana-didżeja trzy w jednym, bez mydlenia oczu, za to z mydleniem uszu, największy przebój tego lata, na pohybel wszelkim detergentom, ku czci i pamięci natomiast poczciwego szarego mydła, pieśń nad pieśniami – „Mydełko Fa”.

————
* mowa o puczu mającym udaremnić planowane na 20 sierpnia 1991 roku podpisanie traktatu przyznającego suwerenność republikom radzieckim. GKCzP (Gosudarstwiennyj Komitiet po Czriezwyczajnomu Położeniu – Państwowy Komitet do spraw Stanu Wyjątkowego), twór powołany przez członków kierownictwa Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i szefów resortów siłowych, miał na celu odsunąć od władzy Michaiła Gorbaczowa i zapobiec rozpadowi ZSRR. W nocy z dwudziestego na dwudziesty pierwszy sierpnia wojskowe czołgi, działając na mocy rozkazu ministra obrony Jazowa, szturmują budynek rady ministrów ZSRR, nazwany później Białym domem, napotykając na barykady utworzone z przewróconych trolejbusów i opór ludzi, którzy broniąc dostępu do gmachu uciekają się nawet do heroicznych prób zastępowania drogi czołgom. W wyniku tej bohaterskiej obrony śmierć ponoszą trzy osoby, zaś datę 21 sierpnia 1991 roku przyjmuje się traktować jako cezurę wyznaczającą ostateczny kres istnienia imperium ZSRR.






poniedziałek, 2 lipca 2012





ELEKTRYKA I ORNITOLOGIA








Rankiem zbudziły nas koguty.  
To suki! - zaklęłaś szeptem, bo ściany miały uszy.

O bogowie, kto te syreny zagłuszy? Z pomocą przychodzi Jowisz. 
Nic z tego - krakanie wrony.  Zgaś telewizor mój drogi.

Ubieraj się, już czas. Masz pod żurawiem odebrać białe kruki
"Wschody i zachody księżyca", pierwsze odbitki. Być może więcej nie będzie.

Dałaś mi na drogę pajdę z margaryną. Nigdzie nie mogłam dostać padliny, mój orle.
Dałaś mi na drogę opornik jak krzyż. Napięcie rośnie.

Bądź dzielny, gdy już biczować zaczną. 
Pamiętaj, wielki elektryk wciąż jest z nami, choć teraz w puszce, wśród kabli.

Nazajutrz w "Trybunie" same kaczki, żeśmy pierwsi rzucali butelki. 
Znów któryś z naszych śpiewał jak słowik, bo go w swój obieg włączyli.

Dobiega końca ta sroga zima, niebawem wrócą bociany.  
Wiosna będzie nasza - nieśmiało ćwierkamy, póki co zakrakani.





 
 
ANDREW GOLGOTA
 
 
 


Andrew padał w sumie na deski

Siedemset siedemdziesiąt siedem razy



Miłościwy Stwórca skazał go na te nieludzkie męki

W odwecie za zamach na Największy Cud Pański



W odwecie za zamach lewym prostym

Na Boski Cud Prokreacji
 
 
 

 
 
PADLINA Z ROZKŁADÓWKI
 
 
 



Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,
Parując i siejąc trucizny,
Niedbała i cyniczna otwarła sekrety
Brzucha pełnego zgnilizny.

Charles Baudeleaire - "Padlina" (ze zbioru "Kwiaty zła")

 




jej ciało się rozkłada

ZGNILIZNA!

tako rzecze ksiądz-biznesmen

SPRZEDAŻ & SKUP DUSZ

spółkowanie niejawne

(a ja dostrzegam tylko piękno)



w kobiecie najpiękniejsze jest wnętrze

prawi mędrzec

a ona jakby na potwierdzenie

nieznacznie rozchyla uda



ciebie mój ojcze sędziwy

wychowało kino moralnego niepokoju

życie jest śmiertelną chorobą

przenoszoną drogą płciową




ja wychowałem się na kinie

niemoralnego pokoju

dla mnie droga płciowa

jest jedną ze ścieżek życia



a ona

dziewczyna miesiąca w pełni

sześć stóp dwa cale

mówi w wywiadzie

że lubi robić to

co króliczki lubią robić najbardziej
 
 
 






 




Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Najwcześniej ze swoich legowisk zrywają się złomiarze. A miłościwy stwórca, w swej szczodrobliwości, hojnie wynagradza im wszelkie wyrzeczenia, wszystkie te na wpół urwane sny, ledwie zarysowane marzenia. Masz tu, mówi, moja owieczko, ranny ptaszku, masz tu mój maluczki człowieczku puszeczek bez liku. Masz tu, mówi, niedopałeczki swieżusie, jeszcze skwierczące, wyrzucone przez roboli z nocnej szychty, którzy nie mieli już siły ich dopalić. Masz tu ogryzki, skórki chleba, ścinki, zlewki, obierki, masz tu dary nieba.



* * *

Mój dawny przyjaciel z okresu młodzieńczego dorastania – Adam, przypomniał mi o swoim istnieniu dość nieoczekiwanie, po mniej więcej dwudziestu latach od naszego ostatniego spotkania. Wówczas żegnaliśmy się w pośpiechu przed blokiem, a jego rodzice pakowali cały dobytek życia do bagażnika Fiata 125p, którego dumnym posiadaczem był stryj Adasia, człowiek impulsywny, non stop posyłający wulgarną wiązankę pod każdym adresem, nawet tym bliżej nieokreślonym: poste restante – Sfery Niebieskie. Tamtego dnia stryj również nie omieszkał zbluzgać tego i owego, od czasu do czasu popędzając nerwowo całe towarzystwo, żeby szybciej pakowali te swoje gówniane manatki, bo pociąg do Berlina nie będzie na jaśniepaństwo czekał do osranej śmierci, choć w rzeczywistości do odjazdu pozostawał jeszcze szmat czasu. Poniekąd jednak miał rację, bo rodzice Adasia, nie zważając na dość ograniczoną przestrzeń bagażową auta, taszczyli ze sobą dosłownie wszystko, każdy najmniejszy duperel, który w ich wciąż pozbawionej innych odniesień (aniżeli do peerelowskich realiów) wyobraźni, mógłby im się za granicą przydać. Upchnęli zatem pod nogami chociażby spory zapas papieru toaletowego*, święcie przekonani, że dzięki temu na pewien czas oszczędzą sobie trudu stania w kolejkach do niemieckich sklepów. Był mroźny, grudniowy poranek, 1990 roku. Mur berliński zburzono ostatecznie jakieś dwa miesiące wcześniej i Ossis wraz z Wessis na powrót zjednoczyli się w jedną Rzeszę. Tymczasem u nas szalała inflacja, Wałęsa darł koty z Mazowieckim, czego omal nie wykorzystał Tymiński, co bardziej niecierpliwi już zaczynali narzekać, że żyje im się gorzej, niż za komuny, zaś rodzice Adasia postanowili nie czekać, aż coś się w tym kraju zmieni, skorzystać ze swego niemieckiego pochodzenia, nawiedzić swój Heimat, którego dotychczas nie zdołali nawet zobaczyć, i zapuścić tam korzenie. Jechali praktycznie w ciemno; cała ich rodzina pozostała w Polsce, a brat dziadka Adasia, jedyny, który po wojnie ostał się w Niemczech, zmarł przeszło kilkanaście lat przed zjednoczeniem, za życia skrzętnie ukrywając fakt istnienia familii po drugiej stronie żelaznej kurtyny (nie słał swoim bliskim nawet paczek i korespondencji, żeby jego czcigodnej persony nikt przypadkiem nie skojarzył z tymi wschodnimi barbarzyńcami). Pamiętam, że owego mroźnego poranka, zupełnie nie bacząc na chłód, długo stałem przed blokiem i machałem za wzniecającym kłęby dymu i niknącym na horyzoncie pojazdem. I oto teraz, po dwudziestu latach od tamtego pożegnania, znowu pojawia się Adaś, chociaż właściwie już nie Adaś, właściwie już Herr Adam Schulz.

__________________________________________________________________________________
* W czasach demokracji ludowej papier toaletowy był w naszym kraju towarem deficytowym. I chociaż bywało, że brakowało w sklepach dosłownie wszystkiego, to z jakiegoś powodu właśnie zdobycie produktu pieszczotliwie nazywanego srajtaśmą, powszechnie uważano za synonim sukcesu. Współcześnie to głównie konsumenci po pięćdziesiątce, ci sami, którzy niedobór papieru toaletowego w epoce PRL odczuli na własnej skórze najdobitniej, stanowią najlepszy target dla markowych producentów tego wyrobu. Osobiście udało mi się zaobserwować, że klienci marketów zaliczający się do tego przedziału wiekowego, nawet gdy dysponują ograniczonym budżetem, częstokroć oszczędzają na produktach spożywczych, kupując jakąś paskudną mielonkę, blok seropodobny, czy najtańszy pasztet, jednocześnie wrzucając do koszyka najdroższy, aksamitnie miękki, kilkuwarstwowy i zapachowy papier toaletowy.



* * *

Zaczęło się od tego, że przeszło miesiąc do naszego teraźniejszego spotkania, nawiązaliśmy wirtualny kontakt na jednym z popularnych portali społecznościowych. To Adam odnalazł mnie pośród kilkudziesięciu innych Grzegorzów Korzyckich, następnie zaś wysłał mi zaproszenie do znajomych (po czym – by dopełnić formalności – musiałem już tylko potwierdzić, że faktycznie się znamy). Mniej więcej tydzień później, w skrzynce na moim profilu pojawiła się wiadomość od użytkownika Adam Schulz, że jego wypikselowana facjata, którą miałem okazję widzieć na monitorze, niebawem się przede mną zmaterializuje, wszak on już od dawna nosi się z zamiarem, by nawiedzić wreszcie naszą mieścinę i że jak się tylko pojawi, to koniecznie musimy się spotkać przy piwie. Odpowiedziałem, że owszem, przekonany, iż jak w wielu podobnych przypadkach, kiedy znajomi z odległej przeszłości nagle przypominają sobie o swoim istnieniu, na takiej, kurtuazyjnej wymianie zdań poprzestaniemy. I rzeczywiście – przez kilka następnych miesięcy nie napłynęły od niego żadne wieści. Toteż byłem autentycznie zaskoczony, gdy wczorajszego wieczoru, przykładając do ucha słuchawkę domofonu, usłyszałem w niej głos dawnego kolegi.

– No i jestem stary. Poznajesz? To co z tym browarem? Czekam na klatce.

Okazało się, że nadal doskonale włada ojczystym językiem, jak gdyby wyjechał z kraju nie dwadzieścia lat temu, a najwyżej dwa miesiące. Być może często tu przyjeżdża, choćby w interesach, pomyślałem.

– Adaś! A to ci niespodzianka! Zaraz Adaś. Moment. Może wejdziesz? Muszę się ogarnąć. Uprzedzić żonę.

– Raczej nie. Zaczekam tutaj. Nie chcę tak oficjalnie, rozumiesz. Co innego, jakbym przyprowadził swoją Frau. Zapalę, a ty się streszczaj.

Tym razem zdawało mi się, że przez krótką chwilę słyszę w jego głosie ową charakterystyczną szorstkość germańskiej wymowy (jednak możliwe, że się tylko przesłyszałem, albo zwiódł mnie ten niemieckojęzyczny wtręt a propos żony).

– Dobra. Postaram się. Daj mi parę minut.

– Czas operacyjny: dwie minuty.

– Dobra, dobra. Nie zapominaj, że jesteś w kraju, gdzie czas nie płynie na skróty. Wręcz przeciwnie. Nie spodziewaj się więc po mnie niemieckiej punktualności. Mogę tylko obiecać, że za ein moment będę.

I oto siedzimy wspólnie na ławce przed blokiem, tej samej, która pełniła niegdyś zaszczytną funkcję swoistej loży szyderców, gdzie cała nasza osiedlowa ferajna, z braku lepszego zajęcia dłubała pestki słonecznika i hałaśliwie komentowała wszystko, co ją otacza i co tylko nie zdołało umknąć jej szczeniackiej percepcji. Trzymaj, mówi Adam, browara, i wyciąga z reklamówki Żywca. Trzymaj, mówi, za stare czasy wypijemy. Bo to najlepsze miejsce do tego, żeby się z fumflem za czasy stare stuknąć browarem. Wiesz Adam, nie wiem, czy wiesz, ale w Polsce to jest teraz zabronione, bronię się, jednak puszkę biorę. W Polsce to jest miejsce publiczne. Możesz pić na umór w ogródku byle lokalu, choćby w centrum na widoku. Możesz nawet zasnąć w rzygowinach na stoliku, bo to jest miejsce prywatne. Ale tutaj, na osiedlu, jest miejsce publiczne. Tutaj nawet jak się z zero-trójką zaszyjesz w krzakach, to zabulisz mandat. To jest ustawa o wychowaniu w trzeźwości. Niedopracowana, bo ją w sejmie po pijaku uchwalali. Sram na tą waszą władzę i wasze mandaty, śmieje się Adam. Sram, bo to gówniane pieniądze są dla mnie. Dzisiaj mi za prędkość wlepili i tylko mnie rozbawili. Pij, mówi, ja za ciebie zapłacę. Nie trzeba było długo czekać na okazję.

– Dzień dobry panom. A co to, nie wiemy, że tutaj się nie pije? Niewiedza nie zwalnia. Dokumenciki.

Spisywanie, łączność z bazą, sprawdzanie danych, karani/niekarani, wszystko się zgadza, ołwer baza.

– Wyrażają panowie zgodę na mandat, czy do grodzkiego sprawa?

– Ale ile będzie, panie władzo?

– Tradycyjnie, po stówce.

– Nie dałoby rady jakoś spuścić? – przekomarza się Adam i widać po jego twarzy, że niemałą przyjemność mu to sprawia.

– Spuścić to se możecie wiecie co. Byle nie w miejscu publicznym, bo za to są surowsze kary.

– Panie władzo, a co z tymi puszkami? – ciągnie zabawę Adam, wskazując na piwo, które wciąż dzierży w dłoni.

– Teraz, jak już macie po mandacie, to se możecie pić ile wlezie.



* * *

Rzecz jasna skwapliwie skorzystaliśmy z sugestii stróża społecznego ładu, jednak na dogrywkę udaliśmy się – mimo wszystko – do lokalu. Czas sączył się tego dnia niespiesznie, wprost proporcjonalnie do piwa w pokalach.


– A co nowego na osiedlu? – dopytywał się Adam. – Słyszałem od ciotki, że stary Słowik kompletnie sfiksował.

– Dobrze słyszałeś. Staremu komuchowi całkiem na łeb padło. Ubzdurał sobie, że nadal rządzi PZPR i że nic się w tym kraju nie zmieniło. Nawet gówniarzy, co roznoszą gazetki reklamowe, bierze za kurierów podziemnej opozycji. Bez przerwy wydzwania na policję i donosi, że mu gnojki z Solidarności rozrzucają bibułę pod blokiem. Policjantów, rzecz jasna, nazywa milicjantami, a ci, jak już po paru telefonach obczaili, że starego nie da się wyprostować, odstawiają przed nim szopkę. Dziękują za spełnienie obywatelskiego obowiązku i obiecują, że wszystkich tych spiskowców rychło wyłapią.

– Niezły numer. Słuchaj, a co u Tadka? Dał się w końcu przerobić na księdza?

– Nie. Pracował parę lat temu na poczcie. Był listonoszem. Ponoć wyleciał z roboty za czytanie cudzej korespondencji. Na mieście żartowali potem, że jakiś przechodzień usłyszał, jak Tadek, podczas obchodu rejonu, czyta na głos List do Koryntian. A kiedy ów przypadkowy słuchacz doniósł o fakcie nierozeznanemu w sprawach kościelnych kierownikowi poczty, to na nic się zdały rozpaczliwe tłumaczenia Tadka, że wcale nie czytał cudzej korespondencji, tylko fragment z Biblii.

Adam zarechotał.

– Faktycznie, niezły był z niego świętoszek. Pamiętam, że zawsze ratował nam tyłki przed rodzicami, bo zamiast do kościoła łaziliśmy nad rzekę, a dzięki niemu zawsze wiedzieliśmy jakie było kazanie. Ministrant Tadek!

Przez cały wieczór nasze rozmowy krążyły nieustannie wokół wspomnień, a jeśli choć na chwilę oddaliły się od przeszłości, to zaraz do niej wracały, niczym zagubiony na morzu okręt, który szczęśliwie dotarł do bezpiecznej przystani. Tak, po tylu latach rozłąki, jedynym, co jeszcze łączyło mnie i Adasia, było dzieciństwo. Niemniej nasza wzajemna paplanina okazała się do tego stopnia niewymuszona i szczera, że dopiero dobrze po północy oderwaliśmy od krzeseł swoje cztery litery i chwiejnym krokiem wyszliśmy z pubu. Adam zameldował się w „Polonii”, hotelu położonym nieopodal osiedla, toteż większość drogi powrotnej przebyliśmy wspólnie. Przechodziliśmy właśnie obok podwórza jakiejś kamienicy, kiedy przypadkiem staliśmy się świadkami sceny, która znów (mimowolnie) rozpętała w naszych głowach wartki strumień wspomnień. Pierwszy zareagował Adam.


– Popatrz, czy to nie Tadek?

– Tak, to on.

– Czego on szuka w tym śmietniku? – zapytał i zanim zdołałem otworzyć usta, by udzielić odpowiedzi, zgarbiona nad kontenerem postać zdążyła się wyprostować, a w jej dłoni błysnął na moment maźnięty snopem latarnianego światła walcowaty przedmiot.

– Popatrz Grzechu, on zbiera puszki! Cholera, nic się sukinsyn nie zmienił. Jakby w ogóle nie dorósł. Jakby dalej był tym samym dzieciakiem.

– W pewnym sensie masz rację. Nie dorósł. Albo my dorośliśmy już tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie się pochylić…

– Co ty mówisz? Nic z tego nie rozumiem.

– Nieważne. Chodźmy już lepiej.

– Czekaj! Może się chociaż przywitamy.

– Nie Adaś. Nie możemy. Nie mówiłem ci o tym, ale jestem z Tadkiem skłócony. Lepiej żeby nas nie zauważył.



* * *

Kiedy w 1962 roku Andy Warhol malował swoje 32 puszki zupy Campbell’s, nie przewidywał zapewne, że dwadzieścia parę lat później kolekcjonowanie puszek (wprawdzie nie po zupie, a z reguły po piwie lub innych napojach orzeźwiających), że owa swoista puszkomania ogarnie znaczną część populacji pewnego środkowoeuropejskiego kraju, sąsiadującego z ojczyzną jego rodziców*. Być może jednak to właśnie słowiańska krew, płynąca w jego żyłach, sprawiła, że postanowił ów zwykły przedmiot użytkowy uwiecznić na płótnie i przekształcić go tym samym w symbol malarskiej estetyki. I być może ta sama, słowiańska krew, płynąca w naszych żyłach, przyczyniła się do tego, że w połowie lat 80-tych z upodobaniem ozdabialiśmy piramidami z puszek meblościanki.

__________________________________________________________________________________
* Rodzice Andy’ego byli Łemkami (właściwe nazwisko – Warhola, Warhol to jego zamerykanizowana wersja) i pochodzili z wioski Miková, mieszczącej się nieopodal miasta Medzilaborce na słowackim Podkarpaciu (tuż przy granicy z Polską). W Medzilaborcach znajduje się (założone w 1991 roku przez jego brata – Johna) Muzeum Sztuki Współczesnej im. Andy’ego Warhola.


Mieliśmy wówczas po jedenaście lat i stanowiliśmy nierozłączną paczkę. Ja, Adaś i Tadek, niemal codziennie dosiadaliśmy naszych składaków, i pędziliśmy na złamanie karku na parking dla tirów, mieszczący się na skraju miasta. Pamiętam nasz pierwszy raz, kiedy czailiśmy się długo, skuleni pod kabiną ciężarówki, czekając aż przez okno wysypią się upragnione puszki. W pewnym momencie zdało nam się, że kabina dziwnie się chybocze. Myśleliśmy, że kierowca śpi i nerwowo przewraca się na boki. Szarzało już i byliśmy bliscy rezygnacji. Nagle przez opuszczoną szybę wychyliła się dłoń i rzuciła coś przed siebie. Adaś szybko pobiegł w to miejsce. Po chwili wrócił prezentując nam znalezisko – lepką od spermy prezerwatywę. Wściekli na szofera-cudzoziemca, klnąc pod nosem na własną głupotę, wskoczyliśmy na rowery i z pustymi rękami wróciliśmy na osiedle. Obiecaliśmy sobie, że na parking już nigdy nie wrócimy. Jednak puszkowa pokusa, wabik mieniący się niespotykanymi w codziennej szarzyźnie kolorami, był silniejszy. Z kolejnych wypraw wracaliśmy już z łupami. Byliśmy dumni ze swoich zdobyczy. Pełne puszki można było kupić jedynie w PEWEX-ie, za dewizy. Któregoś dnia wylazłem na podwórko z puszką po 7UP, napełnioną uprzednio w domu wodą z syfonu, zarazem głosząc wszem i wobec, że woda z syfonu to totalny syf i że się nie umywa do tego oto napoju. Pokazówka się opłaciła. Przez następnych kilka minut byłem w centrum uwagi. Kontynuowałem spektakl pozostając wyniośle obojętny na zaczepki towarzystwa w rodzaju: uła-spóła, kopsnij puchacza, obstaw łyka.




* * *

Ostatnimi czasy rzadko spotykam Tadka. Jeszcze parę lat wcześniej – owszem, widywaliśmy się (a w zasadzie to ja go widywałem) często. Zazwyczaj leżał wtedy bezwładnie na ławce w parku, naprzeciw osiedla, a kiedy usiłowałem dawnego kumpla jakoś ocucić i przemówić mu do resztek świadomości (huraoptymistycznie zakładałem, że je jeszcze posiada), wpierw bełkotał tylko coś niezrozumiale, następnie zaś okazywało się, iż miast mojej osoby widzi przed sobą niezliczone projekcje innych postaci, które na głos nazywa. Mieszkał wówczas u babci, bo rodzice, nie mogąc ścierpieć widoku blisko trzydziestoletniego pasożyta i nie potrafiąc wyciągnąć go z uzależnienia (które sukcesywnie rujnowało ich własne życie), wyrzucili syna na bruk. Nie uchronił go nawet fakt, że zarówno ojciec, jak i matka, uważali się za ludzi głęboko wierzących. Od najmłodszych lat chłopca, niestrudzenie wpajali mu katolicki kodeks moralny. Marzyli, że w przyszłości zostanie księdzem. Gdy dowiedzieli się, że ma dziewczynę, wprowadzili kategoryczny zakaz dalszych spotkań, dla pewności dorzucając jeszcze tygodniowy areszt domowy. Miarka się przebrała, kiedy Tadek zastawił w lombardzie ich obrączki. Zgodnie postanowili, że dla złodzieja nie ma w tym domu miejsca. Jak chce dalej chlać, to niech idzie na ulicę żebrać. Któregoś razu poderwałem jego truchło z ławki, przerzuciłem je sobie przez ramię i zatargałem pod babciny adres. Na dworze było chłodno i obawiałem się, że jeśli go tak zostawię, niechybnie zamarznie. Zastukałem w drzwi.



– Matko przenajświętsza! Skaranie boskie z tym pijusem! Całą noc ja nie spała, bo się bała, że po niego kostucha przyńdzie.

– Znalazłem go w parku…

– Dziękować Bogu, że się taki dobry kawaler natrafił, co tego czorta do dom przyprowadził.

– Kiedyś, za dziecka, przyjaźniliśmy się z Tadkiem. Szkoda chłopaka.

– A jaka tam szkoda panie! Żyć cholera jedna nie daje. Ostatni raz, jak ja się spać kładła, to musiała rentę przed nim chować do cyckonosza. A potem ino czuję w nocy, że mnie ta zaraza po cyckach maca. Na leki panie nie starcza, bo ten zbój wszystko wykrada. Czym ja sobie zasłużyła, że mnie tak Pan Bóg na stare lata pokarał?


Po tym zdarzeniu jeszcze parokrotnie zdarzało mi się odprowadzać Tadka, jednak ani razu już nie odważyłem się zajść do mieszkania. Po prostu zostawiałem zwiotczałe ciało na półpiętrze, robiłem w tył zwrot na pięcie i ulatniałem się niepostrzeżenie.




* * *

Latem 1995 roku Adaś nieoczekiwanie pojawił się w Nowej Soli. Przyjechał z rodzicami do ciotki, która wraz z mężem (niegdysiejszym posiadaczem Fiata 125p) wciąż mieszkała w naszej mieścinie. Nie było nam dane wówczas się spotkać. Bawiłem ze znajomymi w Bieszczadach, nocując w drewnianej chatce bez prądu, gazu i telefonu. Adaś próbował się ze mną skontaktować, ale w tamtej, prekomórkowej epoce, nie było to wcale łatwe. O jego wizycie dowiedziałem się więc dopiero po powrocie z Bieszczad, kilka dni po tym, jak wyjechał. Podczas mojego górskiego wojażu Tadek obchodził swoje osiemnaste urodziny. Adaś był jednym z zaproszonych. W trakcie imprezy Magda (dziewczyna Tadka), prowokowała Adasia w tańcu, ocierając się o jego genitalia pośladkami. Ponoć bez przerwy coś do siebie szeptali. Pewnie Adam zaimponował jej swoim ubiorem i wyglądem. W Polsce, szczególnie w najbardziej dotkniętych bezrobociem prowincjonalnych miasteczkach, ciągle była widoczna transformacyjna beznadzieja. Wśród młodzieży panowała wymuszona okolicznościami moda na fryzurę od garnka. Dla oszczędności w role fryzjerów wcielały się matki. Większość nosiła wtedy sfatygowane łachy z lumpeksu. W dniu świeżej dostawy nie pierwszej świeżości odzieży, przed sklepem ustawiała się (przypominająca czasy sprzed transformacji) gigantyczna kolejka. Po otwarciu drzwi rozszalała tłuszcza wbiegała do środka. W ruch szły: łokcie, ramiona, dłonie, kolana, stopy, biodra, tyłki, brzuchy, klatki piersiowe obydwu płci. Stosowano chwyty: odpychanie, szarpanie, drapanie, szczypanie, ciągnięcie za włosy, dezorientujące klepnięcie w pośladki, dyskretne podstawienie nogi. Kobiety wyrywały sobie z rąk łachmany, wymyślając jedna drugiej od najgorszych. Między mężczyznami dochodziło do bijatyk. Niekiedy nawet (wbrew zasadzie fair play, za to w zgodzie z postulatem równouprawnienia) dochodziło do rywalizacji par mieszanych. Było o co walczyć, bo w dniu dostawy można było dorwać najlepsze ciuchy. Niektóre z oryginalnymi metkami, niemal bez śladów użytkowania. Jednemu z tych miejscowych second handów, niepozbawiony poczucia humoru właściciel nadał zresztą wielce wymowną nazwę - „Łap Ciuch”. Całe miasteczko nabijało się z tej nazwy (co jednak wcale nie zaszkodziło jej pomysłodawcy w interesie). Rychło też powstał jej potoczny wariant. Szło się zatem na zakupy do „łapciucha” albo ubierało się w „łapciuchu”. I choć dzisiaj wydaje się to zabawne, wtedy ubieranie się w ciuchy z „łapciucha” było trendy. Wszyscy młodzi zaopatrywali się tam w odzież. Tadek też. Nic dziwnego więc, że miał niewielkie szanse, by przynajmniej zremisować z Adasiem w konkurencji „wrażenia estetyczne”. A nieszczęsny garnek na głowie zmniejszał prawdopodobieństwo jego powodzenia do zera. Po urodzinowej balandze to Magda rzuciła Tadka. Na odchodnym nazwała go nieudacznikiem. Niby do niczego wielkiego między nią a Adasiem nie doszło, takie szczeniackie flirtowanie – ocieranie w tańcu, czułe słówka do uszka. Jednak Tadek widząc to wszystko powinien był zareagować, czego nie uczynił. Był cholernie wrażliwy i nieśmiały. W towarzystwie wstydził się choćby przytulić do własnej dziewczyny (niewykluczone więc, że Adaś nie zdawał sobie nawet sprawy, iż uwodzi go dziewczyna kolegi). Kilka dni później Tadek zaczął pić. Pancerz wiary, który narzucili mu rodzice, okazał się zbyt słaby, by uchronić go przed upadkiem.



* * *

W momencie, gdy wracając z knajpy ujrzeliśmy Tadka, wystraszyłem się, jak ten zareaguje na Adasia. Dlatego kiedy Adaś zaproponował byśmy podeszli i przywitali się z dawnym przyjacielem, wymyśliłem naprędce bajkę, że jestem z Tadkiem skłócony i że nie odzywamy się do siebie. Czmychnęliśmy stamtąd prędko, a parę minut później pożegnaliśmy się pod „Polonią”. Następnego dnia długo zastanawiałem się, dlaczego Adam, widząc Tadka wydobywającego puszkę ze śmietnika, pomyślał, że nasz niegdysiejszy kolega nadal bawi się w kolekcjonera. Czyżby dostatni żywot za granicą oszczędził mu podobnych widoków? Raczej niemożliwe, przecież w Niemczech nie brakuje niedoszłych Gastarbeiterów, którzy po jałowym poszukiwaniu pracy przekwalifikowują się na żebraków. Możliwe, że to nasze wzajemne odkurzanie wspomnień, nasunęło mu takie, a nie inne skojarzenie. Nie pytałem go wtedy o to, a Adam następnego dnia opuścił naszą prowincjonalną mieścinę i razem z żoną pojechał do Juraty, by przez resztę pobytu w kraju pławić się w luksusach hotelu „Bryza”.




* * *

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. I tak na ten przykład Tadek, zerwie się o piątej w poniedziałek i wyruszy na poszukiwania aluminiowego runa, obficie zalegającego na trawnikach i w krzakach po weekendowych ostatkach. Następnie doczłapie z całym tym zdobycznym tałatajstwem do skupu, a po południu zajmie swoją miejscówkę na dworcu. Wieczorem rzuci garść uciułanych miedziaków na ladę w nocnym sklepie, i wysoko podnosząc opuszczoną cały boży dzionek głowę, zamówi trunek z najniższej półki – „Wino Dolce Wzmocnione”. I zanim wreszcie, po ciężkim dniu, po swej powszedniej golgocie, osłodzi sobie gorycz istnienia pierwszym łykiem owocowego soku zmiksowanego ze spirytusem, jeszcze może tylko rzuci okiem na etykietę butelki i mruknie pod nosem: „Dolce, kurwa, wzmocnione, a za liche złotówki ze skupu i dworca stać mnie co najwyżej na tą marną namiastkę krwi chrystusowej”.



 
 
PAN SAMOCHODZIK VERSUS WALDEMAR BATURA
 
 



Pan Samochodzik z piskiem opon zajechał pod klubokawiarnię "Kormoran" w Iławie. W środku, przy kontuarze, siedział Waldemar Batura. Właśnie miał zamówić kolejną łyski z polokoktą i lodem bambino, jednak powstrzymał się, kiedy ujrzał Pana Samochodzika. Wyszczerzył zęby ze szczerego złota w nieszczerym uśmiechu i rzekł:


- O, Pan Samochodzik! Może się pan ze mną napije, jak człowiek?



- Przykro mi, nie piję. Jestem samochodem.



- Jak to? Nic a nic?



- Nie piję, za to sporo palę.



- Ile?



- Przeszło dychę na setkę.



- Setkę? Czyli jednak. Kierowniczko, lornetę z meduzą dla tej amfibii, a dla mnie, jak zwykle, podwójna łyski. Do konsumpcji może być czisburger, tylko koniecznie z tylżyckim.