sobota, 7 lipca 2012



PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI  





Początek lat dziewięćdziesiątych, tych kilka pierwszych wiosen tuż po odzyskaniu niepodległości, były czasem totalnego braku umiaru i przesadnego rozpasania formy. Prawie wszystko, co przychodzi do głowy, każdy niemal duperel, który wcześniej nie mógł zaistnieć w oficjalnym obiegu, usiłował zaznaczyć swą obecność praktycznie na każdym kroku. Przy czym moda na to, co do niedawna stanowiło tabu, zawładnęła w największym bodaj stopniu sztuką użytkową. Na etykietach butelek, przeróżnych opakowaniach, okładkach czasopism i kaset magnetofonowych rozpanoszyła się niczym nieskrępowana golizna. Tanie owocowe wina nazywano imionami kobiet, których roznegliżowane wizerunki miały być wystarczającym powodem, by konsument skusił się na zakazany owoc wprost ze zroszonego świeżymi sokami łona Sandry czy Samanty, a nie na źle kojarzącą się w tym kontekście Nalewkę Babuni. Jednakże dla niektórych, mnożących się niby grzyby po deszczu, nowopowstałych trendów, niekiedy trudno było znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie. Bo oto w kraju o dość mocno zakorzenionym wśród ludu antysemickim światopoglądzie, nagle stało się pożądane nazywanie wszelkiego jadła i picia koszernym, zaś doskonałą ilustrację dla tych produktów spożywczych stanowić mieli pejsaci rabini (czasami uwieczniani na etykietach z Talmudem w dłoni), symboliczne gwiazdy Dawida i siedmioramienne świeczniki. I właśnie w takich, delikatnie rzecz ujmując pokiełbaszonych realiach, kiedy ludzie niczym wygłodzony kundel rzucali się na każdy kęs wolności, w realiach wyzutych z najmniejszej cenzury, ogarniętych niedającym się poskromić żywiołem swawoli, muzyczną scenę suwerennej Polski opanowali discopolowi chałturnicy. To prawda, nurt ten świetnie wpisał się w ówczesną kiczowato-anarchizującą rzeczywistość. W całkowite pomieszanie z poplątaniem. Bezkrytyczne stawianie na jednym piedestale arcydzieła z bohomazem. Albowiem zaburzona wskutek nadmiaru nowych bodźców percepcja, nieumiejętność odróżnienia rzeczy mikroskopijnych od monstrualnych, sprawiała, że Małą Apokalipsę Konwickiego, dzieło najwyższych literackich lotów, po blisko dziesięciu latach wydane w końcu w pierwszym obiegu, wykupywano na pniu wraz z bestsellerem ze znacznie niższej półki – erotycznymi wynurzeniami Fanny Hill. Bo to właśnie w tamtym okresie wykształcił się specyficzny typ czytelnika – polującego na każdy, do niedawna zakazany tekst, i bez względu na jego treść oraz artystyczne walory, czytającego go z jednakowymi wypiekami na twarzy. Ponieważ zaś nakazy i zakazy, szablony i kanony, nie zdążyły jeszcze na powrót dobrać się rzeczywistości do dupy, toteż cisi zwolennicy teorii dokręconej śruby nawet nie próbowali łamać sobie głowy tym, by w tych okolicznościach przyrody coś komuś narzucić, lub czegoś zabronić. Tym sposobem kultura chodnika i bulwaru podążała równolegle, czasem nawet w tym samym kierunku, co kultura czerwonego dywanika i salonowych korytarzy. Podążała nierzadko do tego samego odbiorcy, który choćby i był personą ze środowisk bliższych salonowi, wcale nie musiał się ukrywać ze swym umiłowaniem dla chodnikowego kiczu i tandety. I mimo iż w pierwszych latach wolnej Polski telewizja i prasa zdawały się ignorować istnienie tej plebejskiej ścieżki kultury, to ta i tak zataczała coraz szersze kręgi. Rozrastała się w iście imponującym tempie, docierając już nie tylko do strzechą krytych chałup wiejskich, ale i do wielkomiejskich blokowisk, zamieszkałych przez konglomerat mieszczańskiego proletariatu i inteligencji. Cóż, uporczywe milczenie bywa zwykle odbierane jako ciche przyzwolenie. I dopiero 29 lutego 1992 roku, kiedy było już dawno po ptakach, kiedy ta dziecinnie prosta muzyka dobywała się już z co drugiego jamnika, taszczonego przez wcale nienominalnego discopolomelomana do parku, na skwer, na plażę, bez najmniejszego skrępowania, bez żenady, a nawet – niczym niegdyś radia tranzystorowe – z dojmującym poczuciem szpanerskiej satysfakcji, otóż dopiero wtedy sternicy z lekka chybocącej się łajby – naszej oficjalnej kultury, która gdzie jak gdzie, ale w kapitalizmie winna kierować się misją czerpania zysków pełnymi garściami, i korzystając ze sprzyjającej koniunktury dla byle szmiry promować ją jako wysoce reprezentatywny dla naszego słowiańskiego kręgu kulturowego gatunek muzyczny, oparty na wielowiekowej tradycji uwypuklania w sferze tekstu elementów ludycznych, zaś w materii stricte muzycznej wykorzystujący bogactwo dźwięków charakterystycznych polskich instrumentów ludowych: syntezatorów Casio, Roland, Yamaha lub Korg, dopiero więc 29 lutego 1992 roku, kiedy impresariat nad discopolowymi artystami od ładnych paru lat obejmował pewien prywatny przedsiębiorca z Żyrardowa, dopiero wtedy te zakute pały zorientowały się, że dalsze ignorowanie wszechobecnej discopolomanii to zwyczajne frajerstwo i brak biznesowej smykałki. I tak oto data 29 lutego 1992 roku zapisała się złotymi zgłoskami w krótkiej historii niezależnej i swobodnej Telewizji Polskiej, bowiem właśnie tego dnia, do spółki ze Stołeczną Estradą, zorganizowała ona Galę Piosenki Popularnej i Chodnikowej, nazwaną później pierwszą galą, dla odróżnienia od gali drugiej, trzeciej i kolejnych, gdyż sukces tej pierwszej, w zamierzeniu niecyklicznej imprezy, sprawił, że niebawem powstały kolejne jej odcinki. Wpierw jednak było pamiętne lato 1991 roku, kiedy to artyści kojarzeni do tej pory z oficjalną, dotowaną przez państwo sceną, mianowicie aktor Marek Kondrat i piosenkarka Marlena Drozdowska, nagrali kasetę, która w sposób oczywisty parodiowała muzykę chodnika. Tymczasem prosty naród raczej się w tym wszystkim nie połapał, raczej nie wychwycił dominującej w tym wybryku artystycznym nuty kpiny (a nawet jeżeli się połapał i nawet jeżeli wychwycił, to nijak nie dał tego po sobie znać), zaś piosenka „Mydełko Fa”, od której zaczerpnęła tytuł cała kaseta, w okamgnieniu stała się największym przebojem owego pamiętnego lata. Tak, nie ulega wątpliwości, że tamto lato trwale zapisało się w zbiorowej pamięci naszego świeżo oswobodzonego z okowów narodu. Bo oto nasz znamienity rodak, Papa della Chiesa Cattolica – Papież Katolickiego Kościoła, dwukrotnie w tamtym lecie nawiedza tą, właśnie zmieniającą swe oblicze ziemię. Bo w ciągle budzącej u nas trwogę Moskwie, tysiące do niedawna zaszczutych grażdan tworzy żywy pierścień, powstrzymując swymi ciałami tanki, które bezskutecznie usiłują sforsować gmach Rady Ministrów ZSRR i zwieńczyć tym samym przejęcie władzy przez samozwańczy GKCzP*. Jednak  jeśli  chodzi  o mnie,   to ja   –  podówczas  typowy okaz szczeniackiej ignorancji, najlepiej zachowałem w swej pamięci nie pielgrzymkę Ojca Świętego do Polski i nie heroizm mieszkańców Moskwy, a w żaden sposób nielicujące z wagą tamtych wydarzeń wspomnienie ze szkolnej wycieczki do Szklarskiej Poręby, gdy będąc uczniem szóstej klasy podstawówki przekroczyłem pierwszy z przeklętych progów dorosłości, kiedy urżnąłem się do nieprzytomności mieszaniną gorzały i siary, przy czym do tej swoistej inicjacji w niemałym stopniu przyczyniło się – a jakżeby inaczej – „Mydełko Fa”.

Było tak:

Autokar podjeżdża pod szkołę  STOP  
Walki na łokcie o zajęcie jak najlepszych strategicznie miejsc  STOP
Autokar rusza  STOP
Nuda  STOP
Nuda i kurewsko ponura cisza  STOP

; by używając telegraficznego skrótu zrelacjonować sam początek wojażu.

Na szczęście po mniej więcej trzydziestu kilometrach towarzycho ździebko drgnęło – ktoś nagle wyczarował z rękawa jakieś karty, ktoś inny próbował bajerować panny na grę we flirty, dały się słyszeć z początku stłumione, później coraz śmielsze śmichy-chichy, i narastające wprost proporcjonalnie do nich połajanki wychowawczyni. Po następnej trzydziestce zrobił się z tego wszystkiego już taki harmider, że kierowca (wyraźnie rozjuszony) zaproponował żebyśmy zamiast drzeć mordy, zaśpiewali lepiej jakiś smęt wyuczony na lekcjach muzyki. Propozycja skwitowana została w sposób jak najbardziej adekwatny do naszego ówczesnego pojmowania świata – buczenie i piski, czyli gówniarskie artykułowanie dezaprobaty. W odpowiedzi kierowca wyprowadził kontratak, usiłując przy pomocy autobusowego kasetowca zagłuszyć nasz wrzask, a broń, jakiej użył wobec nas, okazała się tyleż konwencjonalna, co skuteczna, bowiem bronią tą była kaseta z największym przebojem tego lata. I kiedy tylko zabrzmiały pierwsze akordy tej idiotycznej melodii, niektórzy z nas całkowicie skapitulowali – śpiewali ochoczo, wtórując za Kondratem i Drozdowską, refren piosenki, zaś najgłośniej czyniła to nasza wychowawczyni, nauczycielka chemii. Tak, ona z pewnością potrafiłaby rozłożyć mydło na czynniki pierwsze, nie posiłkując się przy tym widocznym na opakowaniu składem chemicznym. Natomiast dokonanie tej samej operacji na jednoznacznie parodystycznym utworze muzycznym, mimo iż doskonale znała przecież jego słowa, wykraczało poza analityczne możliwości jej mózgownicy. Wyrzucała więc z siebie bezwiednie: „Sza-ba-da, ty i ja, ty i ja…”, całkowicie zaabsorbowana tą czynnością, podczas gdy ja i pozostali klasowi odszczepieńcy, korzystając z chwili jej nieuwagi, przeprowadzaliśmy na tylnich siedzeniach eksperymenty, wlewając w siebie naprzemiennie, to CH3OH, to H2SO4. A potem już jeno tańce, hulanki, swawole, od których autobusem kołysało na wszystkie strony, jak gdyby to nie był autobus, tylko rozbujany na fali statek wycieczkowy, i nieodłączny lejtmotyw tej podróży: stale powracająca melodia, nieustannie odtwarzana przez szofera-kapitana-didżeja trzy w jednym, bez mydlenia oczu, za to z mydleniem uszu, największy przebój tego lata, na pohybel wszelkim detergentom, ku czci i pamięci natomiast poczciwego szarego mydła, pieśń nad pieśniami – „Mydełko Fa”.

————
* mowa o puczu mającym udaremnić planowane na 20 sierpnia 1991 roku podpisanie traktatu przyznającego suwerenność republikom radzieckim. GKCzP (Gosudarstwiennyj Komitiet po Czriezwyczajnomu Położeniu – Państwowy Komitet do spraw Stanu Wyjątkowego), twór powołany przez członków kierownictwa Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i szefów resortów siłowych, miał na celu odsunąć od władzy Michaiła Gorbaczowa i zapobiec rozpadowi ZSRR. W nocy z dwudziestego na dwudziesty pierwszy sierpnia wojskowe czołgi, działając na mocy rozkazu ministra obrony Jazowa, szturmują budynek rady ministrów ZSRR, nazwany później Białym domem, napotykając na barykady utworzone z przewróconych trolejbusów i opór ludzi, którzy broniąc dostępu do gmachu uciekają się nawet do heroicznych prób zastępowania drogi czołgom. W wyniku tej bohaterskiej obrony śmierć ponoszą trzy osoby, zaś datę 21 sierpnia 1991 roku przyjmuje się traktować jako cezurę wyznaczającą ostateczny kres istnienia imperium ZSRR.






1 komentarz:

  1. Łza w oku się kręci, ze śmiechu i z żalu za minionym, chociaż ja byłam zbyt daleko, aby wiedzieć o tym, jaką podniosłą rolę w Polsce odgrywa mydełko "Fa".
    Super, Autorze!

    OdpowiedzUsuń