środa, 1 sierpnia 2018


WINA PILOTA



Prezydent nie lubił czytać. Ostatnią książką, którą przeczytał w całości, jeszcze w zamierzchłych czasach podstawówki, była lektura szkolna „Łysek z pokładu Idy”. Na studiach polonistycznych czytał wyłącznie opracowania i streszczenia. Wystarczyło, by obronić pracę magisterską na cztery. Dysertację o współczesnej percepcji poezji klasycyzującej Herberta napisała zakochana w nim koleżanka. W ogóle mało czasu poświęcał nauce, bo już jako student pierwszego roku został wybrany przewodniczącym młodzieżówki dużej, konserwatywno-liberalnej, partii politycznej. Pochodził z rodziny od pokoleń wychowywanej w duchu patriotycznym. Kierunek studiów wybrał dla niego ojciec – emerytowany profesor nauk historycznych, wieloletni pracownik Polskiej Akademii Nauk, autor wielu cenionych publikacji, m.in. siedmiotomowej „Historii wolnej Polski”. Wysłał syna na polonistykę, bo nie chciał, by podążał jego naukową sćieżką. Niepokoił się, że może przynieść mu wstyd, że trzeba będzie wykorzystać stare znajomości, by uniknąć kompromitacji. Po cichu też obawiał się sytuacji odwrotnej – uczeń, choć na pozór miernota, przerasta mistrza. Znał doskonale swego pierworodnego i wiedział jak bardzo potrafi być uparty i zawzięty, a przecież niejedna kariera uczelniana rozwinęła się tylko dzięki chorobliwej ambicji, na podgrodziu nauki. Polonistyka była jak znalazł, biorąc pod uwagę tradycje rodzinne – sami poloniści i historycy oraz jeden prawnik, ale ten akurat niechlubnie zapisał się w familijnych kronikach, bo za komuny oskarżał dysydentów w pokazowym procesie. Prezydent został więc dyplomowanym polonistą z awersją do książek i czytania w ogóle. Mimo to często zaszczycał swą obecnością gale z okazji przyznania najważniejszych nagród literackich w kraju, a kiedy na światową stolicę literarury wybrano Kraków, to podczas uroczystego otwarcia ze łzami w oczach czytał swoje młodzieńcze wiersze, udanie zastępując żeński podmiot liryczny męskim, bo tak jak magisterka były to liryki pisane przez dawną miłość ze studiów. Po tej pokazowej szopce w zależnych od władzy i sympatyzujących z nią mediach zaczęto go przedstawiać jako bardzo zdolnego literata. Porównywano do Papieża, który swój poetycki talent poświęcił na rzecz spraw wyższej wagi. W głównej, papierowej tubie propagandowej partii rządzącej – dzienniku „Wolna Agora”, wydano nawet w postaci bezpłatnego dodatku tomik jego poezji. W przedmowie do książki, zatytułowanej „Kibić spowita kameliami”, pewien nadworny krytyk nazwał prezydenckie wiersze „pierwszą w rodzimej poezji próbą żeńskiego spojrzenia na świat okiem prawdziwego mężczyzny”. Egzemplarze owego niewieściego łypnięcia maczo walały się potem jeszcze kilka dni po chodnikach, pieczołowicie zbierane przez miejskich sprzątaczy i patrole policji, bo po pierwsze naród był stworzony na obraz i podobieństwo swojego przewodnika, czyli niechętnie cokolwiek czytał, po drugie nie była to niestety zima, podczas której chętnie zachowano by niepotrzebną makulaturę na opał, a po trzecie nie był to też okres gorączki przedwyborczej, gdy wraz z obietnicą i kiełbasą wszystko się ludziom wciśnie. Niektóre z fruwających na wietrze skrzydlatych myśli ojca narodu były dodatkowo przyozdobione. Ktoś wyretuszował zdjęcie autora zgrabnie nanosząc na jego lico hitlerowski wąsik, jeszcze inny nad różowokwietnym krzewem kamelii nabazgrał krzyż celtycki i przerobił tytuł książki na „Kibic powita kamieniami”. Te okazy ludowej twórczości policjanci starali się jak najszybciej przechwycić, złowić w locie, nie dopuścić, by trafiły w ręce rozbawionej krzątaniną mundurowych gawiedzi. Tak czy siak, rozproszone egzemplarze prezydenckich poezji w miarę sprawnie wyzbierano, a naród, zasypany informacjami o kilku aferach w opozycyjnych kręgach, o literackich talentach wodza szybko zapomniał. Na szczeście w zaciszu swego gabinetu, prezydent nie musiał niczego udawać ani ukrywać swej niechęci do czytania. Od wyczerpującego tkwienia z nosem w lekturze miał innych – licznych doradców, którzy skrupulatnie analizowali każdą ustawę, każdy akt łaski, wniosek o nadanie odznaczenia czy obywatelstwa, zanim te trafiły na biurko głowy państwa. I zawsze, kiedy zasiadał do swego głównego zadania, czyli podpisywania, na blacie biurka leżażały już równiotko ułożone w dwie sterty papiery – po lewej dokumenty, których zdaniem doradców nie powinien zatwierdzić, po prawej te, pod którymi należało złożyć podpis. Miał zaufanie do swoich ludzi i zwykle nawet pobieżnie nie przeglądał papierów przed podpisaniem. Tego dnia rzędy dokumentów były wyjątkowo okazałe, gdyż równo o północy prezydent kończył urzędowanie. Dobiegała końca jego druga i ostatnia kadencja, a naród jako następcę wybrał polityka skrajnej opozycji. Czekało go kilka godzin ciężkiej harówki – trzeba było rzutem na taśmę przepchnąć jeszcze te akty i ustawy, których jego polityczny sukcesor na pewno by nie zatwierdził. Nim jednak sięgnął po złote pióro z wygrawerowanym orłem białym, profilaktycznie poćwiczył dłoń na gumowej kaczce, którą rzuca się psu do zabawy i która wydaje z siebie piskliwe dzwięki. „Żeby mi od tego podpisywania aby ręka nie ścierpła” – niepokoił się w myślach. Odłożył zabawkę, rozprostował palce i obrzucił wzrokiem biurko. Pomiędzy dwoma wysokimi na około pół metra stertami papierzysk, leżała samotna, szara teczka. Ktoś, zapewne któryś z doradców, przyczepił do niej samoprzylepną kartkę, na której było napisane: „Trudne do zakwalifikowania”. Zaintrygowany siegnął dłonią po teczkę, otworzył ją i wyjął pojedynczy arkusz, zapełniony odręcznym pismem. Zaczął czytać, powoli przesuwał spojrzenie z góry na dół, a kiedy dotarł wreszcie do końca, powtórzył czynność, jakby nie wierzył własnym oczom, co odczytują. 


Szanowny Panie Prezydencie RP

Zwracam się z prośbą o interwencję na forum Rady Europejskiej w celu weryfikacji i zmiany brzmienia krzywdzącego wyroku, który został wprowadzony w życie na mocy rozkazu podrzędnego, włoskiego urzędnika, błednie biorącego Mnie za Króla Izraela. W świetle obecnych faktów i dzięki częściowemu naprawieniu błędu, czyli intronizacji Mej Osoby na Króla Polski, Mój ponowny proces powinien się odbyć przed polskim sądem i na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, a będące jego niechybnym następstwem ukrzyżowanie nie na Golgocie, ale powiedzmy przynajmniej na Giewoncie. Mogę zawisnąć na krzyżu pomiędzy dwoma dowolnymi Polakami, jednakże pod warunkiem, że nie są to Polacy mający wśród swych przodków osoby pochodzenia semickiego, typu Michnik-Szechter, Brzechwa-Lesman, Tuwim, Lem-Lehm, Kiepura, Herling-Grudziński, Baczyński i wielu innych. Jako Król Polski i co za tym idzie obywatel RP, liczę na osobiste wstawiennictwo Pana Prezydenta w mojej sprawie i podjęcie odpowiednich kroków dyplomatycznych, prowadzących do sprostowania tej przykrej pomyłki.

Z poważaniem 

Jezus Chrystus 
z rozkazu Prefekta Judei Poncjusza Piłata 
zdetronizowany Król Izraela 
i uroczyście nominowany Aktem Intronizacji 
Miłościwie Wam Panujący Król Polski


Nagle drzwi prezydenckiego gabinetu otwarły się i w progu stanęła trupioblada postać w białym fartuchu. Przerażony wódz zagarnął teczkę dłonią i zaczął wchodzić pod biurko. Jednak nie wytrwał zbyt długo w swej kryjówce, bo zanim zdołał przykucnąć, kredowa twarz prześladowcy ukazała się ponownie. 

„Panie Malinowski, ile razy mam powtarzać, że nie przykrywamy kołdrą głowy, bo się możemy we śnie udusić? A co tam chowamy? No proszę – gazetki! «Wyborcza», «Do Rzeczy», «Pani Domu», «Gość Niedzielny» i nawet «Kropka» z biedry. No nic, koniec tego dobrego, konfiskujemy. Bo znów się pan naczytasz i zaczniesz se wyobrażać, że jesteś nie wiado kim – prezydentem, premierem, prezesem, a może nawet Hanką z «M jak miłość», jak ostatnim razem, gdy pan walczyłeś z kartonami. Teraz grzecznie pójdziemy wziąć proszki i nie stawiaj się pan, bo zapniemy w pasy. A tak po zażyciu leków zaprowadzę pana na świetlicę, dostaniesz pan nawet osobistego pilota, zupełnie jak prezydent, i będziesz mógł rządzić. Będziesz se pan pstrykać po kanałach do woli – tu «Korona Królów», tam «Taniec z gwiazdami», jeszcze gdzie indziej mistrzostwa świata w lotki. I ten pana kolega – Zaręba, co to sobie zaczął wyobrażać, że jest szefem Unii Europejskiej, nie będzie miał nic do gadania. Bo on się dzisiaj stawiał, groził interwencją jakiejś tam komisji, cały pysk w pianie i nie do golenia bynajmniej. Więc leży już grzecznie w pasach na łóżeczku, o pardon – w swoim odrzutowcu, i czeka na odlot do tej swojej Brukseli. Odlot ma gwarantowany dzięki podwójnej szprycy”.

Sanitariusz wziął prezydenta pod rękę i zaprowadził do pokoju lekarskiego, gdzie ten pokornie przyjął dzienną dawkę psychotropów. Następnie obaj przeszli na świelicę dla pacjentów oddziału.

„Dobra, panie Malinowski, zostawiam tu pana samego, jakby coś się działo, proszę krzyczeć. Tam masz pan pilota, włącz se pan telewizję i relaksuj się. Ja przyjdę za godzinę i odprowadzę pana do sali. Tylko proszę się zbytnio nie emocjonować, bo jak pan straci panowanie, to przerywamy seans i dajemy szprycę”. 

Prezydent usiadł w fotelu, wyciągnął przed siebie dłoń z pilotem i nacisnął przycisk «standby». Ekran starego, kineskopowego telewizora, bardzo wolno się rozświetlał. Dopiero po kilku minutach pojawił się na nim zaszroniony obraz. Chwilę pózniej dyżurujący tego dnia na oddziale psychiatrycznym sanitariusz, usłyszał przeraźliwy, nieludzki wrzask. Wbiegł do świetlicy i zastał prezydenta, gdy ten telepał się w fotelu i uderzał pilotem po głowie.

„Co się dzieje, panie Malinowski? Niech się pan uspokoi...”.

„Nie działa! Nie działa! Nic tu, kurwa, nie działa!” – krzyczał roztrzęsiony wódz narodu i głowa państwa.

„Pokaż pan, daj mi pan tego pilota...”.

Ale prezydent przydusił kurczowo trzymany w dłoni przedmiot do piersi, skulił się w pozycji embrionalnej i zaczął głośno szlochać.

„Dobrze już, spokojnie...”.

Sanitariusz włożył pod ramię prezydenta rękę, dłoń zacisnął na jego karku. Drugą ręką umiejętnie wyciągnął pilota spod klatki piersiowej unieruchomionego pajenta.

„Panie Malinowski, ten jest od telewizora, nie od dekodera. Kanałów się nim nie włączy. Co tu dużo mówić – masz pan chujowego pilota. Z takim daleko pan nie polecisz. Czekaj pan, zaraz znajdziemy tego właściwego i naprawimy. To tylko wina pilota...”.

Jednak prezydent już nie panował nad sobą. Wyswobodził się z chwytu sanitariusza, zaczął tarzać po podłodze i wrzeszczeć: „A gówno wina pilota! Gówno wina pilota!” 

Za zakratowanym oknem świetlicy w szpitalu psychiatrycznym z wolna zachodziło słońce. Jutrzejszego dnia jak zwykle wstanie wcześnie, w przeciwieństwie do Prezydenta Polski i Przewodniczącego Rady Eropejskiej. Podwójna szpryca na sen i przytwierdzenie do łóżka pasami, pozwalają skutecznie zapanować nad pacjentami, którzy wyobrażają sobie, że są Bóg wie kim i że mają prawo odrywać od kawy zmęczonych ciężką pracą sanitariuszy.