niedziela, 8 czerwca 2014


INTRO

Najlepsze hamburgery robią w budce przy stacji. Gdzie chodzimy gdy nie mamy nic do roboty. Codziennie prawie. Czas płynie niespiesznie. Co dwie godziny pociąg. Kiedyś jeździły częściej. Kiedyś chodził z nami jeszcze Romek Maciejewski. Dopóki nie położył się na tory. Osobowy z Wrocławia do Zielonej Góry. Głowa potoczyła się za nasyp kolejowy. Życie potoczyło się dalej. Najlepsze hamburgery robią przy stacji. Kotlet idealnie wypieczony. Ogórek pomidor sałata świeże. Ser ciągnie się przez chwilę i urywa nagle.




ŻRYJ SZYBKO, KOCHAJ MOCNO
I UMIERAJ MŁODO


W takiej prowincjonalnej dziurze, jaką było nasze miasteczko, zwykle nic się nie dzieje. Natarczywie dobijający się do wrót świadomości czas, nie daje o sobie znać jedynie w momencie, gdy jest się w szkole albo w pracy. Potem wskazówki zegara nagle wytracają swój pęd, zaś wszystko dokoła pogrąża się w niewytłumaczalnym marazmie. Tak, jakby buda, na którą non stop się narzeka i praca, na wspomnienie której kurwy same cisną się na usta, stanowiły esencję bytu na tym zadupiu. Ja i większość moich osiedlowych kumpli mieliśmy wtedy podwójnie przejebane. Właśnie skończyliśmy się uczyć i nie mogliśmy znaleźć żadnej roboty.


* * *
Żeby dojść z osiedla do pierwszej stacji, należy przemierzyć dystans około stu metrów. Po drodze, między blokami a cepeenem, są jeszcze zabudowania browaru, w tym wydzielony i ogrodzony siatką placyk, przylegający do ostatniego budynku – niewielkiego baraku, wyróżniającego się swoją białą elewacją na tle czerwonej cegły wszystkich browarnianych włości. To niegdysiejszy sklep, gdzie swego czasu można było nabyć przez okienko i skosztować na miejscu specjały wytwarzane przez tutejszych piwowarów. Z kolei drugi skraj browaru wieńczy magazyn, w którego oknach szyby zastąpiono planszami z dykty. Widnieją na nich naniesione ręką niewprawnego malarza etykiety ostatnio produkowanych piw – Jubilat, Chrobry i Kmicic. Zresztą sylwetka sienkiewiczowskiego szlachcica stanowi niezłą ilustrację losów browaru, bowiem zamknięto go tuż po potopie, czyli wielkiej powodzi w 1997 roku, kiedy wody rzeki Odry dosięgły składów i zrujnowały podupadającą fabrykę. W czasach naszych wieczornych wypraw browar już nie działał, toteż zwykle zaopatrywaliśmy się w chmielową ambrozję na stacji benzynowej – pierwszym przystanku stacyjnego traktu.


* * *
– Przeliczyłeś kasę?

– Starczy najwyżej na cztery browary.

– I git. Będzie po jednym na łeb.

– Czyli impra na maksa. Ale tymi miedziakami to niech Marek idzie sypnąć na ladę, bo zamiast pierdolnąć starym porządną dziesionę, opierdolił młodszej siostrze skarbonkę.

– Dorzuciłem mniej, mam za to jeszcze dwie faje zwędzone starej. No ale niech wam kurwa będzie.

I po chwili Marek wraca z załadowaną reklamówką, jednak minę ma nietęgą.

– Kurwa, browar podrożał i kupiłem tylko trzy. A jak się spytałem czemu tak zdzierają, to mi powiedzieli, że to z powodu nowej marży.

– Nowej marży? Kogoś tu pojebało chyba. Połowa miasta klepie bidę, a im się jeszcze zachciewa łoić ludzi po kieszeniach. Chuj, trzeba będzie jakoś te dwa bronksy między trzech podzielić.

Obalamy obie butelki pod wiatą stacji benzynowej i zatankowani możemy już wyruszyć w dalszą drogę.


* * *
Pierwszym fast foodem, który pojawił się w naszej mieścinie, był bar obwoźny, mieszczący się w sfatygowanej przyczepie kempingowej. Bar materializował się w przeróżnych miejscach, najczęściej jednak można było nań natrafić na prowizorycznym targowisku – przykościelnym parkingu, samowolnie zamienionym w jarmark przez handlarzy. Właściwie należałoby zadać pytanie: „Po jaką cholerę tutaj szybkie żarcie, po cóż fast food w miasteczku, gdzie czas praktycznie stoi w miejscu i gdzie nikt nigdzie się nie śpieszy?”. Jednak we wczesnych latach 90-tych tubylców raczej nie frasowały podobne kwestie, bo po pierwsze w tych stronach nie znano jeszcze terminu „fast food”, zaś po wtóre mało kto kumał cokolwiek po angielsku. Miejscowi zdołali się jednak nieco podciągnąć językowo, poznając całkiem nowe słowo – „hot dog”, gdyż w oknie przyczepy serwowano wyłącznie owo danie. Chodziło się zatem pod kościół na gorące psy i niemal wszyscy bywalcy targowiska się nimi zajadali. Na powodzenie interesu nie miał najmniejszego wpływu fakt, że te pierwsze hot dogi zupełnie nie przypominały prawdziwych. Po prostu właściciel baru podsmażał plasterki jakiejś tłustej kiełbasy na patelni, wkładał je do przekrojonej wpół, zimnej bułki, i podlewał całość keczupem. Takie były początki szybkiego żarcia w ospałym mieście.


* * *
Miasto mego dzieciństwa i jego najbliższe sąsiedztwo, meine fremde Heimat, czyli moja mała ojczyzna, to tereny należące niegdyś do niemieckiej Rzeszy. Jednak teraz, u kresu dwudziestego wieku, który swymi dramatycznymi zawirowaniami sprawił, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat rodzili się na tej ziemi głównie Polacy, próżno szukać w okolicy jakiejś zorganizowanej i afiszującej się ze swym pochodzeniem niemieckiej mniejszości. Próżno też wypatrywać wycieczek niemieckich emerytów, powojennych repatriantów, niegdysiejszych osadników, którzy u kresu swej ziemskiej drogi chcieliby powrócić do krainy młodości. Nie natkniemy się tutaj również na najemnych prawników, usiłujących wszelkimi sposobami odzyskać dawne majątki dla swego mocodawcy – Powiernictwa Pruskiego, albo na pragnących dorobić się kosztem biedapolaczków niemieckich kapitalistów. Wprawdzie Niemcy przyjeżdżają w te strony dość regularnie, lecz nie po to bynajmniej, by finalizować jakieś inwestycje, nie po to nawet, by przejmować nasze nieruchomości, czy wywozić pozostawione pod koniec wojny dzieła sztuki, ale by zakupić tutejsze Kunstwerke – figury ogrodowych krasnali. Tak, miejscowe Gartenfiguren cieszą się u sąsiadów zza zachodniej granicy niesłabnącym powodzeniem. W zasadzie niespecjalnie obchodzi ich cokolwiek poza nimi. Ot, co najwyżej zajrzą do kilku sklepów w mieście, za pomocą marki i paru fenigów spowodują spustoszenie w asortymencie, po czym na powrót załadują się w swoje Mercedesy i Volkswageny, gdzie już czekają na nich nowi towarzysze podróży – nieruchomo tkwiące na tylnych siedzeniach karły, spiritus movens całej tej wyprawy. Czasami wręcz odnosi się wrażenie, że większość przyjeżdżających tu szkopów to jacyś nawiedzeni wielbiciele starogermańskich eposów, i że każdy z nich zapełnił wolną przestrzeń w przydomowym ogródku posążkami Nibelungów. Jednak to właśnie ci zdziwaczali miłośnicy skrzatów, gnomów, elfów i trolli, ratowali w biedzie lwią część tubylczej ludności.


* * *
Pierwszego w życiu hot doga jadłem w Warszawie, podczas wycieczki szkolnej. Ten dziewiczy hot dog był najbardziej klasycznym z możliwych, bez żadnych dodatków: jedynie bułka, parówka i keczup. Sprzedawca najpierw nadział podłużną bułkę na szpikulec, wydrążył w niej dziurę, a następnie wlał do środka sporą ilość keczupu i delikatnie wsunął parówkę. Pod jej naporem odrobina czerwonej mazi wypłynęła na zewnątrz i gdybym nie był wówczas dwunastoletnim szczeniakiem, to pewnie skojarzyłabym tą czynność z defloracją. Jednak wtedy nie tylko nie oglądałem się jeszcze za dziewczynami, ale nawet niespecjalnie obchodziło mnie, co się aktualnie dzieje w moim kraju, a był to przecież czerwiec osiemdziesiątego dziewiątego roku i stolica żyła wolnymi wyborami do sejmu i senatu. Zapewne ulicami Warszawy podążali jacyś manifestanci, pewnie na mieście nie rozprawiano o niczym innym, jak tylko o nieuchronnym zwycięstwie Solidarności, ale ja nie zapamiętałem zupełnie nic z tamtej atmosfery, doskonale pamiętam za to smak pierwszego hot doga i ruchome schody w domach towarowych Wars i Sawa. Ta archaiczna galeria handlowa, do której przeszliśmy wprost spod Pałacu Kultury, całkowicie zatraciła dla nas swój wymiar komercyjny: nikt z naszej klasy nic tutaj nie kupował, nikt też nie krążył między sklepowymi regałami, nie oglądał towarów i nie przymierzał ciuchów. Natomiast bez wyjątku wszyscy śmigali schodami wte i we wte, owładnięci jakimś szaleńczym pędem, w ogóle nie reagując na głośne reprymendy wychowawczyni. Bo oto my – dzieciaki z miasteczka, gdzie nawet kiedy mkniesz przed siebie na złamanie karku, to i tak wszystko dokoła zdaje się stać w miejscu, my – szczyle z totalnego zadupia, po raz pierwszy przemieszczaliśmy się bez pomocy nóg – jakbyśmy nagle zastygli, a świat wokół nas zapieprzał. I żadna z tych niewzruszenie tkwiących w posadach budowli – ani Pałac Kultury i Nauki, ani Zamek Królewski, Pałac w Wilanowie, czy Archikatedra św. Jana Chrzciciela, nic nie mogło się równać z tamtymi ruchomymi schodami, z naszymi schodami do nieba.


* * *
Bywało, że trasa naszej wieczornej tułaczki ulegała drobnej modyfikacji. Działo się tak najczęściej na wiosnę i latem, gdy zwabieni cieplejszym zmierzchem zbaczaliśmy nad rzekę. Skręcaliśmy wówczas za cepeenem w ulicę Wróblewskiego i szliśmy dalej wzdłuż kanału portowego, docierając aż do jego zwieńczenia, gdzie port łączy się z wodami rzeki Odry. Właśnie w tym miejscu wyrasta ponad płaski teren niewielkie wzniesienie – kopiec, który w zamierzchłej przeszłości miał prawdopodobnie maskować hitlerowski schron bojowy, zaś w tej nieodległej, tworzącej się z naszym udziałem, był ulubionym miejscem wagarów szkolnych. To tutaj dezerterowaliśmy, by z partyzanta opróżnić butelkę wina, wykorzystywaną następnie podczas damsko-męskiej gry w pocałunki. Była to bardzo niewinna wersja późniejszej o dwie dekady i pozbawionej wszelkiej pruderyjności zabawy w słoneczko. Panny siadały w kręgu na trawie, w środek tego żeńskiego kotła kolejno wkraczali chłopcy, każdy kręcił butelką, która zatrzymując się wskazywała ofiarę zmuszoną udostępnić swe usta. Przy okazji jednego z takich butelkowych kół fortuny niefartowny los skojarzył mnie z rudą Jolką, klasową maszkarą, która przed pocałunkiem głęboko westchnęła, zamknęła oczy, po czym wyjęła z buzi aparat na zęby, wywołując salwy śmiechu pozostałych uczestników gry. Ale dzisiaj nie ma z nami dziewczyn i nie ma już pretekstu do ucieczki, bowiem szkoła nieodwracalnie zamknęła za nami swoje bramy. Dzisiejszy wieczór nie zwabi nas też swoim ciepłem i nie skręcimy nad rzekę, gdyż przyrodą zawładnęła chłodna i deszczowa jesień. Dziś pójdziemy prosto przed siebie, kierując się w stronę następnej stacji benzynowej, umiejscowionej naprzeciwko hal fabrycznych Dozametu.


* * *
Druga połowa lat dziewięćdziesiątych to nie był najlepszy okres w dziejach Nowej Soli. Przez miasto przetoczyły się wówczas dwa kataklizmy. Pierwszym z nich była powódź, która z racji swych niespotykanych rozmiarów zyskała miano powodzi tysiąclecia. Z początkiem lata, po nieustannych opadach deszczu, rozszalała rzeka Odra, podtapiając po drodze Opole, Wrocław i Głogów, przypuściła atak na Nową Sól. Dzięki determinacji mieszkańców, którzy od świtu do zmierzchu targali worki z piaskiem, by wzmocnić stare, poniemieckie wały, udało się wygrać walkę z żywiołem. Woda co prawda wdarła się do miasta, jednak wyrządzone przez nią szkody były dużo mniejsze od spodziewanych, a gdy tylko opadła przystąpiono do prac porządkowych: z ulic i chodników usuwano muł popowodziowy, zaś z mieszkań, piwnic i studzienek kanalizacyjnych wypompowywano rzeczne ścieki. Za to drugi z kataklizmów okazał się bardziej brzemienny w skutkach od fali kulminacyjnej na rzece. I choć początkowo nikt się tego nie spodziewał, ba, niektórzy byli nawet święcie przekonani, że uwłaszczenie państwowego mienia okaże się zbawienne, to ostatecznie fala prywatyzacji zmiotła z powierzchni ziemi dwie największe manufaktury w mieście – Dozamet i Odrę. A kiedy ogłoszono upadłość zakładów metalurgicznych i fabryki nici, gdy to senne miasteczko dopadła koszmarna jawa – blisko pięćdziesięcioprocentowe bezrobocie, wówczas wśród wyrzuconych na bruk robotników i robotnic zaczęły krążyć pogłoski, że z tonących w długach fabryk wypompowano pieniądze. I właśnie w takich realiach wkraczałem w dorosłe życie – zakończyłem edukację i rozpaczliwie próbowałem znaleźć jakieś płatne zajęcie.


* * *
Budka z hamburgerami, która wyrosła przy stacji pekapu, już kilka dni po swym otwarciu stała się miejscem kultowym. Na początku nie była to właściwie budka, tylko wagon kolejowy z demobilu, który swym wyglądem bardziej przypominał strzelnicę w lunaparku, niż punkt małej gastronomii. Wrażenie, że ma się przed oczami pozostałości po jakimś wesołym miasteczku, potęgował jeszcze fliper na żetony, mający umilać klientom nieprzyzwoicie długi czas oczekiwania na hamburgery. Za szyld, reklamujący cały ten bałagan, służyła paździerzowa płyta z niedbale naniesionym farbą napisem:



Najwyraźniej twórca tego prowizorycznego afisza miał w głębokim poważaniu ortografię, a w dupie etymologię, nie mógł więc wiedzieć, że słowo „hamburger” pisze się przez samo-ha oraz że pochodzi ono od hamburger steak'a – wołowego kotleta, sprowadzonego do Ameryki przez emigrantów z Niemiec. Na dodatek źle wymierzył rozmiar liter, przez co zmuszony był część wyrazu przenieść niżej, niezamierzenie osiągając efekt komiczny. Właścicielami swojskiego fasta byli bracia bliźniacy – Stanisław i Jan. Pan Staszek pracował wcześniej jako majster w Dozamecie, a kiedy stracił posadę postanowił zainwestować uciułane oszczędności w jakiś biznes. Padło na hamburgery. W interesie pomagał mu brat, który posiadał gospodarstwo na wsi i dostarczał większość składników. Kasa włożona w przedsięwzięcie szybko się zwróciła; po paru miesiącach wagon zastąpiła solidna budka, paździerzową płytę – podświetlana tablica, bracia uznali jednak, że napis „bar cham-burger” pozostanie bez zmian, bo firma przynosząca krociowe zyski nie powinna ot tak rezygnować z logo, z którym kojarzą ją klienci. Lecz tajemnica sukcesu baru tkwiła nie w jego nazwie, tylko w wiejskich produktach, gdyż bułka nadziana była soczystymi warzywami i świeżo wysmażonym, panierowanym schaboszczakiem. Jankesi pewnie by się unieśli, że jakże to – hamburger bez wołowiny. Nie po to kowboje gnali stada krów przez prerię, żeby im jakiś barbarzyński świniopas bezcześcił narodową kuchnię. Ale zaprawdę powiadam wam: żaden burżujski big mack czy whooper nie mógł równać się w smaku z wsiowym cham-burgerem.


* * *
Wałęsaliśmy się rano i wieczorem, rano w poszukiwaniu pracy, wieczorem – sensu życia. Wałęsaliśmy się marząc o lichej kuroniówce, byleby załapać się gdzieś do roboty, odbębnić rok i przez następne dwanaście miesięcy sycić się ochłapami z pańskiego stołu. Nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że praca może stanowić sens życia. Ludzie, którzy zaciągali się wtedy do jedynej możliwej harówki – przy wyrobie krasnali, po paru latach tyrania przypominali wytwarzane przez siebie produkty: wydawali się niżsi, bo chodzili przygarbieni, przedwcześnie siwieli, tracili włosy, co skrzętnie usiłowali ukryć pod czapkami, pracując od świtu do zmierzchu nie mieli czasu, by przetrzebić swe szczeciny, więc hodowali okazałe brody, na dodatek w dzień wypłaty złośliwe koboldy podmieniały im złotówki na miedziaki. Nam jednak nie dane było skosztować tego ciężkiego chleba – dyskwalifikował nas brak doświadczenia. Przegrywaliśmy na starcie nawet z pijaczkami, gdyż ich dossier pełne było epizodów pracy na lakierni lub przy formach, i choć większość z nich znikała już po pierwszej zaliczce, to i tak w oczach pracodawców byli lepszym materiałem na pracownika. Po prostu właściciele krasnoludkowych fabryk doskonale wiedzieli, że człek, który dobrowolnie przepił swe narządy, nie będzie psioczył na zmarnowane zdrowie, i po tygodniu zapoju wróci niczym wierny kundel, skomląc o jakąkolwiek pracę. Poza tym w oczach niedoszłych pracodawców jawiliśmy się pewnie jako gówniarze ą-ę, ale cóż poradzić – byliśmy dość specyficzną młodzieżą. Snobowaliśmy się oglądając na VHS-ie filmy Bergmana czy Tarkowskiego i racząc się przy tym czipsami oraz trunkami winopodobnymi rocznik aktualny, podczas gdy nasi niedoszli pracodawcy szczali w majtki przy Benny Hillu, siorbiąc Dom Pérignon i zakąszając małżami. Taki rozziew nie wróżył nam sukcesu w poszukiwaniu pracy, bo polska rzeczywistość to nie chińska metafizyka, a Benny Hill i Ingmar Bergman to nie yin i yang. Rzecz jasna podczas rozmów kwalifikacyjnych nikt nas nie pytał o fascynacje z dziedziny kinematografii, jednak obcowanie z kulturą wysoką zdołało odcisnąć piętno na naszych językach, i było to szczególnie słyszalne w tych momentach, gdy usiłowaliśmy przytoczyć argumenty neutralizujące brak doświadczenia. Pieprzyliśmy wówczas jakieś niestworzone farmazony o naszej kreatywności, tak jakby do skopiowania oklepanych wizerunków Śnieżki lub Gburka potrzebna była nadzwyczajna inwencja twórcza. Pracodawcy każdorazowo kończyli ten nierówny bój klasyczną formułą: że w razie czego oddzwonią, po czym odprowadzali nas wzrokiem Benny Hilla, chcącego sprzedać łysoniowi kilka plaskaczy na glacę. Na szczęście parę lat później o takich jak my – skrzywionych kulturalnie obiboków, zatroszczyli się naukowcy i urzędnicy, bo kiedy na początku nowego millenium znów wylądowałem w pośredniaku, pośród ofert typu murarz-dekarz-akrobata z grupą inwalidzką i własną kielnią, dostrzegłem następującej treści komunikat: „Instytut Gospodarstwa Społecznego Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie ogłasza konkurs na pamiętniki bezrobotnych. Konkurs jest objęty patronatem Ministra Pracy i Polityki Socjalnej”. Pomysł na literackie szranki zgnuśniałych nierobów wydał mi się do tego stopnia absurdalny, że postanowiłem stanąć do rywalizacji. Po krótkim namyśle zdecydowałem się swemu dziełu nadać formę dziennika, wyjąłem więc z szuflady biurka kartkę i długopis, i zacząłem pisać:


Grezgorz Korzycki

„Dziennik z okresu nadzwyczaj twórczego pobytu na bezrobociu,
bez prawa do zasiłku”

Poniedziałek: nie mam nic do roboty.
Wtorek: nie mam nic do roboty.
Środa: nie mam nic do roboty.
Czwartek: nie mam nic do roboty.
Piątek: nie mam nic do roboty.
Sobota: nie mam nic do roboty.
Niedziela: nie mam nic do roboty.
Wreszcie mogę poczuć się jak Bóg, który przestał tworzyć.


* * *
A wieczorami nastaje taka cisza, jakby to pogrążone za dnia w letargu miasteczko zapadło w sen wieczny, jakby umarło w sposób naturalny – niezauważalnie i bezszelestnie. Dawniej, gdy gasło słońce zapalały się przydrożne latarnie, zaś witryny sklepowe i okna rozświetlał luminofor i wolfram. Teraz, kiedy rozżarzona do czerwoności gwiazda znika za horyzontem, miasto spowija gęsta ciemność, nieprzerzedzona choćby poświatą księżyca, od niepamiętnych czasów zastygłego w fazie nowiu. I nawet z rzadka mijające nas samochody, zdają się tłumić dźwięki silników, jak gdyby zdeprymowane faktem, że rozproszyły reflektorami żałobny mrok, usiłowały przynajmniej nie mącić grobowej ciszy. A my idziemy powoli i w milczeniu, jakbyśmy szli w kondukcie za niewidzialną trumną ze świętej pamięci nieboszczkiem-zadupiem, i ten nasz niemy marsz przerywa dopiero Stefan, który ni stąd ni zowąd zaczyna śpiewać:

To my, ziemi naszej sól
z brudnych dzielnic i zapadłych dziur
To ulica naszą matką złą
Sami w sobie mamy własny dom.

I już po chwili wszyscy wydzieramy się wniebogłosy:

Heeej, my nie damy nigdy się, 
Heeej, nie złapiecie nas za łeb, 
Heeej, nie zniszczycie marzeń nie,
Heeej, chcemy żyć jak nam się chce!

Jest jak na scenie – zapalają się okoliczne latarnie, kierując snopy światła wprost na nas, rozbłyskują żarówki lamp w mieszkaniach, w oknach i na balkonach zbiera się publika, a zza winkla wychyla łeb łysy mężczyzna, który niczym sufler, tylko głosem bardziej donośnym niż szept teatralny, podpowiada nam ciąg dalszy tekstu piosenki:

Heeej, zamknijcie kurwa ryje, bo wam je obije!

Gasną światła, kurtyna opada, żwawym krokiem opuszczamy scenę, nawet nie kłaniamy się publiczności, która owacjami nagradza występ, ale raczej łysego, nie nasz. A ja rozmyślam o tym, jak tu było kiedyś, gdy w tej zapadłej dziurze jeszcze grano koncerty, kiedy do Nowej Soli przyjechał Muniek z kapelą T. Love i w wypełnionej po brzegi auli ogólniaka, pamiętającej patetyczne apele z nieodłącznym pocztem sztandarowym, zdzieraliśmy gardła, że ojczyznę kochać trzeba i szanować. Tymczasem w oddali majaczy już podświetlona wiata kolejnej stacji.


* * *
Rok dziewięćdziesiąty dziewiąty był rekordowy pod względem ilości samobójstw w naszej miejscowości. Tego roku w statystykach nowosolskiej policji odnotowano 324 próby targnięcia się na życie, z czego 175 określono mianem pomyślnych, czyli zakończonych po myśli podejmujących próbę. W raporcie rocznym, pośród licznych lokalizacji, gdzie policjanci natrafiali albo na bezwładne trupy spełnionych samobójców, albo na roztrzęsione cielesności tych niedoszłych, najczęściej wymieniane są miejsca związane z transportem kolejowym. O tym, czy warto udać się w ostatnią podróż stawiając czoła lokomotywie, wzbijając się do lotu z wiaduktu lub będąc popieszczonym trzema tysiącami volt z przewodów trakcyjnych, pragnęło przekonać się aż dwustu czterdziestu trzech wykolejeńców życiowych, a więc dokładnie trzy czwarte wszystkich usiłujących skrócić swój pobyt na tym ziemskim padole. Polskie Koleje Państwowe nigdy nie cieszyły się podobną popularnością wśród żadnej z grup społecznych i wyglądało to tak, jakby krajowy przewoźnik, zwykle kojarzony z czasochłonnym przejazdem nawet na najkrótszych trasach, nagle zaczął reklamować się przy pomocy hasła: „Z nami najszybciej dotrzesz na tamten świat”.

Początkowo ta trzecia fala nowosolskich nieszczęść wywołała spore poruszenie. W lokalnej prasie szczegółowo opisywano każdy przypadek, zaś przykładowe tytuły z pierwszych stron miejscowych gazet brzmiały: „Tragedia na torach. Nastolatek rzucił się pod koła lokomotywy ponosząc śmierć na miejscu i powodując zatrzymanie składu, a nieświadomi nieszczęścia podróżni pobili zdruzgotanego maszynistę, który nie był w stanie wyjaśnić im dlaczego zatrzymał pociąg w szczerym polu”, „Kolejny samobójca chwyta się przewodów trakcyjnych. Policja wciąż identyfikuje zwęglone zwłoki”, „Skoczył z wiaduktu na główkę, bo konkubina zdradziła go z przyjacielem w momencie, kiedy on poszedł po wódkę”. Z czasem jednak nieustannie powtarzający się w newsach wątek samobójczy zaczął nużyć. Ci spośród mieszkańców miasta, których nie dotknęła śmierć bliskiej osoby, stali się obojętni, zaś obszerne artykuły na pierwszych stronach, zastąpiły lapidarne wzmianki w mniej eksponowanych miejscach. Co prawda zjawiska tego nie należało utożsamiać ze znieczulicą, lecz nie ulega wątpliwości, że zwykli ludzie, widząc, iż dalszym samobójstwom nie są w stanie nijak zaradzić, jakby zamrozili swą wrażliwość, a dziennikarze doskonale to wyczuli i odstawili wyczerpujący się temat na boczne tory. Któregoś razu, wracając pociągiem z Zielonej Góry, sam byłem świadkiem samobójczej próby. Młody chłopak stał w otwartych drzwiach i chwiał się na nogach. Prawdopodobnie chciał dać susa stąd (wysłużony wagon drugiej klasy) do wieczności (domniemany standard wyższy). Chciał wyskoczyć z pędzącego pociągu, lecz pociąg nie pędził.

– Przed Niedoradzem zawsze zwalnia. Ostatnio remontowali tu szyny chyba za Hitlera. Jak już chcesz się chłopie zabić, to lepiej za Otyniem. Dopiero tam zacznie przyspieszać. – wyjaśnił rzeczowo konduktor, mordując całą doniosłość jego postanowienia.

Pamiętam, że scena ta wydała mi się wówczas zabawna i że nawet uśmiechnąłem się pod nosem. Uśmiechali się też inni pasażerowie, obserwujący całe to zdarzenie. Tymczasem wyraźnie speszony chłopak obrócił się na pięcie i pobiegł w stronę toalety.

– Pewnie się zesrał w gacie. – skomentował jeszcze ktoś z boku, nie wywołując jednak gremialnego rechotu.

A ja miałem już wkrótce przekonać się o tym, jak krótka droga wiedzie od apatii i głupawych uśmieszków do rozdzierającego duszę smutku.

* * *
Tym razem omijamy cepeen szerokim łukiem. Nie zatankujemy, bo na kolejne browary nie ma już kasy. Do celu zmuszeni jesteśmy dowlec się na oparach. Skręcamy jak zwykle w ulicę Staszica. Za chwilę będziemy na wiadukcie, potem odbijemy w lewo i pójdziemy wzdłuż stadionu miejskiego oraz blokowiska, funkcjonującego po dziś dzień pod nazwą „Osiedle XXX-lecia PRL”. Ten zbiór jednakowych sześcianów z wielkiej płyty powstawał mniej więcej w tym samym czasie, kiedy każdy z naszej czwórki przychodził na świat. Mieliśmy być tak samo nieodróżnialni, jak te bloki, dlatego ubierano nas w zgrzebne mundurki, włosy czesano wyłącznie na bok, a oznaki niesubordynacji w postaci opadających na kark mysich ogonków, usuwał tępą brzytwą sierżant-wuefista. W wolnej Polsce na te szarobure pudełka naniesiono pstrokate barwy, zaś my paradowaliśmy w papuzich ortalionach, o ile jednak jaskrawe elewacje wciąż skrywały pod sobą solidne konstrukcje z żelbetu, to nasze wnętrza przypominały raczej liche szkielety szałasów. Bo przecież w dzieciństwie nauczyciele wbijali nam w łepetyny, że partia może być tylko jedna, a robotnicy, chłopi i inteligencja stanowią nierozerwalną jedność, zaś w niedzielę na siłę prowadzono nas do kościoła, gdzie księża z ambony grzmieli, że jest jeden Bóg, który wraz z Synem Bożym i Duchem Świętym tworzy coś na wzór szamponu, odżywki i żelu pod prysznic trzy w jednym. Tymczasem ta indoktrynacja od najmłodszych lat przyczyniła się tylko do tego, że nasz światopogląd najpełniej wyrażał się w zdaniu: „Jest nam wszystko jedno”. Ale teraz nie zwracamy najmniejszej uwagi na odpicowane bloki, gdyż zatrzymaliśmy się na chwilę przy ogrodzeniu okalającym stadion, i przez oczka w siatce spoglądamy na niedbale skoszoną trawę, i milczymy, lecz jest to milczenie bardzo wymowne. Kiedy ostatni raz szedł z nami Romek, w tym właśnie miejscu była dziura w płocie. Wgramoliliśmy się przez nią na stadion, posadziliśmy tyłki na ławce rezerwowych, sączyliśmy browary, a Siwy wznosił kibolskie przyśpiewki. Nie ma już tej dziury – załatano ją kawałkiem druta. Nie ma i nigdy nie będzie już z nami Romka. W naszych młodych duszach powstała luka, której w żaden sposób nie da się wypełnić – wyrwa po stracie najbliższego przyjaciela.

Przemierzaliśmy zawsze tą samą trasę. Po drodze dwa cepeeny i podwójne tankowanie, zaś na koniec uczta dla podniebienia – hamburgery w budce obok stacji PKP. Siadaliśmy na rampie przeładunkowej za budynkiem dworca i wpieprzaliśmy wysmażone schaboszczaki w chrupkich bułkach. Dzisiaj jest nasz marsz ostateczny, idziemy w hołdzie dla Romka, w rocznicę jego samobójczej śmierci. Kupujemy za ostatnie grosze hamburgera, podchodzimy pod rampę, a Marek wyciąga z reklamówki zachowany specjalnie na tę okazję browar. Otwiera butelkę i stawia ją na betonowej platformie. Stefan kładzie obok zawiniętą w firmowy papier bułkę.

Siwy, to dla ciebie. – mówię. – Gdziekolwiek teraz jesteś, mam nadzieję, że jest ci tam lepiej. Że jest ci lepiej, niż w tym jebanym syfie.