środa, 4 kwietnia 2018


ZAGŁĘBIE R. U. R.

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"



DOMIN: [...] Jak pani myśli, który robotnik jest w praktyce najlepszy?
HELENA: Najlepszy? Chyba ten, który... , który... , kiedy jest uczciwy i lojalny.
DOMIN: Nie, tylko ten najtańszy. Ten, który ma najmniej potrzeb. A młody Rossum wynalazł robotnika z najmniejszą ilością zachcianek. Musiał go uprościć. Wyrzucił wszystko, co nie służyło bezpośrednio pracy. Tak właśnie pozbył się człowieka, a stworzył robota."

Karel Čapek, R. U. R  – Roboty Uniwersalne Rossuma


Agencje pracy powstały po to, żeby naciągać pracownika. Na tym właśnie polega elastyczność  – kluczowe słowo w elementarzu współczesnego zarządzania. Musisz być bardzo elastyczny, żeby cię można było w nieskończoność naciągać. Żeby ci misiu-pysiu nie puściły szwy. Tak więc agencja naciąga nas, a my naciągamy pokrowce na fotele samochodowe dla Skody. Mlada Boleslav, centralne Czechy. Z pozoru senne i leniwe miasteczko, jednak japońskie wzorce zarządzania produkcją dotarły także do tutejszych fabryk i zrobiły swoje.  Just in Time  pracuje się bez wytchnienia, nie mając nawet czasu się wyciurać. Lepiej przed robotą zbytnio nie napełniać pęcherza, szczególnie czeskim piwem, którego się więcej z siebie wylewa, niż w siebie wlewa. Wszystko robi się tu ręcznie, żeby kosztowo wyprzedzić konkurencję. Wiadomo  praca ludzkich rąk jest tańsza od pracy maszyny. O maszynę trzeba dbać, regularnie przeprowadzać przeglądy, smarować, oliwić, konserwować. Jej żywotność zwykle wylicza się na długie lata. Kosztowała krocie, więc ma służyć jak najdłużej. A jedne ludzkie ręce można przecież wymienić na drugie. Nie ważne czy za rok, za miesiąc, czy choćby dzisiaj. Ważne, że są tanie, a taniocha ma to do siebie, że szybciej się zużywa. W tej agencji pracy nie musiałem przejść nawet badań lekarskich. Po co, jeśli nie bierze się pod uwagę mojej żywotności. Zatem naciągamy opuchłymi palcami te wszystkie materiały, żeby wymagający klient mógł potem usadowić na nich swe cztery litery. A im bardziej wymagający klient, tym większy ból palców, bo najciężej naciąga się obicia skórzane. Tak jakby te dodatkowe odciski i rany na dłoniach miały w nas obudzić świadomość klasową. Odpoczywa się przy parcianych pokrowcach dla biedoty  to twój ziomek, ciułający korony na dziesięcioletnie raty za najtańszy model, pochyla nad tobą głowę. Brygada jest międzynarodowa: Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Węgrzy, Bułgarzy, Rumuni, Polacy... Praktycznie cała Europa Środkowa, choć może lepiej byłoby powiedzieć, że to ta Europa, której bogaty Zachód pokazuje swój środkowy palec. A ty po pracy, polegającej na ręcznym naciąganiu skórzanego obicia dla jakiegoś Johna-Francois-Helmuta, nie masz nawet siły wyprostować palca. Sama robota wygląda tak: palcami obu dłoni rozciągasz pokrowiec, nakładasz go na piankę i szkielet, zaczepiasz plastikowy rant obicia o metalowy szkieletu, przytrzymujesz to wszystko ręka, od dłoni aż po łokieć, zapierając się przy tym całym ciężarem ciała, a potem walisz ile wlezie wzdłuż i wszerz gumowym młotkiem, żeby przytwierdzić oba ranty do siebie. Ciężki wysiłek uprzyjemnia nam muzyka, dobiegająca z zawieszonego nad linią produkcyjną głośnika. Hit Radio Pop-Rock. Dla każdego coś miłego. Słodziutka papka dla misia-pysia. Więc uśmierzamy ból śpiewem, tak jak to czynili czarnoskórzy niewolnicy na plantacjach bawełny. W tle leci przebój Hoziera – Take me to Church. I was born sick, but i love it. Command me to be well – śpiewa irlandzki piosenkarz, a my odpowiadamy mu chóralnym Amen!. I gumowymi młotkami wystukujemy rytm na czarnych skórach, poświęconych dla Johna-Francoisa-Helmuta. Urodziliśmy się chorzy, urodziliśmy się w gorszej Europie i jest nam z tym dobrze. Dajcie nam zdrowy wycisk! To nasz robotniczy gospel.

wtorek, 3 kwietnia 2018


MADE IN JAPAN

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"



Nasz autobus opuszcza Pragę i zjeżdża na autostradę. Po drodze na strefę przemysłową mijamy billboard. W Czechach zbliżają się wybory parlamentarne. Na billboardzie uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku, w tle czeska flaga. W jej górnej, białej części, napis: „Ne islámu, ne teroristům”. Facet z plakatu wyborczego to Tomio Okamura – urodzony w Tokio polityk japońskiego pochodzenia. Inne hasła wyborcze jego partii Wolność i Demokracja Bezpośrednia (SPD) to: Zastavíme nelegální imigraci a diktát EU” („Powstrzymamy nielegalną imigrację i dyktaturę UE”) czy „EU  –  Odejdeme po anglicku” („UE – odejdziemy po angielsku”). Okamura na billboardowym zdjęciu ma przymrużone oczy. Możliwe, że to specjalista do spraw wizerunku zalecił mu pozować z nieco przymkniętymi powiekami, by ich skośność nie była aż tak widoczna. No bo jak to wygląda, kiedy egzotyczny kandydat, sam imigrant, szerzy antyimigranckie hasła? Należało więc jakoś tę egzotyczność zatuszować. Tymczasem w autobusie aż roi się od egzotyki, bo większość miejsc siedzących zajmują Filipińczycy. Pozostałe zapełniają Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Węgrzy, Bułgarzy, Rumuni i ja – osamotniony Polak. Jedziemy do fabryki kierującej się japońskimi prawidłami szczupłego zarządzania. To chyba dlatego zawsze pod koniec miesiąca musimy zaciskać pasa. Na palarni przed halą produkcyjną trwa handel wymienny: ja dam ci 4 korony na kawę z automatu, ty poratujesz mnie odrobiną tytoniu. Wypłata dopiero za 10 dni. Hala obklejona jest propagandówką z zakresu lean management. Współzawodnictwo w walce z nieróbstwem trwa w najlepsze – na jednej z tablic nazwiska pracowników przodujących w umilaniu swoim kolegom i koleżankom czasu pracy. Muda Busters, czyli pogromcy Mudy. Ten japoński termin oznacza marnotrawstwo. Najczęściej jest interpretowany jako niepotrzebna strata czasu. Spoglądasz więc na nazwiska odpowiedzialnych za dokręcenie tobie śruby. Właśnie te osoby powinieneś omijać szerokim łukiem, gdy potajemnie przemykasz na palarnię, bo dzięki sprawnej pracy uciułałeś trzy dodatkowe minuty na fajkę. A śruba została już dokręcona do tego stopnia, że aby się wyrobić, trzeba pomijać niektóre czynności. „Tego testu nie rób, chyba że mistrzowa patrzy” – poucza mnie Stefan, dwudziestoparoletni Madziar. To nie tylko spirala nieustannej sprzedaży decyduje o kiepskiej jakości zakupionych przez ciebie towarów. Że niby przedwcześnie zużyty produkt wyrzucisz i wrócisz, żeby znów kupić. To także mechanizm w nieskończoność dokręcanej śruby. „Ulepszanie nie ma końca” – brzmi ostatnie przykazanie w dekalogu kaizen. Co w realiach bitwy na koszta oznacza, że gwint śruby nigdy się nie kończy. W polskiej fabryce zarządzanej po japońsku, gdzie pracowałem przez prawie dekadę, norma produkcyjna była tak wyśrubowana, że pracownicy obrabiali jedną obudowę skrzyni biegów po wielokroć, żeby licznik maszyny policzył ją jako kilka. Uczciwie nie dało się już po prostu uzyskać normy. W efekcie otwory pod łożyska były tak wyrobione, że te czasem nawet z nich wypadały. I wcale niemało takich skrzyń zamontowano potem w samochodach marki, słynącej ze swej niezawodności. Tak kończy się sen o otwarciu granic. Sen o szlachetnej rywalizacji w ramach globalnej gospodarki i o multikulturowym świecie. Polityk na plakacie udaje, że nie jest Japończykiem i imigrantem, by siać ksenofobię, a robotnicy różnych nacji przeciwnie – udają Japończyków i w imię nieustannych ulepszeń wytwarzają szmelc.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018


LOVE 

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"






Witajcie w świecie robotów, którym się nie chce. Honza ma 21 lat. Pochodzi z Orłowy – trzydziestotysięcznego miasteczka, położonego pomiędzy Ostrawą a Karwiną, odległego o 10 km od polsko-czeskiej granicy. Od trzech miesięcy mieszkamy razem w jednym pokoju, w hotelu robotniczym na praskim Opatowie. Dzisiaj udało mi się po raz pierwszy namówić go do pójścia w jakieś inne miejsce, niż pobliski market Billa albo hospudka. Do hospudki też zresztą nie chodzi często, bo piwo droższe niż w sklepie i nie starczyłoby na skero. Skero to czeski slangowy odpowiednik angielskiego skunk czy polskiego skuna – marihuany z największą ilością THC i o bardzo intensywnym zapachu. Honza inwestuje w towar ponad połowę pensji, ma zaufanego dilera. Kupuje spory zapas zaraz po wypłacie i dumnie mi go prezentuje, jak jakiś łup wojenny. Pali trawkę z prowizorycznego bonga wykonanego z plastykowej butelki. Zaciąga się roztworem pary wodnej i dymu z marihuany, po czym przez parę sekund bardzo intensywnie kaszle, niemal dusi się, jakby miał za moment zwymiotować. Każdorazowo ten ceremoniał kwitowany jest kciukiem wyciągniętym w górę, co ma oznaczać, że materiał ma dobrego kopa. I choć na zewnątrz pełnia lata, bezchmurne niebo i słonecznie od co najmniej tygodnia, to jemu do pełni szczęścia więcej nie trzeba. Kciuk wyciągnięty w górę i kilka lajków na fejsie pod niewyraźnym selfie, od hotelowych kolesi, którzy czasem wpadają do naszego pokoju na jaranie. „Kamo, ty jsi dobre zhulenej” (tłum. "Ziom, jesteś zajebiście ujarany”) – komentarz jednego z nich pod zdjęciem. Tymczasem Honza przez cały tydzień niemal nie wychylał nosa poza hotel, wychodząc na zewnątrz jedynie po to, by przemierzyć stumetrową drogę na przystanek, skąd odjeżdża autobus do roboty. Zresztą często zdarza się, że w ogóle nie idzie do pracy. Dzwoni wtedy do koordynatora, tłumacząc się, że boli go głowa, wymiotował lub wynajdując inną wymówkę. W kraju o najniższym bezrobociu w Unii Europejskiej każde ręce do pracy są cenne. Nawet te, które co kilka dni chwytają za telefon, by poinformować, że dziś się żadną pracą nie zhańbią. Dla Honzy stolica Czech to nie Most Karola, Hradczany, Wyszehrad, widoki z wzgórza Petrzin czy Ogrodów Leteńskich. Jego Praga to betonowy dziewiętnastopiętrowiec na Opatowie, najbliższy market i pierwsza z brzegu hospudka. Ale dzisiaj namówiłem go wreszcie, żeby poszedł ze mną pograć w kosza. Na nogach ma markowe buty air Jordan. Mówi, że kiedyś uwielbiał grać, ale to było tak dawno temu... Zawiesza głos i robi długą pauzę, jakby chciał podkreślić ile to już lat minęło. Na ten moment role się jak gdyby odwracają – to on jest prawie dwa razy starszy ode mnie. Jakbym miał przed sobą czterdziestolatka, który całą swą młodość i wigor pogrzebał przed dekadą pod stertą życiowych porażek. Dwudziestojednolatek z jedną nogą w grobie. Pochodzi z rozbitej rodziny, jak większość jego rówieśników tułających się po hotelach robotniczych. Matka zdradzała ojca, rozstali się, gdy Honza miał 12 lat. On został z ojcem, a dwóch młodszych braci z matką. Szybko wciągnęła go ulica. Jeszcze rok temu był uzależniony od metaamfetaminy. „Teraz już tego gówna nie ruszam” - chwali się. „Teraz tylko czyściutka trawka. Samo zdrowie. Nie rozpierdala ci łepetyny”. Pieszczotliwie nazywa mnie mamką, bo gotuję obiady, którymi się z nim dzielę, budzę rano, próbując zmobilizować do pójścia do pracy. Prawdziwej matki nienawidzi, ma do niej żal za rozbicie rodziny. Dzwoni do niej tylko w sytuacjach krytycznych, nie kiedy brak mu miłości, lecz gdy brakuje love – jak Czesi potocznie określają pieniądze. Kiedy kończy się jego wielki zapas skero – najlepszego lekarstwa na smutek.




*  *  *
cieszmy się z małych rzeczy
małej wypłaty
małej renty

z niskich rat po restrukturyzacji długu
z małej zadyszki po spaleniu szluga
i drobnych przerzutów raka na płuca

cieszmy się z małych rzeczy
małego chuja
małych piersi

krótkich spazmów 
braku orgazmów 
i puenty


*  *  *
admire little things
tiny salary
tiny pension

let's admire
low instalments after negotiated loan
admire
lack of breathe after cigarette
small development of cancer to lungs

let's be happy of little things
small dick
small tits

short spasms
no orgasms
lack of conclusion

przełożył na angielski Andrzej Tadeusz Serdeczny

niedziela, 1 kwietnia 2018


 KAŻDY MUSI KIEDYŚ NA COŚ UMRZEĆ 
Fragment książki reporterskiej Raj dla grzeszników




Na cmentarzu opatowskim, naprzeciw ubytowni, leżą ciała 267 żołnierzy Armii Czerwonej, poległych przy wyzwalaniu Pragi. Od bladego świtu ukraińscy robotnicy najemni stawiają mur właśnie od tej strony cmentarza, gdzie spoczywają żołnierze radzieccy. Część z nich pewnie uciekła przed powołaniem na wojnę w Donbasie. Doręczanym przez listonosza wezwaniem do obowiązku obrony ukraińskiej ziemi przed prorosyjskimi opołczeńcami. Wołodia – czterdziestoletni Rosjanin, mówi na Ukraińców faszyści. „Nie było nigdy żadnej Ukrainy” – dodaje. „Te ziemie zawsze były ruskie. Bo na początku była Ruś Kijowska, a nie żadna tam Ukraina Kijowska. To faszyści z Lwowa wymyślili sobie, że nic ich z nami nie łączy. A przecież Lwów przed wojną nie był ani ruski, ani ukraiński, tylko polski. Jak im się wtedy zachciało do Europy, to trzymali z Hitlerem, bo on rozdawał karty. Teraz liżą dupę Merkel i Unii Europejskiej, jakby nie zdawali sobie sprawy, że ta cała Unia to drugie ZSRR, tylko gorsze. Bo za Sojuza matuszka Rassija troszczyła się o swe adoptowane dzieci. Za to macocha Unia rozpieszcza wysokim kieszonkowym tylko te pierworodne, a przygarniętym każe zapieprzać o chlebie i wodzie”. Wołodia przyjechał do Czech z matką i ojcem zaraz po pierwszej wojnie czeczeńskiej. Jak wielu młodych chłopców walczył na froncie. Kuleje na prawą nogę, mówi, że wciąż tkwi w niej kula po postrzale. Ponoć jako weteran wojenny ma od Putina dożywotnią rentę – równowartość średniej czeskiej pensji. „W Czeczenii byłem dowódcą oddziału” – chwali się. „Większość moich chłopaków robi teraz interesy w Karlowych Warach. Pójdą za mną w ogień. Jeden telefon, że mam problem i po godzinie są w Pradze”. Nalewa mi wódki do szklanki. Drugą kolejkę, choć protestuję, że już nie chcę. „Dobra wódka jeszcze nigdy chłopu nie zaszkodziła” – poucza. „Tylko zła baba. Przewraca im się w głowach z tym równouprawnieniem. A najgorzej jest w Czechach. Tutaj chłop jest nikim. Tutaj baba wokół ciebie nic nie zrobi. Przyłazisz z roboty, to ci nawet kawy nie zaparzy, a co dopiero mówić o obiedzie. Tylko u nas w Rosji baby nie dały się jeszcze zwariować. I w Polsce” – dodaje, po czym przechyla butelkę nad moją wciąż pełną szklanką, jakby tę wzmiankę o ruskich i polskich kobietach, pokornie znoszących męski patriarchat, trzeba było natychmiast nagrodzić toastem. „Za odwieczną przyjaźń Polsko-Rosyjską i uległe baby dwóch wielkich narodów słowiańskich” – brzmiałby pewnie ów toast, gdyby doszło do jego wzniesienia. Ale zorientował się, że nie wypiłem poprzedniej kolejki i w ostatniej chwili powstrzymał drżącą dłoń przed rozlaniem wódki. „A ty czemu nie pijesz?” – pyta z wyrzutem w głosie. „Też ci jakaś durna baba poprzestawiała we łbie?”. Wołodia jest po rozwodzie. Ma córkę i syna, którymi opiekuje się jego była żona – Czeszka. W hotelu robotniczym związał się z Janą – o dwa lata starszą od siebie Słowaczką. Ona też po przejściach, z dorosłą córką z poprzedniego związku. Do Czech uciekła przed długami zaciągniętymi w swym kraju. Problemy topi w alkoholu. Głównie słabym, za to w dużych ilościach. Codziennie pije po 8-12 piw. Dwie dwulitrowe butelki z browarem na dzień to minimum. Córka pracuje w Anglii i często przysyła matce pieniądze, kiedy tej już brakuje na picie. Raczej nie wie, że rozpija swą rodzicielkę. „Napiwki” przychodzą na konto w Euro. Waluta Unii Europejskiej ma w Czechach bardzo korzystny wskaźnik wymienny – za 1 Euro można kupić nawet 4 litry piwa w promocji. Mieszkamy w hotelu przez ścianę, pokój obok pokoju, z wspólną łazienką, ubikacją, aneksem kuchennym i przedpokojem. Parę razy zdarzyło się, że Jana pukała do moich drzwi bardzo wczesnym rankiem, a gdy je otworzyłem ujrzałem roztrzęsioną od delirium kobiecą sylwetkę. Prosiła o szklankę piwa na śniadanie. Problemy znów wypłynęły na wierzch. Jesteśmy sąsiadami od dwóch miesięcy. Przez ten czas Jana była w pracy tylko kilka dni, parę razy agencja zmieniała jej pracodawcę, u ostatniego zaliczyła tylko jeden dzień przeznaczony na szkolenie. Przedłuża zwolnienia lekarskie. Niedawno złamała nogę na schodach. Założono jej gips, chodzi o kulach i chyba szybko do siebie nie dojdzie. Wołodia pracuje więcej, ale epizodycznie. Mniej więcej co dwa tygodnie zmienia agenturę pracy. Jak wpadnie w cug picia, to zapomina, że miał iść do roboty. Zwalniają go za zapominalstwo, nie za alkoholizm. Jest operatywny – w dniu zwolnienia wertuje już ogłoszenia w bezpłatnej gazetce reklamowej, narzekając na poprzedniego pracodawcę i pocieszając się na przyszłość naciąganymi stawkami godzinowymi, którymi próbują przyciągać inne agentury. Przy tej okazji wspomina stare dobre czasy, gdy pracował w montowni autobusów gdzieś na czeskiej prowincji. „Tam to było dopiero życie!” – emocjonuje się. „Można było pić w pracy ile wlezie, nawet z mistrzem nieraz się dało w czapę! Byle się tylko pojawić w robocie i zrobić swoje. Żadnych norm, poganiania, na fajkę se schodziłeś kiedy chciałeś. I porządne pieniądze, osiem lat temu, a człowiek więcej zarobił, niż te ochłapy, co teraz dostaje”. Niestety – To už se nevrátí. Któregoś parszywego dnia Wołodia zapomniał iść do pracy, a kiedy sobie przypomniał, było już za późno, bo już tam nie pracował. Nie wpuszczono go na teren zakładu i nawet nie mógł opić z mistrzem swojego zwolnienia. Teraz wydzwania na numery wyszukane w gazetce z ofertami pracy, a Jana prosi mnie, bym puścił na laptopie jej ulubioną piosenkę, utwór słowackiego zespołu Elan, którego refren brzmi tak:

Jesteś kotką, jesteś kotką, jesteś kotką
O idealnych kształtach
Jesteś piękniejsza niż niebo nocą
Niż modlitwa na kolanach
Jesteś kotką, jesteś kotką, jesteś kotką
Dla mnie najważniejszą z kobiet
W tym najgorszym z piekieł poczekam na moment
Kiedy powiesz, że już kochać cię
Kiedy powiesz, że już kochać cię
Kiedy powiesz, że już kochać cię
Powiesz, że już kochać cię mogę

Trzy tygodnie później na cmentarzu opatowskim, naprzeciw ubytowni, faszyści postawili wreszcie piękny mur, odgradzający nagrobki żołnierzy Armii Czerwonej od ulicy. Tego samego dnia odwiedziłem Wołodię i Janę w nowym pokoju, gdzie się przeprowadzili. Wjechałem windą na ostatnie, dziewiętnaste piętro robotniczego betonowca. Drzwi otworzył mi Wołodia. Zawstydzony odwracał głowę, bo pod okiem miał potężnego siniaka. Jana leżała na łóżku. Nogę wciąż miała w gipsie. Uśmiechnęła się wstając, by mnie objąć na przywitanie. „Adik przyszedł!”. „A ciebie Wołodia, kto tak urządził?” – pytam, siadając przy stole. „No opowiedz mu, opowiedz!” – krzyczy podekscytowana Jana. Weteran pierwszej wojny czeczeńskiej milczy. Za to Jana wcale milczeć nie zamierza: „Opowiedz mu, jak wróciłeś z roboty najebany i zrobiłeś mi jazdę, że gotuje obiad sąsiadowi! I że nie zrobiłam przepracowanemu moczymordzie kawy! Opowiedz mu, jak mnie spoliczkowałeś i próbowałeś się koło mnie pokładać narąbany w trzy dupy! Ale ja Adik dostałam w nerwach takiej siły, że jak mu walnęłam z pięści w mordę i poprawiłam gipsem, to się wystraszyłam, że będę musiała dzwonić dla niego po karetkę! Co, gnoju! Kobietę niedołężną bijesz! Mówię ci, krew mu się z ucha tak lała, że naprawdę się wystraszyłam”. Tymczasem poszkodowany, który najwidoczniej nie doczekał się interwencji junaków z Karlowych Warów, wyciąga z lodówki flaszkę wódki i nalewa mi szklankę. „Chodź, napijemy się” – mówi. „Nie mogę” – odpowiadam mu. „Nie robi mi to dobrze na zdrowie”. „E tam, pieprzysz. Przecież każdy musi kiedyś na coś umrzeć”. Postanawiam jak najszybciej skorzystać z jego ludowych mądrości. Nie piję jednak wódki, lecz zapalam papierosa. A kiedy ostatki popiołu lądują w popielniczce – żegnam się z nimi i odchodzę. Zjeżdżam windą z powrotem na czwarte piętro. Wchodzę do mojego pokoju, kładę się na łóżku i sięgam dłonią do kieszeni kurtki, z której wyciągam smartfona. Zaczynam przeglądać strony w internecie. W Polsce czarny piątek. Tysiące kobiet wyszło na ulice miast i miasteczek, by protestować przeciw projektowi restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej. Nasze słowiańskie białogłowy postawiły się ciemnogrodowi. Zatem do toastu za uległe baby wielkiego narodu Polskiego raczej prędko nie dojdzie. „Moje jajniki, wasze klęczniki!”, „Chcemy zdrowia, nie zdrowasiek!”, „Umiemy gotować, zgotujemy wam rewolucję!” – to tylko niektóre z haseł na transparentach, wznoszonych przez dzielne kobiety. Otwieram messengera i sprawdzam wiadomości od znajomych. Napisał do mnie Sławek – kolega z czasów pracy w Mlada Boleslav. „Janek nie żyje. Znaleziono go martwego w pokoju w ubytowni. Sekcja zwłok wykazała martwicę trzustki. Jego córki załatwiły już transport zwłok do Polski”. Janek nie wylewał za kołnierz, więc podejrzewam, że to alkohol go wykończył. Młody facet – ledwie 45 lat skończył. Wrócił do kraju po latach zagranicznej tułaczki, lecz nie tak, jakby tego za życia oczekiwał. Ale co zrobić – przecież każdy musi kiedyś na coś umrzeć. Jeden od śmiertelnej rany postrzałowej, oswabadzając świat od faszyzmu. Drugi od narzędzi chirurgicznych, zanim jeszcze zacznie się rozwijać w łonie matki, ratując ją przed śmiercią wskutek porodowych komplikacji. Trzeci konsekwentnie uśmiercając alkoholem swe narządy wewnętrzne i oswabadzając się od samego siebie. Każda opowieść ma swój własny koniec i prędzej czy później musi on nastąpić.