INTRO
Najlepsze
hamburgery robią w budce przy stacji. Gdzie chodzimy gdy nie mamy
nic do roboty. Codziennie prawie. Czas płynie niespiesznie. Co dwie
godziny pociąg. Kiedyś jeździły częściej. Kiedyś chodził z
nami jeszcze Romek Maciejewski. Dopóki nie położył się na tory.
Osobowy z Wrocławia do Zielonej Góry. Głowa potoczyła się za
nasyp kolejowy. Życie potoczyło się dalej. Najlepsze hamburgery
robią przy stacji. Kotlet idealnie wypieczony. Ogórek pomidor
sałata świeże. Ser ciągnie się przez chwilę i urywa nagle.
ŻRYJ SZYBKO,
KOCHAJ MOCNO
I UMIERAJ MŁODO
W takiej
prowincjonalnej dziurze, jaką było nasze miasteczko, zwykle nic się
nie dzieje. Natarczywie dobijający się do wrót świadomości czas,
nie daje o sobie znać jedynie w momencie, gdy jest się w szkole
albo w pracy. Potem wskazówki zegara nagle wytracają swój pęd,
zaś wszystko dokoła pogrąża się w niewytłumaczalnym marazmie.
Tak, jakby buda, na którą non stop się narzeka i praca, na
wspomnienie której kurwy same cisną się na usta, stanowiły
esencję bytu na tym zadupiu. Ja i większość moich osiedlowych
kumpli mieliśmy wtedy podwójnie przejebane. Właśnie skończyliśmy
się uczyć i nie mogliśmy znaleźć żadnej roboty.
* * *
Żeby dojść z
osiedla do pierwszej stacji, należy przemierzyć dystans około stu
metrów. Po drodze, między blokami a cepeenem, są jeszcze
zabudowania browaru, w tym wydzielony i ogrodzony siatką placyk,
przylegający do ostatniego budynku – niewielkiego baraku,
wyróżniającego się swoją białą elewacją na tle czerwonej
cegły wszystkich browarnianych włości. To niegdysiejszy sklep,
gdzie swego czasu można było nabyć przez okienko i skosztować na
miejscu specjały wytwarzane przez tutejszych piwowarów. Z kolei
drugi skraj browaru wieńczy magazyn, w którego oknach szyby
zastąpiono planszami z dykty. Widnieją na nich naniesione ręką
niewprawnego malarza etykiety ostatnio produkowanych piw – Jubilat,
Chrobry i Kmicic. Zresztą sylwetka sienkiewiczowskiego szlachcica
stanowi niezłą ilustrację losów browaru, bowiem zamknięto go tuż
po potopie, czyli wielkiej powodzi w 1997 roku, kiedy wody rzeki Odry
dosięgły składów i zrujnowały podupadającą fabrykę. W czasach
naszych wieczornych wypraw browar już nie działał, toteż zwykle
zaopatrywaliśmy się w chmielową ambrozję na stacji benzynowej –
pierwszym przystanku stacyjnego traktu.
* * *
– Przeliczyłeś
kasę?
– Starczy najwyżej
na cztery browary.
– I git. Będzie
po jednym na łeb.
– Czyli impra na
maksa. Ale tymi miedziakami to niech Marek idzie sypnąć na ladę,
bo zamiast pierdolnąć starym porządną dziesionę, opierdolił
młodszej siostrze skarbonkę.
– Dorzuciłem
mniej, mam za to jeszcze dwie faje zwędzone starej. No ale niech wam
kurwa będzie.
I po chwili Marek
wraca z załadowaną reklamówką, jednak minę ma nietęgą.
– Kurwa, browar
podrożał i kupiłem tylko trzy. A jak się spytałem czemu tak
zdzierają, to mi powiedzieli, że to z powodu nowej marży.
– Nowej marży?
Kogoś tu pojebało chyba. Połowa miasta klepie bidę, a im się
jeszcze zachciewa łoić ludzi po kieszeniach. Chuj, trzeba będzie
jakoś te dwa bronksy między trzech podzielić.
Obalamy obie butelki
pod wiatą stacji benzynowej i zatankowani możemy już wyruszyć w
dalszą drogę.
* * *
Pierwszym fast
foodem, który pojawił się w naszej mieścinie, był bar obwoźny,
mieszczący się w sfatygowanej przyczepie kempingowej. Bar
materializował się w przeróżnych miejscach, najczęściej jednak
można było nań natrafić na prowizorycznym targowisku –
przykościelnym parkingu, samowolnie zamienionym w jarmark przez
handlarzy. Właściwie należałoby zadać pytanie: „Po jaką
cholerę tutaj szybkie żarcie, po cóż fast food w miasteczku,
gdzie czas praktycznie stoi w miejscu i gdzie nikt nigdzie się nie
śpieszy?”. Jednak we wczesnych latach 90-tych tubylców raczej nie
frasowały podobne kwestie, bo po pierwsze w tych stronach nie znano
jeszcze terminu „fast food”, zaś po wtóre mało kto kumał
cokolwiek po angielsku. Miejscowi zdołali się jednak nieco
podciągnąć językowo, poznając całkiem nowe słowo – „hot
dog”, gdyż w oknie przyczepy serwowano wyłącznie owo danie.
Chodziło się zatem pod kościół na gorące psy i niemal wszyscy
bywalcy targowiska się nimi zajadali. Na powodzenie interesu nie
miał najmniejszego wpływu fakt, że te pierwsze hot dogi zupełnie
nie przypominały prawdziwych. Po prostu właściciel baru podsmażał
plasterki jakiejś tłustej kiełbasy na patelni, wkładał je do
przekrojonej wpół, zimnej bułki, i podlewał całość keczupem.
Takie były początki szybkiego żarcia w ospałym mieście.
* * *
Miasto mego
dzieciństwa i jego najbliższe sąsiedztwo, meine fremde Heimat,
czyli moja mała ojczyzna, to tereny należące niegdyś do
niemieckiej Rzeszy. Jednak teraz, u kresu dwudziestego wieku, który
swymi dramatycznymi zawirowaniami sprawił, że przez ostatnie
kilkadziesiąt lat rodzili się na tej ziemi głównie Polacy, próżno
szukać w okolicy jakiejś zorganizowanej i afiszującej się ze swym
pochodzeniem niemieckiej mniejszości. Próżno też wypatrywać
wycieczek niemieckich emerytów, powojennych repatriantów,
niegdysiejszych osadników, którzy u kresu swej ziemskiej drogi
chcieliby powrócić do krainy młodości.
Nie natkniemy się tutaj również na najemnych prawników,
usiłujących wszelkimi sposobami odzyskać dawne majątki dla swego
mocodawcy – Powiernictwa Pruskiego, albo na pragnących dorobić
się kosztem biedapolaczków niemieckich kapitalistów. Wprawdzie
Niemcy przyjeżdżają w te strony dość regularnie, lecz nie po to
bynajmniej, by finalizować jakieś inwestycje, nie po to nawet, by
przejmować nasze nieruchomości, czy wywozić pozostawione pod
koniec wojny dzieła sztuki, ale by zakupić tutejsze Kunstwerke – figury ogrodowych krasnali. Tak, miejscowe Gartenfiguren
cieszą się u sąsiadów zza zachodniej granicy niesłabnącym
powodzeniem. W zasadzie niespecjalnie obchodzi ich cokolwiek poza
nimi. Ot, co najwyżej zajrzą do kilku sklepów w mieście, za
pomocą marki i paru fenigów spowodują spustoszenie w asortymencie,
po czym na powrót załadują się w swoje Mercedesy i Volkswageny,
gdzie już czekają na nich nowi towarzysze podróży – nieruchomo
tkwiące na tylnych siedzeniach karły, spiritus movens całej tej
wyprawy. Czasami wręcz odnosi się wrażenie, że większość
przyjeżdżających tu szkopów to jacyś nawiedzeni wielbiciele
starogermańskich eposów, i że każdy z nich zapełnił wolną przestrzeń w przydomowym ogródku posążkami
Nibelungów. Jednak to właśnie ci zdziwaczali miłośnicy skrzatów,
gnomów, elfów i trolli, ratowali w biedzie lwią część tubylczej
ludności.
* * *
Pierwszego w życiu
hot doga jadłem w Warszawie, podczas wycieczki szkolnej. Ten
dziewiczy hot dog był najbardziej klasycznym z możliwych, bez
żadnych dodatków: jedynie bułka, parówka i keczup. Sprzedawca
najpierw nadział podłużną bułkę na szpikulec, wydrążył w
niej dziurę, a następnie wlał do środka sporą ilość keczupu i
delikatnie wsunął parówkę. Pod jej naporem odrobina czerwonej
mazi wypłynęła na zewnątrz i gdybym nie był wówczas
dwunastoletnim szczeniakiem, to pewnie skojarzyłabym tą czynność
z defloracją. Jednak wtedy nie tylko nie oglądałem się jeszcze za
dziewczynami, ale nawet niespecjalnie obchodziło mnie, co się
aktualnie dzieje w moim kraju, a był to przecież czerwiec
osiemdziesiątego dziewiątego roku i stolica żyła wolnymi wyborami
do sejmu i senatu. Zapewne ulicami Warszawy podążali jacyś
manifestanci, pewnie na mieście nie rozprawiano o niczym innym, jak
tylko o nieuchronnym zwycięstwie Solidarności, ale ja nie
zapamiętałem zupełnie nic z tamtej atmosfery, doskonale pamiętam
za to smak pierwszego hot doga i ruchome schody w domach towarowych
Wars i Sawa. Ta archaiczna galeria handlowa, do której przeszliśmy
wprost spod Pałacu Kultury, całkowicie zatraciła dla nas swój
wymiar komercyjny: nikt z naszej klasy nic tutaj nie kupował, nikt
też nie krążył między sklepowymi regałami, nie oglądał
towarów i nie przymierzał ciuchów. Natomiast
bez wyjątku wszyscy śmigali schodami wte i we wte, owładnięci
jakimś szaleńczym pędem, w ogóle nie reagując na głośne
reprymendy wychowawczyni. Bo oto my – dzieciaki z miasteczka, gdzie
nawet kiedy mkniesz przed siebie na złamanie karku, to i tak
wszystko dokoła zdaje się stać w miejscu, my – szczyle z
totalnego zadupia, po raz pierwszy przemieszczaliśmy się bez pomocy
nóg – jakbyśmy nagle zastygli, a świat wokół nas zapieprzał.
I żadna z tych niewzruszenie tkwiących w posadach budowli – ani
Pałac Kultury i Nauki, ani Zamek Królewski, Pałac w Wilanowie, czy
Archikatedra św. Jana Chrzciciela, nic nie mogło się równać z
tamtymi ruchomymi schodami, z naszymi schodami do nieba.
* * *
Bywało, że trasa
naszej wieczornej tułaczki ulegała drobnej modyfikacji. Działo się
tak najczęściej na wiosnę i latem, gdy zwabieni cieplejszym
zmierzchem zbaczaliśmy nad rzekę. Skręcaliśmy wówczas za
cepeenem w ulicę Wróblewskiego i szliśmy dalej wzdłuż kanału
portowego, docierając aż do jego zwieńczenia, gdzie port łączy
się z wodami rzeki Odry. Właśnie w tym miejscu wyrasta ponad
płaski teren niewielkie wzniesienie – kopiec,
który w zamierzchłej przeszłości miał prawdopodobnie maskować
hitlerowski schron bojowy, zaś w tej nieodległej, tworzącej się z
naszym udziałem, był ulubionym miejscem wagarów szkolnych. To
tutaj dezerterowaliśmy, by z partyzanta opróżnić butelkę
wina, wykorzystywaną następnie podczas damsko-męskiej gry w
pocałunki. Była to bardzo niewinna wersja późniejszej o dwie
dekady i pozbawionej wszelkiej pruderyjności zabawy w słoneczko.
Panny siadały w kręgu na trawie, w środek tego żeńskiego kotła
kolejno wkraczali chłopcy, każdy kręcił butelką, która
zatrzymując się wskazywała ofiarę zmuszoną udostępnić swe
usta. Przy okazji jednego z takich butelkowych kół fortuny
niefartowny los skojarzył mnie z rudą Jolką, klasową maszkarą,
która przed pocałunkiem głęboko westchnęła, zamknęła oczy, po
czym wyjęła z buzi aparat na zęby, wywołując salwy śmiechu
pozostałych uczestników gry. Ale dzisiaj nie ma z nami dziewczyn i
nie ma już pretekstu do ucieczki, bowiem szkoła nieodwracalnie
zamknęła za nami swoje bramy. Dzisiejszy wieczór nie zwabi nas
też swoim ciepłem i nie skręcimy nad rzekę, gdyż przyrodą
zawładnęła chłodna i deszczowa jesień. Dziś pójdziemy prosto
przed siebie, kierując się w stronę następnej stacji benzynowej,
umiejscowionej naprzeciwko hal fabrycznych Dozametu.
* * *
Druga połowa lat
dziewięćdziesiątych to nie był najlepszy okres w dziejach Nowej
Soli. Przez miasto przetoczyły się wówczas dwa kataklizmy.
Pierwszym z nich była powódź, która z racji swych niespotykanych
rozmiarów zyskała miano powodzi tysiąclecia. Z początkiem lata,
po nieustannych opadach deszczu, rozszalała rzeka Odra, podtapiając
po drodze Opole, Wrocław i Głogów, przypuściła atak na Nową
Sól. Dzięki determinacji mieszkańców, którzy od świtu do
zmierzchu targali worki z piaskiem, by wzmocnić stare, poniemieckie
wały, udało się wygrać walkę z żywiołem. Woda
co prawda wdarła się do miasta, jednak wyrządzone przez nią
szkody były dużo mniejsze od spodziewanych, a gdy tylko opadła
przystąpiono do prac porządkowych: z ulic i chodników usuwano muł
popowodziowy, zaś z mieszkań, piwnic i studzienek kanalizacyjnych
wypompowywano rzeczne ścieki. Za to drugi z kataklizmów okazał się
bardziej brzemienny w skutkach od fali kulminacyjnej na rzece. I choć
początkowo nikt się tego nie spodziewał, ba, niektórzy byli nawet
święcie przekonani, że uwłaszczenie państwowego mienia okaże
się zbawienne, to ostatecznie fala prywatyzacji zmiotła z
powierzchni ziemi dwie największe manufaktury w mieście – Dozamet
i Odrę. A kiedy ogłoszono upadłość zakładów metalurgicznych i
fabryki nici, gdy to senne miasteczko dopadła koszmarna jawa –
blisko pięćdziesięcioprocentowe bezrobocie, wówczas wśród
wyrzuconych na bruk robotników i robotnic zaczęły krążyć
pogłoski, że z tonących w długach fabryk wypompowano pieniądze.
I właśnie w takich realiach wkraczałem w dorosłe życie –
zakończyłem edukację i rozpaczliwie próbowałem znaleźć jakieś
płatne zajęcie.
* * *
Budka z
hamburgerami, która wyrosła przy stacji pekapu, już kilka dni po
swym otwarciu stała się miejscem kultowym. Na początku nie była
to właściwie budka, tylko wagon kolejowy z demobilu, który swym
wyglądem bardziej przypominał strzelnicę w lunaparku, niż punkt
małej gastronomii. Wrażenie, że ma się przed oczami pozostałości
po jakimś wesołym miasteczku, potęgował
jeszcze fliper na żetony, mający umilać klientom nieprzyzwoicie
długi czas oczekiwania na hamburgery. Za szyld, reklamujący cały
ten bałagan, służyła paździerzowa płyta z niedbale naniesionym
farbą napisem:
Najwyraźniej twórca
tego prowizorycznego afisza miał w głębokim poważaniu ortografię,
a w dupie etymologię, nie mógł więc wiedzieć, że słowo
„hamburger” pisze się przez samo-ha oraz że pochodzi ono od
hamburger steak'a – wołowego kotleta, sprowadzonego do Ameryki
przez emigrantów z Niemiec. Na dodatek źle wymierzył rozmiar
liter, przez co zmuszony był część wyrazu przenieść niżej,
niezamierzenie osiągając efekt komiczny. Właścicielami swojskiego
fasta byli bracia bliźniacy – Stanisław i Jan. Pan Staszek
pracował wcześniej jako majster w Dozamecie, a kiedy stracił
posadę postanowił zainwestować uciułane oszczędności
w jakiś biznes. Padło na hamburgery. W interesie pomagał mu brat,
który posiadał gospodarstwo na wsi i dostarczał większość
składników. Kasa włożona w przedsięwzięcie szybko się
zwróciła; po paru miesiącach wagon zastąpiła solidna budka,
paździerzową płytę – podświetlana tablica, bracia uznali
jednak, że napis „bar cham-burger” pozostanie bez zmian, bo
firma przynosząca krociowe zyski nie powinna ot tak rezygnować z
logo, z którym kojarzą ją klienci. Lecz tajemnica sukcesu baru
tkwiła nie w jego nazwie, tylko w wiejskich produktach, gdyż bułka
nadziana była soczystymi warzywami i świeżo wysmażonym,
panierowanym schaboszczakiem. Jankesi pewnie by się unieśli, że
jakże to – hamburger bez wołowiny. Nie po to kowboje gnali stada
krów przez prerię, żeby im jakiś barbarzyński świniopas
bezcześcił narodową kuchnię. Ale zaprawdę powiadam wam: żaden
burżujski big mack czy whooper nie mógł równać się w smaku z
wsiowym cham-burgerem.
* * *
Wałęsaliśmy się
rano i wieczorem, rano w poszukiwaniu pracy, wieczorem – sensu
życia. Wałęsaliśmy się marząc o lichej kuroniówce, byleby
załapać się gdzieś do roboty, odbębnić rok i przez następne
dwanaście miesięcy sycić się ochłapami z pańskiego stołu.
Nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że praca może stanowić sens
życia. Ludzie, którzy zaciągali się wtedy do jedynej możliwej
harówki – przy wyrobie krasnali, po paru latach tyrania
przypominali wytwarzane przez siebie produkty: wydawali się niżsi,
bo chodzili przygarbieni, przedwcześnie siwieli, tracili włosy, co
skrzętnie usiłowali ukryć pod czapkami, pracując od świtu do
zmierzchu nie mieli czasu, by przetrzebić swe szczeciny, więc
hodowali okazałe brody, na dodatek w dzień wypłaty złośliwe
koboldy podmieniały im złotówki na miedziaki. Nam jednak nie dane
było skosztować tego ciężkiego chleba – dyskwalifikował nas
brak doświadczenia. Przegrywaliśmy na starcie nawet z pijaczkami,
gdyż ich dossier pełne było epizodów pracy na lakierni lub przy
formach, i choć większość z nich znikała już po pierwszej
zaliczce, to i tak w oczach pracodawców byli lepszym materiałem na
pracownika. Po prostu właściciele krasnoludkowych fabryk doskonale
wiedzieli, że człek, który dobrowolnie przepił swe narządy, nie
będzie psioczył na zmarnowane zdrowie, i po tygodniu zapoju wróci
niczym wierny kundel, skomląc o jakąkolwiek pracę. Poza tym w
oczach niedoszłych pracodawców jawiliśmy się pewnie jako
gówniarze ą-ę, ale cóż poradzić – byliśmy dość
specyficzną młodzieżą. Snobowaliśmy się oglądając na VHS-ie
filmy Bergmana czy Tarkowskiego i racząc się przy tym czipsami oraz
trunkami winopodobnymi rocznik aktualny, podczas gdy nasi niedoszli
pracodawcy szczali w majtki przy Benny Hillu, siorbiąc Dom
Pérignon
i zakąszając małżami. Taki rozziew nie wróżył nam sukcesu w
poszukiwaniu pracy, bo polska rzeczywistość to nie chińska
metafizyka, a Benny Hill i Ingmar Bergman to nie yin i yang. Rzecz
jasna podczas rozmów kwalifikacyjnych nikt nas nie pytał o
fascynacje z dziedziny kinematografii, jednak obcowanie z kulturą
wysoką zdołało odcisnąć piętno na naszych językach, i było to
szczególnie słyszalne w tych momentach, gdy usiłowaliśmy
przytoczyć argumenty neutralizujące brak doświadczenia.
Pieprzyliśmy wówczas jakieś niestworzone farmazony o naszej
kreatywności, tak jakby do skopiowania oklepanych wizerunków
Śnieżki lub Gburka potrzebna była nadzwyczajna inwencja twórcza.
Pracodawcy każdorazowo kończyli ten nierówny bój klasyczną
formułą: że w razie czego oddzwonią, po czym odprowadzali nas
wzrokiem Benny Hilla, chcącego sprzedać łysoniowi kilka plaskaczy
na glacę. Na szczęście parę lat później o takich jak my –
skrzywionych kulturalnie obiboków, zatroszczyli się naukowcy i
urzędnicy, bo kiedy na początku nowego millenium znów wylądowałem
w pośredniaku, pośród ofert typu murarz-dekarz-akrobata z grupą
inwalidzką i własną kielnią, dostrzegłem następującej treści
komunikat: „Instytut Gospodarstwa Społecznego Szkoły Głównej
Handlowej w Warszawie ogłasza konkurs na pamiętniki bezrobotnych.
Konkurs jest objęty patronatem Ministra
Pracy i Polityki Socjalnej”.
Pomysł na literackie szranki zgnuśniałych nierobów wydał mi się
do tego stopnia absurdalny, że postanowiłem stanąć do
rywalizacji. Po krótkim namyśle zdecydowałem się swemu dziełu
nadać formę dziennika, wyjąłem więc z szuflady biurka kartkę i
długopis, i zacząłem pisać:
Grezgorz
Korzycki
„Dziennik
z okresu nadzwyczaj twórczego pobytu na bezrobociu,
bez
prawa do zasiłku”
Poniedziałek:
nie mam nic do roboty.
Wtorek:
nie mam nic do roboty.
Środa:
nie mam nic do roboty.
Czwartek:
nie mam nic do roboty.
Piątek:
nie mam nic do roboty.
Sobota:
nie mam nic do roboty.
Niedziela:
nie mam nic do roboty.
Wreszcie
mogę poczuć się jak Bóg, który przestał tworzyć.
* * *
A wieczorami nastaje
taka cisza, jakby to pogrążone za dnia w letargu miasteczko zapadło
w sen wieczny, jakby umarło w sposób naturalny – niezauważalnie
i bezszelestnie. Dawniej, gdy gasło słońce zapalały się
przydrożne latarnie, zaś witryny sklepowe i okna rozświetlał
luminofor i wolfram. Teraz, kiedy rozżarzona do czerwoności gwiazda
znika za horyzontem, miasto spowija gęsta ciemność,
nieprzerzedzona choćby poświatą księżyca, od niepamiętnych
czasów zastygłego w fazie nowiu. I nawet z rzadka mijające nas
samochody, zdają się tłumić dźwięki silników, jak gdyby
zdeprymowane faktem, że rozproszyły reflektorami żałobny mrok,
usiłowały przynajmniej nie mącić grobowej ciszy. A my idziemy
powoli i w milczeniu, jakbyśmy szli w kondukcie za niewidzialną
trumną ze świętej pamięci nieboszczkiem-zadupiem, i ten nasz
niemy marsz przerywa dopiero Stefan, który ni stąd ni zowąd
zaczyna śpiewać:
To
my, ziemi naszej sól
z
brudnych dzielnic i zapadłych dziur
To
ulica naszą matką złą
Sami
w sobie mamy własny dom.
I
już po chwili wszyscy wydzieramy się wniebogłosy:
Heeej,
my nie damy nigdy się,
Heeej,
nie złapiecie nas za łeb,
Heeej,
nie zniszczycie marzeń nie,
Heeej,
chcemy żyć jak nam się chce!
Jest
jak na scenie – zapalają się okoliczne latarnie, kierując snopy
światła wprost na nas, rozbłyskują żarówki lamp w mieszkaniach,
w oknach i na balkonach zbiera się publika, a zza winkla wychyla łeb
łysy mężczyzna, który niczym sufler, tylko głosem bardziej
donośnym niż szept teatralny, podpowiada nam ciąg dalszy tekstu
piosenki:
Heeej,
zamknijcie kurwa ryje, bo wam je obije!
Gasną
światła, kurtyna opada, żwawym krokiem opuszczamy scenę, nawet
nie kłaniamy się publiczności, która owacjami nagradza występ,
ale raczej łysego, nie nasz. A ja rozmyślam o tym, jak tu było
kiedyś, gdy w tej zapadłej dziurze jeszcze grano koncerty, kiedy do
Nowej Soli przyjechał Muniek z kapelą T. Love i w wypełnionej po
brzegi auli ogólniaka, pamiętającej patetyczne apele z
nieodłącznym pocztem sztandarowym, zdzieraliśmy gardła, że
ojczyznę kochać trzeba i szanować. Tymczasem w oddali majaczy już
podświetlona wiata kolejnej stacji.
*
* *
Rok
dziewięćdziesiąty dziewiąty był rekordowy pod względem ilości
samobójstw w naszej miejscowości. Tego roku w statystykach
nowosolskiej policji odnotowano 324 próby targnięcia się na życie,
z czego 175 określono mianem pomyślnych, czyli zakończonych po
myśli podejmujących próbę. W raporcie rocznym, pośród licznych
lokalizacji, gdzie policjanci natrafiali albo na bezwładne trupy
spełnionych samobójców, albo na roztrzęsione cielesności tych
niedoszłych, najczęściej wymieniane są miejsca związane z
transportem kolejowym. O tym, czy warto udać się w ostatnią podróż
stawiając czoła lokomotywie, wzbijając się do lotu z wiaduktu lub
będąc
popieszczonym trzema tysiącami volt z przewodów trakcyjnych,
pragnęło przekonać się aż dwustu czterdziestu trzech
wykolejeńców życiowych, a więc dokładnie trzy czwarte wszystkich
usiłujących skrócić swój pobyt na tym ziemskim padole. Polskie
Koleje Państwowe nigdy nie cieszyły się podobną popularnością
wśród żadnej z grup społecznych i wyglądało to tak, jakby
krajowy przewoźnik, zwykle kojarzony z czasochłonnym przejazdem
nawet na najkrótszych trasach, nagle zaczął reklamować się przy
pomocy hasła: „Z nami najszybciej dotrzesz na tamten świat”.
Początkowo ta
trzecia fala nowosolskich nieszczęść wywołała spore poruszenie.
W lokalnej prasie szczegółowo opisywano każdy przypadek, zaś
przykładowe tytuły z pierwszych stron miejscowych gazet brzmiały:
„Tragedia na torach. Nastolatek rzucił się pod koła lokomotywy
ponosząc śmierć na miejscu i powodując zatrzymanie składu, a
nieświadomi nieszczęścia podróżni pobili zdruzgotanego
maszynistę, który nie był w stanie wyjaśnić im dlaczego
zatrzymał pociąg w szczerym polu”, „Kolejny samobójca chwyta
się przewodów trakcyjnych. Policja wciąż identyfikuje zwęglone
zwłoki”, „Skoczył z wiaduktu na główkę, bo konkubina
zdradziła go z przyjacielem w momencie, kiedy on poszedł po wódkę”.
Z czasem jednak nieustannie powtarzający się w newsach wątek
samobójczy zaczął nużyć. Ci spośród mieszkańców miasta,
których nie dotknęła śmierć bliskiej osoby, stali się obojętni,
zaś obszerne artykuły na pierwszych stronach, zastąpiły lapidarne
wzmianki w mniej eksponowanych miejscach. Co prawda zjawiska tego nie
należało utożsamiać ze znieczulicą, lecz nie ulega wątpliwości,
że zwykli ludzie, widząc, iż dalszym samobójstwom nie są w
stanie nijak zaradzić, jakby zamrozili swą wrażliwość, a
dziennikarze doskonale to wyczuli i odstawili wyczerpujący się
temat na boczne tory. Któregoś razu, wracając pociągiem z
Zielonej Góry, sam byłem świadkiem samobójczej próby. Młody
chłopak stał w otwartych drzwiach i chwiał się na nogach.
Prawdopodobnie
chciał dać susa stąd (wysłużony wagon drugiej klasy) do
wieczności (domniemany standard wyższy). Chciał wyskoczyć z
pędzącego pociągu, lecz pociąg nie pędził.
– Przed
Niedoradzem zawsze zwalnia. Ostatnio remontowali tu szyny chyba za
Hitlera. Jak już chcesz się chłopie zabić, to lepiej za Otyniem.
Dopiero tam zacznie przyspieszać. – wyjaśnił rzeczowo konduktor,
mordując całą doniosłość jego postanowienia.
Pamiętam, że scena
ta wydała mi się wówczas zabawna i że nawet uśmiechnąłem się
pod nosem. Uśmiechali się też inni pasażerowie, obserwujący całe
to zdarzenie. Tymczasem wyraźnie speszony chłopak obrócił się na
pięcie i pobiegł w stronę toalety.
– Pewnie
się zesrał w gacie. – skomentował jeszcze ktoś z boku, nie
wywołując jednak gremialnego rechotu.
A ja miałem już
wkrótce przekonać się o tym, jak krótka droga wiedzie od apatii i
głupawych uśmieszków do rozdzierającego duszę smutku.
*
* *
Tym
razem omijamy cepeen szerokim łukiem. Nie zatankujemy, bo na kolejne
browary nie ma już kasy. Do celu zmuszeni jesteśmy dowlec się na
oparach. Skręcamy jak zwykle w ulicę Staszica. Za chwilę będziemy
na wiadukcie, potem odbijemy w lewo i pójdziemy wzdłuż stadionu
miejskiego oraz blokowiska, funkcjonującego po dziś dzień pod
nazwą „Osiedle XXX-lecia PRL”. Ten zbiór jednakowych sześcianów
z wielkiej płyty powstawał mniej więcej w tym samym czasie, kiedy
każdy z naszej czwórki przychodził na świat. Mieliśmy być tak
samo nieodróżnialni, jak te bloki, dlatego ubierano nas w zgrzebne
mundurki, włosy czesano wyłącznie na bok, a oznaki niesubordynacji
w postaci opadających na kark mysich ogonków, usuwał tępą
brzytwą sierżant-wuefista. W wolnej Polsce na te szarobure pudełka
naniesiono pstrokate barwy, zaś my paradowaliśmy w papuzich
ortalionach, o ile jednak jaskrawe elewacje wciąż skrywały pod
sobą solidne konstrukcje z żelbetu, to nasze wnętrza przypominały
raczej liche szkielety szałasów. Bo przecież w dzieciństwie
nauczyciele wbijali nam w łepetyny, że partia może być tylko
jedna, a robotnicy, chłopi i inteligencja stanowią nierozerwalną
jedność, zaś w niedzielę na siłę prowadzono nas do kościoła,
gdzie księża z ambony grzmieli, że jest jeden Bóg, który wraz z
Synem Bożym
i Duchem Świętym
tworzy coś na wzór szamponu, odżywki i żelu pod prysznic trzy w
jednym. Tymczasem ta indoktrynacja od najmłodszych lat przyczyniła
się tylko do tego, że nasz światopogląd najpełniej wyrażał się
w zdaniu: „Jest nam wszystko jedno”. Ale teraz nie zwracamy
najmniejszej uwagi na odpicowane bloki, gdyż zatrzymaliśmy się
na chwilę przy ogrodzeniu okalającym stadion, i przez oczka w
siatce spoglądamy na niedbale skoszoną trawę, i milczymy, lecz
jest to milczenie bardzo wymowne. Kiedy ostatni raz szedł z nami
Romek, w tym właśnie miejscu była dziura w płocie. Wgramoliliśmy
się przez nią na stadion, posadziliśmy tyłki na ławce
rezerwowych, sączyliśmy browary, a Siwy wznosił kibolskie
przyśpiewki. Nie ma już tej dziury – załatano ją kawałkiem
druta. Nie ma i nigdy nie będzie już z nami Romka. W naszych
młodych duszach powstała luka, której w żaden sposób nie da się
wypełnić – wyrwa po stracie najbliższego przyjaciela.
Przemierzaliśmy
zawsze tą samą trasę. Po drodze dwa cepeeny i podwójne
tankowanie, zaś na koniec uczta dla podniebienia – hamburgery w
budce obok stacji PKP. Siadaliśmy na rampie przeładunkowej za
budynkiem dworca i wpieprzaliśmy wysmażone schaboszczaki w
chrupkich bułkach. Dzisiaj jest nasz marsz ostateczny, idziemy w
hołdzie dla Romka, w rocznicę jego samobójczej śmierci. Kupujemy
za ostatnie grosze hamburgera, podchodzimy pod rampę, a Marek
wyciąga z reklamówki zachowany specjalnie na tę okazję browar.
Otwiera butelkę i stawia ją na betonowej platformie. Stefan kładzie
obok zawiniętą w firmowy papier bułkę.
– Siwy,
to dla ciebie. – mówię. – Gdziekolwiek teraz jesteś, mam
nadzieję, że jest ci tam lepiej. Że jest ci lepiej, niż w tym
jebanym syfie.