PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI
Początek lat dziewięćdziesiątych, tych kilka pierwszych wiosen tuż po
odzyskaniu niepodległości, były czasem totalnego braku umiaru i
przesadnego rozpasania formy. Prawie wszystko, co przychodzi do głowy,
każdy niemal duperel, który wcześniej nie mógł zaistnieć w oficjalnym
obiegu, usiłował zaznaczyć swą obecność praktycznie na każdym kroku.
Przy czym moda na to, co do niedawna stanowiło tabu, zawładnęła w
największym bodaj stopniu sztuką użytkową. Na etykietach butelek,
przeróżnych opakowaniach, okładkach czasopism i kaset magnetofonowych
rozpanoszyła się niczym nieskrępowana golizna. Tanie owocowe wina
nazywano imionami kobiet, których roznegliżowane wizerunki miały być
wystarczającym powodem, by konsument skusił się na zakazany owoc wprost
ze zroszonego świeżymi sokami łona Sandry czy Samanty, a nie na źle
kojarzącą się w tym kontekście Nalewkę Babuni. Jednakże dla niektórych,
mnożących się niby grzyby po deszczu, nowopowstałych trendów, niekiedy
trudno było znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie. Bo oto w kraju o dość
mocno zakorzenionym wśród ludu antysemickim światopoglądzie, nagle stało
się pożądane nazywanie wszelkiego jadła i picia koszernym, zaś
doskonałą ilustrację dla tych produktów spożywczych stanowić mieli
pejsaci rabini (czasami uwieczniani na etykietach z Talmudem w dłoni),
symboliczne gwiazdy Dawida i siedmioramienne świeczniki. I właśnie w
takich, delikatnie rzecz ujmując pokiełbaszonych realiach, kiedy ludzie
niczym wygłodzony kundel rzucali się na każdy kęs wolności, w realiach
wyzutych z najmniejszej cenzury, ogarniętych niedającym się poskromić
żywiołem swawoli, muzyczną scenę suwerennej Polski opanowali discopolowi
chałturnicy. To prawda, nurt ten świetnie wpisał się w ówczesną
kiczowato-anarchizującą rzeczywistość. W całkowite pomieszanie z
poplątaniem. Bezkrytyczne stawianie na jednym piedestale arcydzieła z
bohomazem. Albowiem zaburzona wskutek nadmiaru nowych bodźców percepcja,
nieumiejętność odróżnienia rzeczy mikroskopijnych od monstrualnych,
sprawiała, że Małą Apokalipsę Konwickiego, dzieło najwyższych
literackich lotów, po blisko dziesięciu latach wydane w końcu w
pierwszym obiegu, wykupywano na pniu wraz z bestsellerem ze znacznie
niższej półki – erotycznymi wynurzeniami Fanny Hill. Bo to właśnie w
tamtym okresie wykształcił się specyficzny typ czytelnika – polującego
na każdy, do niedawna zakazany tekst, i bez względu na jego treść oraz
artystyczne walory, czytającego go z jednakowymi wypiekami na twarzy.
Ponieważ zaś nakazy i zakazy, szablony i kanony, nie zdążyły jeszcze na
powrót dobrać się rzeczywistości do dupy, toteż cisi zwolennicy teorii
dokręconej śruby nawet nie próbowali łamać sobie głowy tym, by w tych
okolicznościach przyrody coś komuś narzucić, lub czegoś zabronić. Tym
sposobem kultura chodnika i bulwaru podążała równolegle, czasem nawet w
tym samym kierunku, co kultura czerwonego dywanika i salonowych
korytarzy. Podążała nierzadko do tego samego odbiorcy, który choćby i
był personą ze środowisk bliższych salonowi, wcale nie musiał się
ukrywać ze swym umiłowaniem dla chodnikowego kiczu i tandety. I mimo iż w
pierwszych latach wolnej Polski telewizja i prasa zdawały się ignorować
istnienie tej plebejskiej ścieżki kultury, to ta i tak zataczała coraz
szersze kręgi. Rozrastała się w iście imponującym tempie, docierając już
nie tylko do strzechą krytych chałup wiejskich, ale i do
wielkomiejskich blokowisk, zamieszkałych przez konglomerat
mieszczańskiego proletariatu i inteligencji. Cóż, uporczywe milczenie
bywa zwykle odbierane jako ciche przyzwolenie. I dopiero 29 lutego 1992
roku, kiedy było już dawno po ptakach, kiedy ta dziecinnie prosta muzyka
dobywała się już z co drugiego jamnika, taszczonego przez wcale
nienominalnego discopolomelomana do parku, na skwer, na plażę, bez
najmniejszego skrępowania, bez żenady, a nawet – niczym niegdyś radia
tranzystorowe – z dojmującym poczuciem szpanerskiej satysfakcji, otóż
dopiero wtedy sternicy z lekka chybocącej się łajby – naszej oficjalnej
kultury, która gdzie jak gdzie, ale w kapitalizmie winna kierować się
misją czerpania zysków pełnymi garściami, i korzystając ze sprzyjającej
koniunktury dla byle szmiry promować ją jako wysoce reprezentatywny dla
naszego słowiańskiego kręgu kulturowego gatunek muzyczny, oparty na
wielowiekowej tradycji uwypuklania w sferze tekstu elementów ludycznych,
zaś w materii stricte muzycznej wykorzystujący bogactwo dźwięków
charakterystycznych polskich instrumentów ludowych: syntezatorów Casio, Roland, Yamaha lub Korg,
dopiero więc 29 lutego 1992 roku, kiedy impresariat nad discopolowymi
artystami od ładnych paru lat obejmował pewien prywatny przedsiębiorca z
Żyrardowa, dopiero wtedy te zakute pały zorientowały się, że dalsze
ignorowanie wszechobecnej discopolomanii to zwyczajne frajerstwo i brak
biznesowej smykałki. I tak oto data 29 lutego 1992 roku zapisała się
złotymi zgłoskami w krótkiej historii niezależnej i swobodnej Telewizji
Polskiej, bowiem właśnie tego dnia, do spółki ze Stołeczną Estradą,
zorganizowała ona Galę Piosenki Popularnej i Chodnikowej, nazwaną
później pierwszą galą, dla odróżnienia od gali drugiej, trzeciej i
kolejnych, gdyż sukces tej pierwszej, w zamierzeniu niecyklicznej
imprezy, sprawił, że niebawem powstały kolejne jej odcinki. Wpierw
jednak było pamiętne lato 1991 roku, kiedy to artyści kojarzeni do tej
pory z oficjalną, dotowaną przez państwo sceną, mianowicie aktor Marek
Kondrat i piosenkarka Marlena Drozdowska, nagrali kasetę, która w sposób
oczywisty parodiowała muzykę chodnika. Tymczasem prosty naród raczej
się w tym wszystkim nie połapał, raczej nie wychwycił dominującej w tym
wybryku artystycznym nuty kpiny (a nawet jeżeli się połapał i nawet
jeżeli wychwycił, to nijak nie dał tego po sobie znać), zaś piosenka
„Mydełko Fa”, od której zaczerpnęła tytuł cała kaseta, w okamgnieniu
stała się największym przebojem owego pamiętnego lata. Tak, nie ulega
wątpliwości, że tamto lato trwale zapisało się w zbiorowej pamięci
naszego świeżo oswobodzonego z okowów narodu. Bo oto nasz znamienity
rodak, Papa della Chiesa Cattolica – Papież Katolickiego Kościoła,
dwukrotnie w tamtym lecie nawiedza tą, właśnie zmieniającą swe oblicze
ziemię. Bo w ciągle budzącej u nas trwogę Moskwie, tysiące do niedawna
zaszczutych grażdan tworzy żywy pierścień, powstrzymując swymi ciałami
tanki, które bezskutecznie usiłują sforsować gmach Rady Ministrów ZSRR i
zwieńczyć tym samym przejęcie władzy przez samozwańczy GKCzP*. Jednak jeśli chodzi o mnie, to ja – podówczas typowy okaz szczeniackiej ignorancji, najlepiej zachowałem w swej pamięci nie
pielgrzymkę Ojca Świętego do Polski i nie heroizm mieszkańców Moskwy, a w
żaden sposób nielicujące z wagą tamtych wydarzeń wspomnienie ze
szkolnej wycieczki do Szklarskiej Poręby, gdy będąc uczniem szóstej
klasy podstawówki przekroczyłem pierwszy z przeklętych progów
dorosłości, kiedy urżnąłem się do nieprzytomności mieszaniną gorzały i
siary, przy czym do tej swoistej inicjacji w niemałym stopniu
przyczyniło się – a jakżeby inaczej – „Mydełko Fa”.
Było tak:
Autokar podjeżdża pod szkołę STOP
Walki na łokcie o zajęcie jak najlepszych strategicznie miejsc STOP
Autokar rusza STOP
Nuda STOPNuda i kurewsko ponura cisza STOP
; by używając telegraficznego skrótu zrelacjonować sam początek wojażu.
Na szczęście po mniej więcej trzydziestu kilometrach towarzycho
ździebko drgnęło – ktoś nagle wyczarował z rękawa jakieś karty, ktoś
inny próbował bajerować panny na grę we flirty, dały się słyszeć z
początku stłumione, później coraz śmielsze śmichy-chichy, i narastające
wprost proporcjonalnie do nich połajanki wychowawczyni. Po następnej
trzydziestce zrobił się z tego wszystkiego już taki harmider, że
kierowca (wyraźnie rozjuszony) zaproponował żebyśmy zamiast drzeć mordy,
zaśpiewali lepiej jakiś smęt wyuczony na lekcjach muzyki. Propozycja
skwitowana została w sposób jak najbardziej adekwatny do naszego
ówczesnego pojmowania świata – buczenie i piski, czyli gówniarskie
artykułowanie dezaprobaty. W odpowiedzi kierowca wyprowadził kontratak,
usiłując przy pomocy autobusowego kasetowca zagłuszyć nasz wrzask, a
broń, jakiej użył wobec nas, okazała się tyleż konwencjonalna, co
skuteczna, bowiem bronią tą była kaseta z największym przebojem tego
lata. I kiedy tylko zabrzmiały pierwsze akordy tej idiotycznej melodii,
niektórzy z nas całkowicie skapitulowali – śpiewali ochoczo, wtórując za
Kondratem i Drozdowską, refren piosenki, zaś najgłośniej czyniła to
nasza wychowawczyni, nauczycielka chemii. Tak, ona z pewnością
potrafiłaby rozłożyć mydło na czynniki pierwsze, nie posiłkując się przy
tym widocznym na opakowaniu składem chemicznym. Natomiast dokonanie tej
samej operacji na jednoznacznie parodystycznym utworze muzycznym, mimo
iż doskonale znała przecież jego słowa, wykraczało poza analityczne
możliwości jej mózgownicy. Wyrzucała więc z siebie bezwiednie:
„Sza-ba-da, ty i ja, ty i ja…”, całkowicie zaabsorbowana tą czynnością,
podczas gdy ja i pozostali klasowi odszczepieńcy, korzystając z chwili
jej nieuwagi, przeprowadzaliśmy na tylnich siedzeniach eksperymenty,
wlewając w siebie naprzemiennie, to CH3OH, to H2SO4. A potem już jeno tańce, hulanki, swawole,
od których autobusem kołysało na wszystkie strony, jak gdyby to nie był
autobus, tylko rozbujany na fali statek wycieczkowy, i nieodłączny
lejtmotyw tej podróży: stale powracająca melodia, nieustannie odtwarzana
przez szofera-kapitana-didżeja trzy w jednym, bez mydlenia oczu, za to z
mydleniem uszu, największy przebój tego lata, na pohybel wszelkim
detergentom, ku czci i pamięci natomiast poczciwego szarego mydła, pieśń
nad pieśniami – „Mydełko Fa”.
————
* mowa o puczu mającym udaremnić planowane na 20 sierpnia 1991 roku
podpisanie traktatu przyznającego suwerenność republikom radzieckim.
GKCzP (Gosudarstwiennyj Komitiet po Czriezwyczajnomu Położeniu –
Państwowy Komitet do spraw Stanu Wyjątkowego), twór powołany przez
członków kierownictwa Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i
szefów resortów siłowych, miał na celu odsunąć od władzy Michaiła
Gorbaczowa i zapobiec rozpadowi ZSRR. W nocy z dwudziestego na
dwudziesty pierwszy sierpnia wojskowe czołgi, działając na mocy rozkazu
ministra obrony Jazowa, szturmują budynek rady ministrów ZSRR, nazwany
później Białym domem, napotykając na barykady utworzone z przewróconych
trolejbusów i opór ludzi, którzy broniąc dostępu do gmachu uciekają się
nawet do heroicznych prób zastępowania drogi czołgom. W wyniku tej
bohaterskiej obrony śmierć ponoszą trzy osoby, zaś datę 21 sierpnia 1991
roku przyjmuje się traktować jako cezurę wyznaczającą ostateczny kres
istnienia imperium ZSRR.
Łza w oku się kręci, ze śmiechu i z żalu za minionym, chociaż ja byłam zbyt daleko, aby wiedzieć o tym, jaką podniosłą rolę w Polsce odgrywa mydełko "Fa".
OdpowiedzUsuńSuper, Autorze!