Popatrz kurwa, jakie to są dziady.
Przecież oni nic nie grają, oni udają, że grają.
Taka gra, to nie jest żadna gra, tylko jakaś wielka improwizacja.
Mój Ojciec
(podczas oglądania transmisji z meczu eliminacji do Mistrzostw Europy
- Izrael : Polska [2 : 1], we wrześniu 1994 roku)
W 1968 roku, na niespotykaną do owego momentu skalę, przez różne,
częstokroć tak do siebie nieprzystające jak Meksyk i Francja, zakątki
świata, przeszła fala młodzieżowej kontestacji. Był więc paryski maj, ze
swym hasłem przewodnim: „Bądź realistą – żądaj niemożliwego”, i buntem
młodych Francuzów przeciwko purytanizacji życia w republice rządzonej
przez generała De Gaulle’a. Były protesty amerykańskiej młodzieży, kiedy
ich równie młodzi koledzy, dla zaspokojenia mocarstwowych aspiracji
Stanów Zjednoczonych w „Zimnej Wojnie”, ginęli bezsensownie w Wietnamie.
Był wiec na placu Tlatelolco w Ciudad de México, zorganizowany przez
studentów UNAM* na dziesięć dni przed meksykańską olimpiadą, który
prezydent Gustavo Diaz Ordaz, obawiając się podobnych ekscesów w trakcie
trwania igrzysk, nakazał dla przykładu krwawo stłumić. Była wreszcie
„Praska Wiosna”, próba budowania socjalizmu z ludzką twarzą przez
najwyższe władze Komunistycznej Partii Czechosłowacji, z jej sekretarzem
generalnym Aleksandrem Dubczekiem na czele, entuzjastycznie przyjęta
przez społeczeństwo, zdecydowanie mniej entuzjastycznie przyjęta
natomiast przez Związek Radziecki i niektóre bratnie narody, które
zdecydowały się pospieszyć z pomocą zabłąkanym Czechom i Słowakom,
wysyłając do nich czołgi, uzbrojonych po zęby żołnierzy, i wszelkie inne
środki, niezbędne do podjęcia przez czechosłowackie władze jedynie
słusznej decyzji: niezbaczania już nigdy ze wspólnej dla całej
socjalistycznej rodziny drogi. Gdy jednak sprzymierzone siły
radzieckiej, polskiej, węgierskiej i wschodnioniemieckiej armii, późnym
latem wkroczyły do Czechosłowacji, okazało się, że tubylcy niezbyt są
uradowani takim sposobem udzielania pomocy. Wśród niezadowolonych prym
wiodła młodzież studencka, która podczas obchodów rocznicy bolszewickiej
rewolucji niszczyła radzieckie flagi, organizowała strajki, w
najbardziej zaś skrajnych przypadkach – co uczynili studenci Zajíc i
Palach – podpalała na znak protestu własne ciała.
Rok 1968 okazał się również przełomowy dla polskiej młodzieży, a być
może nawet – jak skłonni są twierdzić niektórzy komentatorzy tamtych
wydarzeń – dla całej naszej powojennej historii. Wszystko zaczęło się
jednak nieco wcześniej, w listopadzie sześćdziesiątego siódmego roku.
Wtedy to, ówczesny dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie Kazimierz
Dejmek, dla uczczenia 50-lecia październikowej rewolucji, za
przyzwoleniem Ministerstwa Kultury i Sztuki inscenizuje „Dziady”, dramat
poetycki Mickiewicza, w wydźwięku swym mocno antyrosyjski, wedle Dejmka
jednak jak najbardziej proradziecki, bo wymierzony, niczym przewrót
bolszewicki, w aparat władzy carskiej Rosji. Przedstawienie od początku
budzi niebezzasadne kontrowersje. Potwierdzają je pierwsze reakcje
publiczności podczas premiery: sceny, które można odczytać jako aluzje
nawiązujące do aktualnej wtenczas sytuacji politycznej, przyjmowane są
najbardziej owacyjnie. Kolejne przedstawienia tylko umacniają tą
tendencję. Na odzew ze strony partyjnej wierchuszki nie trzeba długo
czekać. Pod koniec grudnia Dejmek zostaje wezwany na rozmowę z
kierownictwem Wydziału Kultury KC PZPR, w trakcie której reżyserowanej
przezeń sztuce zarzuca się antyrosyjską i antyradziecką wymowę oraz
nazbyt religijny charakter, zaś na początku sześćdziesiątego ósmego roku
zapada decyzja o zdjęciu z afisza przedstawienia, przy czym na termin
ostatniego pokazu spektaklu wyznacza się dzień 30 stycznia. I właśnie
tego dnia, niezadługo po opuszczeniu kurtyny w finale sztuki, mają
miejsce wydarzenia, które w krótkim czasie wywrócą do góry nogami życie
wielu młodych ludzi.
_________
*UNAM – Universidad Nacional Autónoma de México, największy uniwersytet nie tylko w Meksyku, ale i w całej Ameryce Łacińskiej.
* * *
W 1968 roku nie było mnie jeszcze na świecie, zaś moi rodzice, którzy są
rówieśnikami i znają się niemal od urodzenia, wkraczali wtedy w ledwie
trzynastą wiosnę swojego żywota. Nie dziwi więc fakt, że w tamtej chwili
nie wzięli się jednak do roboty i nie sprawdzili swoich reprodukcyjnych
zdolności. Zresztą ich znajomość przerodziła się w klasyczne
damsko-męskie zapasy dopiero w roku siedemdziesiątym czwartym, zatem w
sześćdziesiątym ósmym nie uwzględniały mnie nawet plany równie
dalekosiężne, co osławione pięciolatki. Światło dzienne dane mi będzie
ujrzeć znacznie później – w roku siedemdziesiątym siódmym, czyli
dokładnie w tym samym czasie, gdy po latach sennej stagnacji znów
przebudzi się opozycja w Czechosłowacji, powołując do życia Kartę 77, i
gdy nasza bezpieka skatuje na śmierć 23-letniego studenta Stanisława
Pyjasa. Ale tamten okres – z grubsza potraktowane lata siedemdziesiąte,
okażą się również dekadą największych sukcesów polskiej piłki nożnej. W
1972 roku nasi reprezentanci zdobędą złoty medal na olimpiadzie w
Monachium, dwa lata później – brąz na zachodnioniemieckim mundialu, a w
siedemdziesiątym szóstym roku przywiozą srebrne medale z igrzysk w
Montrealu. Toteż siódmego lipca siedemdziesiątego siódmego roku, kiedy
mój ojciec odbierze wreszcie telefon ze szpitala i kiedy dowie się, że
żona urodziła mu syna, bez wahania poweźmie nieodwracalną w skutkach
decyzję. „Jako że mamy teraz lato i jako że urodził się chłopak, to
trzeba szkraba ochrzcić na Grzegorza” – rzuci przez słuchawkę do mocno
zdezorientowanej pielęgniarki, a słowo ciałem się stanie i już niebawem
zamieszka razem z nim, jego małżonką i teściami, w nieco przyciasnej
komunałce.
* * *
Przerabiano później moje imię na wszelkie możliwe sposoby. W praktyce
jego urzędową formę stosowali w stosunku do mnie wyłącznie nauczyciele. A
już najczęściej czyniły to żeńskie przedstawicielki tej profesji. Owe z
reguły znakomicie zakonserwowane okazy staropanieństwa, których kobiece
pragnienia na zawsze ugrzęzły w szkolnej ławce, zwracały się do mnie
„Grzegorzu”, lub też – co gorsza – wywoływały mnie do odpowiedzi przy
pomocy beznamiętnej artykulacji mego nazwiska. Z kolei moi rodzice, do
przesady lubujący się w najwymyślniejszych spieszczeniach: koteczkach,
myszeczkach, misiaczkach, żabciach, jelonkach, rogasiach, kutaskach
złamaskach i kurwiszonkach w pupcię ciupcianych, rodzice więc drażnili
moje receptory słuchowe, dolatującym wraz solidną porcją miodu do mych
uszu, zawołaniem „Grzesiu” (chociaż matka czasami uderzała w bardziej
patetyczne tony, nazywając mnie „swoim pierworodnym”). Chyba jednak w
największym stopniu, szczególnie od momentu, kiedy postanowiłem częściej
szlajać się po podwórku, aniżeli zanudzać się w szkole lub w domu,
upowszechniła się najsurowsza w swoim brzmieniu postać mojego imienia.
Dla całej tej zgrai podwórkowych popaprańców byłem po prostu Grzechem (i
gdyby moja matka łyknęła co nieco z ich gówniarskiej grypsery,
nazywałaby mnie pewnie „swoim Grzechem pierworodnym”). Wprawdzie po
drodze zdarzały się jeszcze rozmaite wariacje – na przykład jedna z
moich przelotnych miłości, najwyraźniej zaczytana w dramatach Ibsena,
usiłowała widzieć we mnie Gregersa, jednakże ten, jak i inne egzotyczne
kwiatki, jakoś nie zdołały się utrwalić. Natomiast „Grzech” wrył się w
ogólną świadomość na tyle mocno, że prawdopodobnie już do końca będzie
utożsamiany z moją osobą.
* * *
W momencie, gdy zasiadam przed komputerem, by napisać to zdanie,
przemija z wolna szósty już rok zupełnie nowego stulecia. Dwadzieścia
dziewięć lat temu mój ojciec powziął nieodwracalną w skutkach decyzję i
nadał mi imię na cześć króla strzelców Weltmeisterschaft 74 – mundialu
rozgrywanego jeszcze w minionym wieku. Polacy byli wówczas o włos od
finału, jednak w decydującym spotkaniu, po heroicznej walce i jedynej
bramce straconej w 76 minucie, przegrali z gospodarzami tamtych
mistrzostw – Niemcami. Ów niespełniony sen naszych piłkarzy, wymarzony
mecz finałowy, w którym zamiast nich wystąpili reprezentanci Republiki
Federalnej Niemiec, odbył się 7 lipca, czyli dokładnie trzy lata
wcześniej, nim postanowiłem pojawić się wreszcie na tym bożym świecie. Z
kolei ciągle rozpamiętywany bój futbolistów RFN i Polski (z uwagi na
warunki, w jakich przyszło go toczyć, nazywany niekiedy pojedynkiem na
mokradłach), miał miejsce 3 lipca. Podobno właśnie tego dnia, równo trzy
lata po tamtej porażce i zarazem cztery dni przed porodem, ja – Grzech
Korzycki, będący wówczas jeszcze bezimiennym płodem, grzęznąc w
matczynych wodach niczym piłkarze w stadionowych kałużach, podobno
właśnie tego dnia kopałem najmocniej.
* * *
Wendeta to nic innego, jak próba wymierzenia sprawiedliwości,
podejmowana przez słabych i uciśnionych. To właśnie spośród takich,
wyrzuconych poza margines tolerancji warstw społecznych, rekrutują się
zwykle osobnicy, którzy w szeregach Cosa Nostry, czy Camorry, wcielają w
życie śmiertelne wyroki. W 2006 roku, gdy po raz drugi w historii
futbolowych mistrzostw świata impreza ta zawitała do kraju naszych
zachodnich sąsiadów, polscy piłkarze byli wyjątkowo słabi, mieli zatem
niepowtarzalną okazję, by raz na zawsze rozprawić się z ekipą
gospodarzy. Nic więc dziwnego, że rodzime media, z reguły niezgorzej
zorientowane w sile naszej kadry, pojedynek między reprezentacjami
Niemiec i Polski reklamowały jako swoistą wendetę za rok siedemdziesiąty
czwarty.
Czternastego lipca, na kilka godzin do rozpoczęcia oczekiwanej jatki,
wróciłem właśnie z pracy i jak zwykle w takim przypadku poległem, nie
próbując nawet walczyć ze snem. Otwarłem oczy, gdy pierwsza połowa
dobiegła już końca. Było nadspodziewanie dobrze –schodziliśmy do szatni
przy bezbramkowym remisie. Sygnał odzianego na czarno jegomościa,
doskonale wpisującego się kolorem swej odzieży w scenariusz wendety,
poprzedził pierwsze kopnięcie piłki w tym decydującym akcie zmagań
odwiecznych adwersarzy. Początek drugiej połowy meczu Niemcy : Polska,
rewanżowego spotkania rozgrywanego z niewielkim poślizgiem czasowym –
raptem trzydzieści dwa lata.
Duet komentatorów TVP przekrzykuje się wzajem ku Ojczyzny chwale. Jeden z
nich – Gawroński, to nieodłączny narrator smutnej reprezentacyjnej
rzeczywistości. Krasomówca opiewający wszystkie nasze futbolowe klęski
od niepamiętnych czasów. Mój ojciec, który zaraził mnie wirusem kopanej
szmacianki i którego już sam dźwięk głosu redaktora Gawrońskiego zwykł
wyprowadzać z równowagi, z zasady wyrażał swą opinię odnośnie tego
weterana mikrofonu głośno i dobitnie. „Gawron, stul dziób!” – podnosił
głos, by po chwili demonstracyjnie wyciszyć tamten, dobywający się z
teleodbiornika. Tymczasem ja przeciwnie – podkręcam fonię w nadziei, że
wyłowię co nieco z tego komentatorskiego galimatiasu. I rzeczywiście,
działanie na przekór dziedzictwu genów popłaca, bo oto dzięki
podkręconemu Gawrońskiemu dowiaduję się, że nasi w osłabieniu, że
dzielnie sobie radzą z przeważająca siłą niemieckich napastników, że
strzałów padło bez liku, że praktycznie od którejś tam minuty Niemcy
bombardują naszą bramkę niczym Messerschmitty, zaś my odgryzamy się z
rzadka jakąś szaleńczą szarżą Jelenia, po której mamy rogi, i że
chłopaki chyba wytrzymają do końca drugiej połowy.
Dramat. Dziewięćdziesiąta druga minuta. Dlaczego sędzia o ułamek sekundy
wcześniej nie gwiżdże, by zakończyć tą heroiczną batalię? Zamiast niego
gwiżdżą polscy kibice, gdy w dziewięćdziesiątej drugiej minucie (o
Jezus Maria!) tracimy bramkę. Egzekucja zostaje dokonana. Strzał – jeden
z wielu – dochodzi ostatecznie celu. To koniec. Nasi piłkarze padają na
murawę. Amen.
14 lipca 2006 roku – Dortmund. Jechaliśmy na te mistrzostwa do
zachodniego sąsiada z pieśnią na ustach i po trofeum, wracamy zaś w
milczeniu i z bagażem tych samych, co zazwyczaj problemów. O święty
Antoni, dlaczego to znowu oni nas gnębią?
* * *
I po zawodach. Już lepiej było spać i w ogóle nie włączać telewizora.
Nazajutrz kupić w kiosku gazetę i przeczytać w niej wywiad-rzekę z
prezesem naszej piłkarskiej centrali, który doskonale wie, jakie były
przyczyny porażki, i który już wyciągnął wnioski, więc na najbliższym
walnym zjeździe polecą do kurwy nędzy głowy – w pierwszej kolejności
specjalisty od odnowy biologicznej, należałoby też niezwłocznie wyjebać
masażystkę, i nie szczędzić cierpkich słów całej tej zasranej logistyce.
Trener i piłkarze robili w zasadzie co mogli, ale z takimi pomagierami
od siedmiu boleści, to i Brazylijczycy gówno by osiągnęli. Koniec i
kropka. Nic dodać, nic ująć. Niezwykle trafna diagnoza. Zatem bierzmy
się do roboty i ratujmy obie nogi, amputując mały palec u dłoni.
Historia lubi się powtarzać i jeśli coś już było, to nietrudno
przewidzieć, że życie także i tym razem dopisze podobny epilog. A mnie
nurtuje tylko jedno pytanie: jak długo jeszcze będzie tak, że Niemcy
kolejny raz złoją nam tyłki, zaś my – niepomni danej nam lekcji pokory,
znów spróbujemy wynaleźć sto tysięcy usprawiedliwień dla własnej
niemocy? Teraz tłumaczymy, że niby byliśmy bez formy, jednak nie z
własnej winy, bo wszystko przez te cholerne problemy z aklimatyzacją,
wszak gdzie Polska, a gdzie Niemcy – kawał drogi, i do tego te
niekończące się korki i dziurawe jak ser szwajcarski niemieckie
autostrady. Demaskujemy zakulisowe spiski, jakoby ichni kucharze raczyli
nas piwem, golonką i jakąś tłustą kiełbasą, byśmy ciężko i niezdarnie
poruszali się po płycie boiska, która delikatnie rzecz ujmując była
wyboista i przypominała kartoflisko, co z kolei pozwala nam snuć
domysły, że gospodarze umyślnie przygotowali te krecie nory, ażeby
wyeliminować techniczne walory naszego zespołu. Niejako zaś na
marginesie (a na pewno poniewczasie) odkryliśmy nawet, że w pamiętnym
siedemdziesiątym czwartym roku włodarze zachodnioniemieckiego
piłkarskiego związku celowo wynajęli jakuckiego szamana do deszczu
zaklinania, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, iż w Polsce Ludowej
mamy deficyt basenów kąpielowych i w waterpolo ciągniemy ogony, podczas
gdy z uwagi na większą ilość łąk i pastwisk, w normalnym meczu
futbolowym górą byliby nasi.
Zasadniczo wszelkie te przekłamania pozwalają tuszować naszą nieudolność
i sprawiają, że chętnie nadstawiamy zad po raz wtóry (mamy przecież
świadomość, że porażka i tak zostanie zweryfikowana na naszą korzyść,
nie szkoda więc dupy). Tymczasem gorzką prawdę znają nieliczni
członkowie naszej piłkarskiej centrali, sztab szkoleniowy, sami
piłkarze, niewątpliwie wszyscy zdrowi psychicznie kibice, i jeszcze może
tylko:
a) srogi Świętowit, który w dziewięćdziesiątej drugiej minucie meczu w
Dortmundzie nie zdecydował się zadąć w róg, by zapobiec utracie bramki
– przecie to on, a nie nasi obrońcy, ma oczy dokoła głowy;
b) gniewny Swaróg, co we Frankfurcie nie rozpromienił swym obliczem
nieba, kiedy było trzeba, wskutek czego nasi słowiańscy wojowie na dobre
ugrzęźli w boiskowym błocie i Gerd Miller musiał tylko przystawić nogę…
O bogowie, czyżby rozsierdzili was owi najbardziej wierni piłkarscy
fani, którzy obiecywali ofiary? Jeśli tak, to niech to Perun trzaśnie,
że też akurat w najważniejszym momencie – zarówno przed stadionem, jak i
na trybunach – obyło się bez ofiar w ludziach.
* * *
Całą tą futbolową obsesję, zaszczepił we mnie – o czym zdążyłem już
zdaje się wspomnieć – mój ojciec. To on, gdy moje niemowlęce oczęta
ledwie ujrzały pierwszą jutrzenkę, naznaczył mnie na resztę życia
piłkarskim piętnem – imieniem najlepszego snajpera mundialu w
siedemdziesiątym czwartym roku. On nauczył mnie zawijać rogale z rzutów
rożnych, kiedy jeszcze niezbyt pewnie stawiałem kroki. On pierwszy
zaprowadził mnie na stadion, na najprawdziwszy mecz piłki nożnej,
wynosząc przy tej okazji z domu mnóstwo wszelkiego rodzaju fajansu:
trąbkę rowerową, wydziergane przez matkę zimowe szale (rzecz jasna w
klubowych barwach), starą chochlę i rondel (czyli prymitywny zestaw
perkusyjny), własnej roboty świece dymne (z saletry potasowej, cukru
pudru i zimnych ogni), oraz papier toaletowy, przeznaczony na konfetti
(podówczas jeszcze trudno dostępny, czego matka nie omieszkała mu
później wypominać przez ładnych parę dni).
W naszej prowincjonalnej mieścinie, futbol był jedną z niewielu
rozrywek, które utrzymywały się na jako-takim poziomie. W najlepszych
latach nowosolskiej piłki kopanej, miejscowa drużyna – Dozamet, przez
dwa sezony z rzędu potykała się w rozgrywkach o mistrzostwo drugiej ligi
(nie opuściliśmy wtedy z ojcem żadnej kolejki). To w Dozamecie uczył
się bramkarskiego abecadła wielokrotny reprezentant kadry narodowej,
zdobywca wraz z nią trzeciego miejsca na mistrzostwach świata w 1982
roku, triumfator Pucharu Klubowych Mistrzów Europy w barwach FC Porto,
rodowity nowosolanin – Józef Młynarczyk. Jego postaci zawdzięczam
zresztą poobijane łokcie, biodra, barki i kolana, kiedy ojciec,
stawiając za wzór popularnego „Młynarza”, usiłował uczynić ze mnie
bramkarza (siniaki poszły na marne, bo w pewnym momencie moje gwałtowne
przybieranie w centymetrach, zatrzymało się na mizernym dla golkipera
wzroście – metr siedemdziesiąt osiem).
Najważniejszym dniem w roku dla każdego szanującego się kibica Dozametu,
był dzień potyczki ze znienawidzonym rywalem – Chrobrym Głogów. Los,
nadzwyczaj łaskawy dla kiboli obydwu tych drużyn, sprawiał, że niemal
rokrocznie mogli zacierać ręce przed czekającym ich mordobiciem, gdyż
zarówno drużyna z Nowej Soli, jak i z Głogowa, najczęściej rozpoczynały
sezon w tej samej klasie rozgrywkowej. Na te derbowe mecze mobilizowano
zwykle oddziały policji z całej okolicy, jednak nawet owe wzmocnione
siły prewencji, nie były w stanie zakłócić chłopakom dobrej zabawy. Krew
lała się strumieniami, wzbijały się w powietrze wybite zęby,
rozprzestrzeniała się pośród narodu najnowsza moda – modelowanie nosa na
kształt klamki, krótko mówiąc – ubaw po zwieńczone motylami pachy.
Statystyki z tamtych harców i swawoli, prowadzone przez niestrudzonych
nowosolskich dziejoklikaczy, zdecydowanie przemawiają na naszą korzyść.
Praktycznie wszystkie internetowe blogi dozametowskich kiboli,
przytaczają dane, według których wyrządziliśmy niepomiernie większe
szkody.
* * *
W życiu każdego młodego człowieka przychodzą momenty, kiedy wydaje mu
się, że właśnie przekracza jakąś niebywale istotną dla niego granicę, po
przekroczeniu której już nic nie będzie wyglądało tak samo, jak
przedtem. Po raz pierwszy przeświadczenie to dopadło mnie, gdy jako
siedmioletni brzdąc, chwiejnym krokiem przestąpiłem szkolne progi. Po
raz drugi, gdy w wieku lat czternastu postanowiłem wyzwolić się spod
pieczy rodziców i na dobre rzucić w wir podwórkowej rzeczywistości.
Początkowo moje kontakty z całą tą osiedlową zgrają nie należały do
łatwych. Ponieważ wcześniej byłem raczej synkiem mamusi i tatusia,
aniżeli stałym bywalcem w ich towarzystwie, toteż musiałem wywalczyć
należne mi miejsce, stawiając czoła najbardziej wyszczekanym spośród
podwórkowych wyjadaczy. To zwykle ci krzykacze, niespełnieni kandydaci
na przewodnika stada, dogryzali mi najbardziej. Jednym z takich drobnych
cwaniaczków, niezrealizowanych pretendentów do przejęcia władzy nad
zahukanym tłumem gówniarzy, okazał się wtedy mój późniejszy przyjaciel –
Siwy. Już przy pierwszym spotkaniu doszło między nami do bójki. I choć
nie odniosłem wówczas druzgocącego zwycięstwa, to z całą pewnością nie
doznałem też klęski. Starałem się przede wszystkim nie pękać i nawet na
chwilę nie cofać do defensywy. Ciosy padały równo – raz z jednej, raz z
drugiej strony. W pewnym momencie Siwy zarządził: „Dosyć!”. Objął mnie
wpół ramieniem, poklepał po plecach i powiedział: „No, nieźle młody…”.
Od tamtej pory traktowano mnie jak swego, stałem się pełnoprawnym
członkiem osiedlowej ferajny. Od tamtej pory byłem Grzechem.
* * *
Na podwórku czas płynął szybko. Nawet nieznośnie ciągnące się chwile
bezczynności, tutaj mijały jakby prędzej i doskwierały w mniejszym
stopniu, niż w domu. Jednak w osiedlowych realiach apatia z reguły nie
miała racji bytu. Najczęściej coś się działo, zaś intensywność tych
wydarzeń nie pozwalała oglądać się do tyłu.
Z Siwym, praktycznie od razu po naszym niezbyt czułym powitaniu,
zaprzyjaźniłem się najbardziej. Tworzyliśmy nierozłączną parę – gdzie
tego pędraka oczy poniosły, tam nie mogło zabraknąć i mnie. Kiedy Siwego
wyznaczano na kapitana drużyny futbolowej i miał za zadanie dobrać
sobie zawodników, to pierwszy jego wybór zawsze dotyczył mojej osoby.
Rżnęliśmy w nogę dzień w dzień, od popołudnia, aż do późnego wieczora.
Po ciemku i czasie deszczu. Przez 365 dni w roku – niekiedy po kolana w
śniegu. Gdy brakowało ludzi, by skompletować dwa zespoły, graliśmy w
dziada, jedno podanie, kwadraty. Strzelaliśmy karne i ćwiczyliśmy
żonglerkę. Kiwaliśmy się z wyimaginowanym przeciwnikiem. Rysowaliśmy
kredą na murze cel, w który należało trafić piłką. Tak, na podwórku czas
płynął szybko.
* * *
Siwy, lub jak kto woli – Romek Maciejewski, już w wieku czternastu lat
doświadczył w swoim życiu więcej, aniżeli niejeden dorosły. Pierwszy z
nigdy niewyjaśnionych wyroków bożych dopadł go nadzwyczaj wcześnie.
Ledwie zdążył pojawić się na świecie, kiedy jego ojciec zaprezentował
sztuczkę, jakiej nie powstydziłby się sam Maestro Cagliostro –
nieoczekiwanie zapadł się pod ziemię. I choć mały wydawał się być tym
ojcowskim trikiem niespecjalnie zdziwiony, jak zwykle bowiem mruczał coś
pod nosem w niezrozumiałym dla domowników języku, to żona i rodzice, z
którymi ojciec mieszkał do momentu swojego iluzjonistycznego popisu, z
początku zaniemówili, później zaś przekrzykiwali się niemal bez przerwy,
usiłując wzajemnie przerzucić na siebie ciężar winy. Teściowie
zarzucali synowej, że się puściła gdzieś na boku, o czym ich syn z całą
pewnością się dowiedział, ona natomiast wytykała im, że wychowali
synalka na gówniarza, który gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za
rodzinę, ulatnia się bez słowa wyjaśnienia. W rezultacie tej rozbieżnej
interpretacji przyczyn ojcowskiego zniknięcia, matka wraz z Romkiem
(słusznie, czy też nie – uznanym przez swych dziadków za bękarta),
opuścili dotychczasowe miejsce zamieszkania i przenieśli się do ciotki
malca, rodzonej siostry jego matki. Po upływie kilku tygodni od
przenosin, zupełnie podłamana rodzicielka, zdawała się z wolna stawać na
nogi. Najpewniej przyczyniła się do tego siostra, która pocieszała ją
na wszelkie możliwe sposoby, w czasie ataków nerwowych matki całkowicie
przejmowała opiekę nad małym, sama chodziła po zakupy i przygotowywała
posiłki, przy czym robiła to wszystko zupełnie bezinteresownie, nie
oczekując w zamian żadnej zapłaty. Wreszcie matka wydobrzała do tego
stopnia, iż któregoś dnia upstrzyła swe lico jaskrawym makijażem,
starannie wydepilowała zapuszczone rejony skórnej powłoki, przywdziała
kusą sukienkę i oznajmiła siostrze, że udaje się na spotkanie z
kandydatem na nowego tatę dla Romka. Wróciła po trzech dniach –
kompletnie pijana. Wsparta o poręcz, wpatrywała się błędnym wzrokiem w
majaczącą u progu drzwi postać siostry i nie była w stanie wydobyć z
siebie słowa. Kiedy odstąpiła od poręczy i usiłowała samodzielnie
przejść parę kroków natychmiast upadła, a z niemych ust dobyła się tylko
zmieszana z krwią plwocina. Siostra przetaszczyła jej bezwładne ciało
do mieszkania, rozebrała i położyła na tapczanie (od trzech dni
pościelonym), sama zaś wyruszyła do kuchni, by przetrząsnąć szafki w
poszukiwaniu leków uspokajających.
* * *
Pod koniec pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, w okresie
największych wzlotów mej młodzieńczej duszy i zarazem największego
upadku reprezentacyjnego futbolu, wszystkie mecze z udziałem naszej
narodowej jedenastki bacznie śledziła nierozłączna trójca. 11
października 1995 roku, po flegmatycznej dreptaninie w inaugurującym
eliminacje do mistrzostw Europy spotkaniu z outsiderem grupy – Izraelem,
po fatalnej interwencji naszego bramkarza Wandzika, który w pojedynku z
reprezentantami Rumunii wrzucił sobie piłkę między słupki, oraz po
klasycznej obronie Częstochowy w Paryżu, Polacy rozgrywali mecz
ostatniej szansy ze Słowakami. Tego dnia zebraliśmy się w tym samym
miejscu i składzie, co zawsze – mianowicie w naszym rodzinnym
mieszkaniu, żelazne zestawienie, w obrębie którego (przynajmniej przez
90 minut trwania meczu) nie przewidywano żadnej zmiany: ja, mój ojciec i
Siwy. Ów niezmienny tercet nasamprzód skierował kroki do pomieszczenia
nieco na wyrost określanego mianem salonu, rozlokował swoje 3x4 litery w
przyciasnej kanapie, i – ponieważ pozostawało jeszcze trochę czasu do
rozpoczęcia transmisji – począł zabawiać się w typowanie bardziej lub
mniej dotkliwych rozmiarów porażki.
Kiedy reprezentacja Polski – drużyna marzeń, zwana od nazwiska swego
trenera orłami Górskiego, osiągała apogeum swych sukcesów, ojciec był
mniej więcej w wieku moim i Siwego. W 1974 roku, podczas
zachodnioniemieckiego Weltmeisterschaft, miał 19 lat. Ponieważ zaś
sukcesy reprezentacji zbiegły się w czasie z hossą centralnie planowanej
gospodarki, a gierkowskie kredyty i ich efekt w postaci niespotykanej w
Polsce Ludowej konsumpcji, wciąż jeszcze pozwalały się łudzić, że
polityka zaciskania pasa (znamienna dla jego poprzednika – Gomułki) już
nigdy nie wróci, toteż gdyby zapytać ojca o najlepsze lata jego życia,
nietrudno domyślić się, jakiej udzieliłby odpowiedzi. Bo w jego
przypadku pierwsze porywy młodzieńczej namiętności (zatem zdecydowane
umizgi w stosunku do mojej matki), łapczywe pożeranie owoców kredytowego
dobrobytu i świętowanie najbardziej spektakularnych triumfów
piłkarskiej kadry, to ten sam, wąski przedział czasowy – pierwsza połowa
lat siedemdziesiątych. Dodatkowym czynnikiem, idealizującym w
ojcowskiej świadomości tamten okres, może być fakt, że od lat wczesnego
dzieciństwa, aż po kres edukacji w szkole podstawowej, dorastał pośród
wyposzczonego i zastraszonego stada, mającego za przewodnika towarzysza
Wiesława, natomiast w prawdziwą dorosłość, związaną z założeniem rodziny
i zapewnieniem jej bytu, wchodził już u schyłku epoki dobrobytu, kiedy
kredytowe obżarstwo zaczęło odbijać się czkawką, i kiedy wyrwane z
konsumpcyjnego snu społeczeństwo z upodobaniem recytowało wierszyk:
„Chcesz cukierka – idź do Gierka. Gierek ma, to ci da – kopa w dupę i
pa-pa”. Zatem tych raptem parę lat, wciśniętych między dwa bieguny
społecznej nędzy, pomiędzy wieńczone falami strajków i protestów
ostatnie dni władzy pierwszych sekretarzy – starego kutwy Władka, vel
Wieśka i jego antonimicznego następcy, rozrzutnego Edka, tak więc tych
parę lat z czasów młodości, stanowiło dla ojca nieodłączny materiał
porównawczy przy każdej okazji, najczęściej zaś podczas oglądania w
telewizji kolejnego popisu nieudolnej gry naszej kadry. Gdy tylko
nadarzyła się sposobność, gdy jakiś napastnik, rozdygotany wskutek
nieoczekiwanego przyjęcia piłki w okolicach bramki, pierdolnął Panu Bogu
w okno, ojciec kwitował jego zagranie: „Jakby w siedemdziesiątym
czwartym któryś z orłów tak wykończył akcję, to by go jeszcze za Gierka
zamknęli w złotej klatce”.* Tak, nie ulega wątpliwości, że tamta,
najbardziej utytułowana w dziejach naszej piłki kopanej reprezentacja,
była jedyną, bliską sercu mego ojca drużyną. I jestem święcie
przekonany, iż nawet jeśliby w przyszłości reprezentanci Polski stanęli
na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata, to w jego porównaniach
wypadliby blado na tle Wunderteamu z lat siedemdziesiątych, zdobywców
trzeciego miejsca na mundialu w Niemczech Zachodnich. Jednak w dniu,
kiedy zasiedliśmy przed domowym teleodbiornikiem, by śledzić mecz
ostatniej szansy narodowej jedenastki, nie tylko od mistrzostwa świata,
ale i od brązowego medalu wywalczonego przez orły, dzieliła
biało-czerwonych przepaść. Wówczas sam awans do imprezy mistrzowskiej
rangi wydawał się być dla naszych graczy nieosiągalny. Nic dziwnego
więc, że ojciec pastwił się nad kadrowiczami niemiłosiernie, i –
praktycznie po każdym spartaczonym strzale lub podaniu – nagradzał ich
niewybrednymi epitetami: „Kurwa, jakie to są dziady”, „Zobacz, co ten
szmaciarz odpierdala”, „Pieprzone patałachy, nawet piłki żaden wybić nie
potrafi”. Tymczasem ja i Siwy usiłowaliśmy niekiedy bronić
reprezentacyjnych partaczy, było-nie było, w końcu innych bohaterów
młodzieńczej wyobraźni los nam nie dostarczył. Dla nas, szczyli
wykopanych na ładnych parenaście lat do przodu względem mundialowych
sukcesów polskiego futbolu, inna reprezentacja nie istniała. Dlatego
wszelkie z trudem uciułane punkty, remisy po rozpaczliwym murowaniu
bramki w meczach z faworytami i minimalne zwycięstwa nad kompletnymi
amatorami, wprawiały nas w stan bliski euforii, którego żadne ojcowskie
zdroworozsądkowe argumenty nie mogły zmącić. To były nasze orły, nie
dziady i nie szmaciarze, tym bardziej zaś nie orły Łazarka, Strejlaua,
czy Apostela, bowiem istnienie tych od siedmiu boleści trenerów
uświadamialiśmy sobie dopiero na sam koniec przegranych eliminacji,
kiedy w sposób najbardziej wyrazisty zapisali się w pamięci, z hukiem
spadając ze stołka selekcjonera kadry. Poza tym kibicowanie
bialo-czerwonym, było w latach dziewięćdziesiątych, w czasach względnej
stabilizacji, gdy wolność pod narodowym sztandarem już ktoś inny za nas
wywalczył, kibicowanie bialo-czerwonym było więc jedynym przejawem
patriotyczno-romantycznego zrywu, na jaki my – gówniarze bezrefleksyjnie
korzystający z pierwszych plonów wolności, mogliśmy się zdobyć. I tylko
podczas pojedynków reprezentacji, słowo „Polska” nabierało w naszej
świadomości jakiegoś konkretnego kształtu, tracąc na moment mglistą
postać abstraktu. Również tego dnia, kiedy Polacy, mający już tylko
matematyczne szanse na awans, mierzyli się z jedenastką Słowacji, pomimo
przedmeczowej zasłony dymnej skrywającej nasz ślepy idealizm, pomimo
przyłączenia się do ojcowskiej zabawy w typowanie rozmiarów porażki,
wierzyliśmy, niemal do ostatniej chwili wierzyliśmy w zwycięstwo
naszej reprezentacji. Gdy zaś w dwudziestej minucie Juskowiak otworzył
wynik spotkania strzelając pierwszą bramkę, wypluwaliśmy płuca za
Polskę, a ja mówiłem: „A widzisz ojciec, jeszcze Polska nie odpadła,
póki my zdzieramy gardła”. Jednak w końcowym rozrachunku to on
triumfował, to on wyciągnął z rękawa cztery asy – cztery bramki dla
Słowacji. To jego orły bez korony znów pokazały figę naszym, niedawno
koronowanym. Kolejny raz udowodniły tym nieopierzonym kurczakom, że do
niebotycznej legendy Wembley, nawet najbardziej wyzwolony i dziko żyjący
drób nie ma prawa dolecieć. Nam natomiast pozostał niesmak i
przeświadczenie, że walczyliśmy o z góry przegraną sprawę, o Polskę.
_________
*Złote klatki – upowszechniona w środowiskach opozycyjnych nazwa
wzorcowych obozów, w których internowano dysydentów podczas stanu
wojennego. Obozy te umiejscawiano w ośrodkach wypoczynkowych, by do
zachodniej prasy i telewizji docierał obraz komfortowych warunków, w
jakich komunistyczna władza przetrzymuje działaczy opozycji. W
rzeczywistości, kiedy bramy ośrodków były zamknięte dla mediów,
internowanych traktowano nierzadko w sposób równie niedelikatny, jak
więźniów przetrzymywanych w normalnych zakładach karnych. Najbardziej
znane spośród „złotych klatek” to: obóz dla kobiet w Gołdapi, mieszczący
się na terenie ośrodka wypoczynkowego Komitetu ds. Radia i Telewizji,
obóz w Darłówku, na terenie ośrodka wrocławskiego „Mostostalu”, oraz
miejsce odosobnionego przetrzymywania Lecha Wałęsy – ośrodek
wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów w Arłamowie.
* * *
Dla Siwego nasze rodzinne mieszkanie było swego rodzaju azylem. Ucieczką
od wyściełanego cierniami gniazdka, które uwiła mu matka. I chociaż
Siwy już kilkunastu lat mieszkał z dala od naszego osiedla, to jego
ciągła obecność w tych okolicach pozwoliła mu niejako wpisać się w
krajobraz blokowiska. Tutaj przecież miała skromną kawalerkę jego
ciotka, u niej zaś rezydował mały Romek z matką, dopóki ta nie poszła w
tango do tego stopnia, że nadzwyczaj wyrozumiała siostra nie wytrzymała i
wypierdoliła zezwierzęcone truchło na zbity pysk. Romek został wtedy z
ciotką i mniej więcej do piątego roku życia to ona go wychowywała. Do
chwili aż wreszcie przypomniała sobie o nim matka. Na początku bardzo
się starała, odstawiła zupełnie alkohol i trzymała fason – nie
nadstawiała pizdy byle gachom. Ale z czasem wszystko wróciło do normy.
Znów stała się pucharem przechodnim, szemraną konkubiną odsprzedawaną
bez żalu za wino. A Siwy był zmuszony znosić te niekończące się
przeprowadzki, od mety do mety, nieustające orgietki, od śmierci do
śmierci, zmieniających się tatusiów i niezmienny rozkład wnętrzności –
postępującą zgniliznę duszy. W krytycznych momentach uciekał więc do
ciotki, która bardziej była mu matką, aniżeli ta rodzona. Długimi
godzinami przesiadywał też w naszym domu, a mój ojciec poniekąd
zastępował mu prawdziwego ojca, którego nigdy nie zdołał poznać.
Tymczasem matka Siwego staczała się na samo dno ludzkiej godności,
jednak po każdym bolesnym upadku usiłowała stanąć na nogi i podjąć się
heroicznej próby zbudowania nigdy nieistniejących więzów rodzinnych.
Któregoś razu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, powzięła mocne
postanowienie, że raz na zawsze porzuci dotychczasowy tryb życia i
zorganizuje synowi wigilię. W przygotowaniach pomagała jej ciotka, która
na powrót przygarnęła ją do siebie, najwyraźniej przejęta matczynym
postanowieniem. Wszystko zdawało się zmierzać do szczęśliwego finału.
Siostra pilnowała, żeby w mieszkaniu nigdy nie było najmniejszej kropli
alkoholu, wyrzuciła nawet wszystkie swoje flakoniki perfum, byle nie
kusić losu. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień. Z samego rana
ciotka wraz Siwym poszli do marketu, dokupić jeszcze odrobinę suszonych
grzybów oraz pieczywa, gdyż okazało się, że może ich zabraknąć. Poza tym
Siwy chciał sprezentować matce kolczyki. Matka miała w tym czasie zająć
się wałkowaniem ciasta i lepieniem pierogów. Na stolnicy leżało
wyrobione wcześniej ciasto, farsz w miseczce, wałek i kieliszek do
wykrawania. Nagle matka pomyślała, że ciasta może być za mało, że
przecież chciałaby ulepić tych pierogów jak najwięcej dla swego syna. A
kiedy otwierała kolejne szafki w poszukiwaniu mąki, natrafiła
przypadkiem na niewielką, do połowy opróżnioną buteleczkę wiśniówki,
nieopatrznie pozostawioną tam przez ciotkę, która poprzedniego dnia
użyła ją do nasączenia biszkoptu. Drżącą ręką wyjęła znalezisko,
podeszła z nim do stolnicy, i nalała resztki wódki do stojącego obok
miseczki z farszem kieliszka. Kiedy ciotka i Siwy wrócili z zakupów,
leżała już nieprzytomna na podłodze. Nieopodal walały się butelki –
mniejsza po wódce i większa po nalewce, którą matka wybłagała w
osiedlowym sklepie. Odwrócony do góry dnem kieliszek wbity był w
nierozwałkowane ciasto. Ostatni ślad nadludzkiego wysiłku, podjętego na
darmo.
* * *
Wtedy, w dziewięćdziesiątym piątym roku, gdy razem z Siwym zmuszeni
byliśmy podpisać akt kibicowskiej kapitulacji, gdy nasi reprezentanci
kolejny raz niezakwalifikowali się do imprezy mistrzowskiej rangi, wtedy
nasze drogi z wolna się rozchodziły. Zresztą już znacznie wcześniej,
mniej więcej od drugiej klasy szkolny średniej, Siwy gościł na naszym
osiedlu coraz rzadziej, nieczęsto też nawiedzał nasze mieszkanie, w
szkole zaś pojawiał się kiedy chciał. Mógł sobie na to pozwolić, był
wschodzącym talentem nowosolskiej piłki, brylował w juniorach Dozametu,
chuchano na niego i dmuchano, i – niestety – na zbyt wiele spraw
przymykano oko. A Siwy związał się w tym czasie z kibolami. Jeździł na
ustawki i coraz częściej opuszczał treningi. Chlał i uwalniał z siebie
długo tłumione pokłady agresji. Nieuchronnie podążał śladem matki.
Właśnie w drugiej klasie szkoły średniej doszło do drobnego incydentu,
po którym zacząłem sobie zdawać sprawę, że z moim przyjacielem nie
dzieje się najlepiej. Nie było to wprawdzie żadne arcydramatyczne
zdarzenie, jednak dla mnie, z racji tego, że doskonale znałem przecież
Siwego i wiedziałem, jak wiele wysiłku kosztowało go wyrwanie się z
beznadziei, dla mnie więc ów incydent wydawał się istotny. Zajście miało
miejsce na lekcji języka polskiego. Otóż wiadomo było wszem i wobec, że
nasza polonistka potajemnie romansuje z wuefistą. To znaczy niby
gździli się po kątach, kryli w rozmaitych zakamarkach szkoły, niby
stosowali się do wszelkich zasad tajnej konspiracji, a i tak wszyscy o
nich wiedzieli. Powołując się na „Słownik frazeologiczny języka
polskiego” profesora Stanisława Skorupki, świetnie nadający się do tego,
by w sposób lapidarny oddać całą złożoność sytuacji, ta ich swoista
partyzantka mogłaby posłużyć za idealny przykład dla zilustrowania hasła
„tajemnica poliszynela”. Aż się chciało błysnąć podczas lekcji taką
znajomością frazeologii. Czy oboje domyślali się, że za ich plecami
nabijamy się z tej idiotycznej ciuciubabki – nikt z nas nie miał
zielonego pojęcia. Tak czy siak to w zasadzie temu, nieformalnemu
związkowi, zawdzięczał Siwy swój święty spokój. Jako że był pupilem
wuefisty, dzięki niewątpliwemu wstawiennictwu tegoż u polonistki,
praktycznie ani razu nie był pytany i właściwie nie wiadomo skąd się
brały u niego oceny. Aż tu nagle coś, co do czego nie mogliśmy mieć
pewności, mogliśmy się natomiast tego domyślać, wstrząsnęło ową,
niepodważalną zdawałoby się regułą. Prawdopodobnie nasi tajni
kochankowie nie na żarty się pokłócili. Bo oto polonistka, przy okazji
omawiania trzeciej części „Dziadów”, postanowiła odegrać się na Siwym.
Nieoczekiwanie więc wywołała go do odpowiedzi, przemawiając doń z
nieskrywaną uszczypliwością: „A ty Maciejewski, co ty nam, nasz Bońku
drogi, powiesz o «Dziadach»?”. Oczywiście chciała go udupić, bowiem
doskonale zdawała sobie sprawę, zresztą podobnie jak my wszyscy, z
faktu, że Siwy nigdy, ale to nigdy w swoim pokopanym żywocie, nie
przeczytał żadnej lektury. Tymczasem on, ku naszemu zdumieniu, wstał, i –
jak to w późniejszym komentarzu trafnie ujął któryś z nas –
odpowiedział śpiewająco. Wyglądało to tak: Siwy podniósł się
nieśpiesznie, przez krótką chwilę szperał w kurtce, po czym wydobył z
kieszeni swój bezcenny, klubowy szalik, rozpostarł go nad głową, i
gromkim basem zaśpiewał:
„Chrobry dziady, Chrobry szmaty, dostaniecie kurwy baty!”.
I jak gdyby nic się nie stało, nie okazując ni krzty emocji usiadł, a
nas zatkało. Nie trwało to jednak długo, ledwie kilka sekund, po których
sala aż się zatrzęsła od dzikiego śmiechu. I z początku, pośród tego
stadnego rechotu, nikt nie usłyszał jej płaczu. Dopiero po chwili, gdy
rozbawione mordy znów zdołały przybrać wyraz całkowitej obojętności,
zorientowaliśmy się, że nasza polonistka, zazwyczaj pewna siebie i nawet
nieco wyniosła, to teraz zupełnie inna osoba: jej majestatycznie
wyprostowana sylwetka jakby się skurczyła, ona sama zaś skryła twarz w
dłoniach. „Dlaczego mi to robicie? Dlaczego tyy…?” – z trudem
wykrztusiła. Wtedy Siwy wstał po raz drugi i wypowiedział słowa, które
sprawiły, że zamiast spektakularnego bohatera, jakim jeszcze niedawno
widziała go klasa, ujrzeliśmy już tylko zwykłego kutasa. Nie wiem, co
nim wtedy powodowało. Być może chęć zemsty na całym kobiecym rodzie za
cierpienia, którymi tak hojnie obdarowała go własna matka. Być może
kiepski ogląd sytuacji i majaczący w wyobraźni miraż owacyjnie
reagującej na jego kolejne impertynencje klasy. Tak czy siak, zaraz po
tym, jak nasza szlochająca polonistka wycedziła: „Dlaczego tyy…?”, Siwy,
u którego w międzyczasie kamienny wyraz twarzy ustąpił miejsca jakiemuś
przypominającemu uśmiech grymasowi, wypalił:
„A co kurwa, nie można? Mamy przecież wolność słowa.”
* * *
30 stycznia 1968 roku, późnym wieczorem, tuż po zakończeniu ostatniego
spektaklu „Dziadów”, dochodzi do demonstracji. Grupa młodych ludzi
skanduje pod siedzibą dyrekcji Teatru Narodowego hasła: „Chcemy wolności
bez cenzury”, „Żądamy zniesienia cenzury” i „Mickiewicz-Dejmek”.
Następnie demonstranci udają się pod pomnik wieszcza, pod którym
składają biało-czerwone kwiaty oraz transparenty. Kiedy manifestujący
zaczynają się rozchodzić, do akcji wkracza milicja. Wyłapuje pojedyncze
osoby i zaczyna okładać je pałkami. Nazajutrz, dwóch uczestników
wieczornych zajść – Adam Michnik i Henryk Szlajfer, spotyka się z
korespondentem dziennika „Le Monde”, Bernardem Margueritte’em, i
relacjonuje mu przebieg demonstracji. Spotkanie to niezadługo poskutkuje
relegowaniem obydwu z uczelni. W międzyczasie, wśród środowisk
studenckich zostają rozprowadzone ulotki, najprawdopodobniej sporządzone
przez MSW, zawierające następującej treści wierszyk:
„Wieszcz narodu zszedł na Dziady
Czy już o tym wiecie?
Gdy go Michnik i Szlajfery
Okrzykują w świecie.
Rzekł tak mądrze ktoś niedawno
O piątej kolumnie*
A Polacy w Żydów ślepią
Bo jak zwykle – durnie.
Dalej bracie, karabele
Każdy w dłonie chwyta
Żyda za pejs i za morze
Rada znakomita.
Im ta Polska, w którą plują
Daje nadal łaski
Ty studencie piwko ciągniesz
Czekasz na oklaski.”
_________
*Aluzja do przemówienia pierwszego sekretarza PZPR – Władysława Gomułki,
który podczas VI Kongresu Związków Zawodowych, przyrównał polskich
obywateli pochodzenia żydowskiego, trzymających stronę Izraela w tzw.
wojnie sześciodniowej z Egiptem, do piątej kolumny.
Ulotki są tak spreparowane, że mogą być odebrane jako swoisty apel
moralny, wystosowany przez uładzoną młodzież akademicką do swoich mniej
pokornych, ale i niezdecydowanych, po której stanąć stronie, kolegów.
Jednak studenci nie dają się nabrać. 8 marca, podczas hucznie
obchodzonego w socjalistycznym państwie święta kobiet, zwołują wiec na
dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, domagając się przywrócenia praw
studenckich dla wyrzuconych z uczelni. Powołują się na artykuł 71
Kostytucji, który rozpoczyna się od zdania: „Polska Rzeczpospolita
Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa […]”.
Pamięci mojego przyjaciela Siwego, który strzelił sobie samobója, kilka
lat po tym, jak nasze drogi ostatecznie się rozeszły i niemal w tym
samym momencie, gdy urodziła się moja córka (i kiedy – za namową ojca –
dałem jej na imię Gadocha).