piątek, 28 grudnia 2012



PRZEKŁAD:

 Dymitr Aleksandrowicz Prigow
NEKROLOGI





*

Komitet Centralny KPZR, Rada Najwyższa i Rada Ministrów ZSRR z głębokim żalem zawiadamiają, że 10 lutego (29 stycznia) w wieku 38 lat na skutek tragicznego pojedynku urwała się linia życia wielkiego rosyjskiego poety Aleksandra Siergiejewicza Puszkina.

Towarzysz Puszkin A. S. zawsze wyróżniał się pryncypialnością, poczuciem odpowiedzialności, krytycznym podejściem do siebie i innych. Na wszystkich posterunkach, na które go delegowano, przejawiał bezgraniczne oddanie powierzonym zadaniom, żołnierską odwagę i heroizm, najwznioślejsze przymioty patrioty, obywatela i poety.

Zmarły na zawsze pozostanie w sercach przyjaciół i bliskich mu ludzi jako hulaka, bawidamek, ordynus i klituś-bajduś.

Imię Puszkina będzie żyć wiecznie w pamięci potomnych, utożsamiane z kagankiem rosyjskiej poezji.




*

Komitet Centralny KPZR, Rada Najwyższa i Rada Ministrów ZSRR z głębokim żalem zawiadamiają, że 15 lipca 1841 roku na skutek pojedynku dokonał żywota znakomity poeta rosyjski Lermontow Michaił Jurijewicz.

Towarzysz Lermontow M. J. zawsze wyróżniał się pryncypialnością, poczuciem odpowiedzialności, krytycznym podejściem do siebie i innych. Na wszystkich posterunkach, na które go delegowano, przejawiał bezgraniczne oddanie powierzonym zadaniom, żołnierską odwagę i heroizm, najwznioślejsze przymioty patrioty, obywatela i poety.

Zmarły na zawsze pozostanie w sercach przyjaciół i bliskich mu ludzi jako osobnik z trudnym i porywczym charakterem, mąciwoda i wizjoner.

Imię Lermontowa będzie żyć wiecznie w pamięci potomnych, utożsamiane z mrocznym geniuszem epoki.



*

Komitet Centralny KPZR, Rada Najwyższa i Rada Ministrów ZSRR z głębokim żalem zawiadamiają, że w 1881 roku opuścił grono żywych znany pisarz Dostojewski Fiodor Michajłowicz.

Towarzysz Dostojewski F. M. zawsze wyróżniał się pryncypialnością, poczuciem odpowiedzialności, krytycznym podejściem do siebie i innych. Na wszystkich posterunkach, na które go delegowano, przejawiał bezgraniczne oddanie powierzonym zadaniom, żołnierską odwagę i heroizm, najwznioślejsze przymioty patrioty, obywatela i poety.

Zmarły na zawsze pozostanie w sercach przyjaciół i bliskich mu ludzi jako człowiek zgryźliwy i wietrzący spiski, borykający się z ciężką boleźnią i wspomnieniami z ciemnicy.

Imię Dostojewskiego będzie żyć wiecznie w pamięci potomnych, utożsamiane z fideistą i bogoposzukiwaczem.



*

Komitet Centralny KPZR, Rada Najwyższa i Rada Ministrów ZSRR z głębokim żalem zawiadamiają, że zabrakło grafa Lwa Nikołajewicza Tołstoja.

Towarzysz Tołstoj L. N. zawsze wyróżniał się pryncypialnością, poczuciem odpowiedzialności, krytycznym podejściem do siebie i innych. Na wszystkich posterunkach, na które go delegowano, przejawiał bezgraniczne oddanie powierzonym zadaniom, żołnierską odwagę i heroizm, najwznioślejsze przymioty patrioty, obywatela i poety.

Zmarły na zawsze pozostanie w sercach przyjaciół i bliskich mu ludzi jako wielki pan, zafascynowany ideami buddyzmu, tołstoizmu i schłopienia.

Imię Tołstoja będzie żyć wiecznie w pamięci potomnych, utożsamiane ze zwierciadłem rewolucji rosyjskiej.



*

Komitet Centralny KPZR, Rada Najwyższa i Rada Ministrów ZSRR z głębokim żalem zawiadamiają, że dnia 30 czerwca 1980 roku w mieście Moskwa w wieku 40 lat kontynuuje swój żywot Prigow Dymitr Aleksandrowicz.





*

Центральный Комитет КПСС, Верховный Совет СССР, Советское правительство с глубоким прискорбием сообщают, что 10 февраля (29 января) 1837 года на 38 году жизни в результате трагической дуэли оборвалась жизнь великого русского поэта Александра Сергеевича Пушкина.

Товарища Пушкина А.С. всегда отличали принципиальность, чувство ответственности, требовательное отношение к себе и окружающим. На всех постах, куда его посылали, он проявлял беззаветную преданность порученному делу, воинскую отвагу и героизм, высокие качества патриота, гражданина и поэта.

Он навсегда останется в сердцах друзей и близко знавших его как гуляка, балагур, бабник и охальник.

Имя Пушкина вечно будет жить в памяти народа как светоча русской поэзии.




*

Центральный Комитет КПСС, Верховный Совет СССР, Советское правительство с глубоким прискорбием сообщают, что 15 июля 1841 года в результате дуэли скончался замечательный русский поэт Лермонтов Михаил Юрьевич.

Товарища Лермонтова М. Ю. всегда отличали принципиальность, чувство ответственности, требовательное отношение к себе и окружающим. На всех постах, куда его посылали, он проявлял беззаветную преданность порученному делу, воинскую отвагу и героизм, высокие качества патриота, гражданина и поэта.

Он навсегда останется в сердцах друзей и близко знавших его как человека тяжелого и вспыльчивого характера, бретер и визионер.

Имя Лермонтова вечно будет жить в памяти народа как мрачного гения эпохи.




*

Центральный Комитет КПСС, Верховный Совет СССР, Советское правительство с глубоким прискорбием сообщают, что в 1881 году ушел из жизни известный писатель Достоевский Федор Михайлович.

Товарища Достоевского Ф. М. всегда отличали принципиальность, чувство ответственности, требовательное отношение к себе и окружающим. На всех постах, куда его посылали, он проявлял беззаветную преданность порученному делу, воинскую отвагу и героизм, высокие качества патриота, гражданина и поэта.

Он навсегда останется в сердцах друзей и близко знавших его как человек желчный и подозрительный, наделенный тяжелым недугом и памятью острожных лет.

Имя Достоевского вечно будет жить в памяти народа как богоискателя и фидеиста.




*

Центральный Комитет КПСС, Верховный Совет СССР, Советское правительство с глубоким прискорбием сообщают, что не стало графа Льва Николаевича Толстого.

Товарища Толстого Л. Н. всегда отличали принципиальность, чувство ответственности, требовательное отношение к себе и окружающим. На всех постах, куда его посылали, он проявлял беззаветную преданность порученному делу, воинскую отвагу и героизм, высокие качества гражданина, патриота и поэта.

Он навсегда останется в сердцах друзей и близко знавших его как большой барин, увлекавшийся идеями буддизма, толстовства и опрощения.

Имя Толстого вечно будет жить в памяти народа как зеркало русской революции.




*

Центральный Комитет КПСС, Верховный Совет СССР, Советское правительство с глубоким прискорбием сообщают, что 30 июня 1980 года в городе Москва на 40-ом году жизни проживает Пригов Дмитрий Александрович.





APOKALIPSA (A-Z)


21.12.2012











HEPI HELOŁIN




 



– Cukierek albo psikus!


– O matko przenajświętsza, nie mam ja dla was dziatki żadnego cukierka. Może bym ja wam lepiej dała świeczuszkę, cobyście ją zapalili na grobie jakiegoś aniołka bożego, przedwcześnie zmarłego, którego pan nasz miłościwy dla jego dobra zawezwał do królestwa niebieskiego.


Kewin tępym wzrokiem spojrzał na staruszkę, przekonany, że ma przed sobą zjawę nie z tego świata, po czym wyciągnął zza pazuchy gana i bez zastanowienia kropnął ohydną zmorę prosto w łepetynę.


– Trzysta dwudziesty czwarty obcy. Tudej ołwer. Natan, ślij esa do Dżordana. Jego fater robi biznesy z truposzami i chętnie posprząta.


– Zrobione. To ile mamy cuksów?


– Trzy cuksy, dwie mandaryny i jedna tabliczka czekoladoniepodobna z tesko. Takiej biedy jeszcze nie było. Prawie sami obcy. Swoi już dawno stąd pospierdalali. W Berlinie, Londynie czy Oslo, na brak słodyczy narzekać nie mogą.


– Tak, na zachodzie jest lajcik. A tu – tyle zachodu dla paru marnych cukierków. Okej, maj frend. Ja spadywuję. Starzy namierzyli mnie dżipiesem i przysłali esa, że jak za ten minets nie wrócę, to przetrzepią mi skórę. Pewnie chcą jechać na cmentarz. Czasami wydaje mi się, że oni też trzymają sztamę z obcymi.


– Odstaw im jakiegoś dżołka. Na przykład zmocz zapałki albo obetnij knoty w zniczach. Jak nie wyczaisz na ich fejsach smajla, to znaczy, że ci kosmici już dawno ich przekabacili.


– Zajefajnego masz pomysła. Tak właśnie zrobię. A teraz narka i hepi helołin.


– Hepi, kolego. Być może dożyjemy czasów, kiedy w tym kraju zostanie już tylko garstka sztywniaków. Wtedy to na nas skierują się reflektory. A dla tej resztki obcych, to niech sobie nawet ta ich światłość wiekuista świeci. Światłość wiekuista całodobowa za dychę, dwunastogodzinna – za pięć zyla. Zależy od wielkości wkładu i od promocji.



sobota, 7 lipca 2012



PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI  





Początek lat dziewięćdziesiątych, tych kilka pierwszych wiosen tuż po odzyskaniu niepodległości, były czasem totalnego braku umiaru i przesadnego rozpasania formy. Prawie wszystko, co przychodzi do głowy, każdy niemal duperel, który wcześniej nie mógł zaistnieć w oficjalnym obiegu, usiłował zaznaczyć swą obecność praktycznie na każdym kroku. Przy czym moda na to, co do niedawna stanowiło tabu, zawładnęła w największym bodaj stopniu sztuką użytkową. Na etykietach butelek, przeróżnych opakowaniach, okładkach czasopism i kaset magnetofonowych rozpanoszyła się niczym nieskrępowana golizna. Tanie owocowe wina nazywano imionami kobiet, których roznegliżowane wizerunki miały być wystarczającym powodem, by konsument skusił się na zakazany owoc wprost ze zroszonego świeżymi sokami łona Sandry czy Samanty, a nie na źle kojarzącą się w tym kontekście Nalewkę Babuni. Jednakże dla niektórych, mnożących się niby grzyby po deszczu, nowopowstałych trendów, niekiedy trudno było znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie. Bo oto w kraju o dość mocno zakorzenionym wśród ludu antysemickim światopoglądzie, nagle stało się pożądane nazywanie wszelkiego jadła i picia koszernym, zaś doskonałą ilustrację dla tych produktów spożywczych stanowić mieli pejsaci rabini (czasami uwieczniani na etykietach z Talmudem w dłoni), symboliczne gwiazdy Dawida i siedmioramienne świeczniki. I właśnie w takich, delikatnie rzecz ujmując pokiełbaszonych realiach, kiedy ludzie niczym wygłodzony kundel rzucali się na każdy kęs wolności, w realiach wyzutych z najmniejszej cenzury, ogarniętych niedającym się poskromić żywiołem swawoli, muzyczną scenę suwerennej Polski opanowali discopolowi chałturnicy. To prawda, nurt ten świetnie wpisał się w ówczesną kiczowato-anarchizującą rzeczywistość. W całkowite pomieszanie z poplątaniem. Bezkrytyczne stawianie na jednym piedestale arcydzieła z bohomazem. Albowiem zaburzona wskutek nadmiaru nowych bodźców percepcja, nieumiejętność odróżnienia rzeczy mikroskopijnych od monstrualnych, sprawiała, że Małą Apokalipsę Konwickiego, dzieło najwyższych literackich lotów, po blisko dziesięciu latach wydane w końcu w pierwszym obiegu, wykupywano na pniu wraz z bestsellerem ze znacznie niższej półki – erotycznymi wynurzeniami Fanny Hill. Bo to właśnie w tamtym okresie wykształcił się specyficzny typ czytelnika – polującego na każdy, do niedawna zakazany tekst, i bez względu na jego treść oraz artystyczne walory, czytającego go z jednakowymi wypiekami na twarzy. Ponieważ zaś nakazy i zakazy, szablony i kanony, nie zdążyły jeszcze na powrót dobrać się rzeczywistości do dupy, toteż cisi zwolennicy teorii dokręconej śruby nawet nie próbowali łamać sobie głowy tym, by w tych okolicznościach przyrody coś komuś narzucić, lub czegoś zabronić. Tym sposobem kultura chodnika i bulwaru podążała równolegle, czasem nawet w tym samym kierunku, co kultura czerwonego dywanika i salonowych korytarzy. Podążała nierzadko do tego samego odbiorcy, który choćby i był personą ze środowisk bliższych salonowi, wcale nie musiał się ukrywać ze swym umiłowaniem dla chodnikowego kiczu i tandety. I mimo iż w pierwszych latach wolnej Polski telewizja i prasa zdawały się ignorować istnienie tej plebejskiej ścieżki kultury, to ta i tak zataczała coraz szersze kręgi. Rozrastała się w iście imponującym tempie, docierając już nie tylko do strzechą krytych chałup wiejskich, ale i do wielkomiejskich blokowisk, zamieszkałych przez konglomerat mieszczańskiego proletariatu i inteligencji. Cóż, uporczywe milczenie bywa zwykle odbierane jako ciche przyzwolenie. I dopiero 29 lutego 1992 roku, kiedy było już dawno po ptakach, kiedy ta dziecinnie prosta muzyka dobywała się już z co drugiego jamnika, taszczonego przez wcale nienominalnego discopolomelomana do parku, na skwer, na plażę, bez najmniejszego skrępowania, bez żenady, a nawet – niczym niegdyś radia tranzystorowe – z dojmującym poczuciem szpanerskiej satysfakcji, otóż dopiero wtedy sternicy z lekka chybocącej się łajby – naszej oficjalnej kultury, która gdzie jak gdzie, ale w kapitalizmie winna kierować się misją czerpania zysków pełnymi garściami, i korzystając ze sprzyjającej koniunktury dla byle szmiry promować ją jako wysoce reprezentatywny dla naszego słowiańskiego kręgu kulturowego gatunek muzyczny, oparty na wielowiekowej tradycji uwypuklania w sferze tekstu elementów ludycznych, zaś w materii stricte muzycznej wykorzystujący bogactwo dźwięków charakterystycznych polskich instrumentów ludowych: syntezatorów Casio, Roland, Yamaha lub Korg, dopiero więc 29 lutego 1992 roku, kiedy impresariat nad discopolowymi artystami od ładnych paru lat obejmował pewien prywatny przedsiębiorca z Żyrardowa, dopiero wtedy te zakute pały zorientowały się, że dalsze ignorowanie wszechobecnej discopolomanii to zwyczajne frajerstwo i brak biznesowej smykałki. I tak oto data 29 lutego 1992 roku zapisała się złotymi zgłoskami w krótkiej historii niezależnej i swobodnej Telewizji Polskiej, bowiem właśnie tego dnia, do spółki ze Stołeczną Estradą, zorganizowała ona Galę Piosenki Popularnej i Chodnikowej, nazwaną później pierwszą galą, dla odróżnienia od gali drugiej, trzeciej i kolejnych, gdyż sukces tej pierwszej, w zamierzeniu niecyklicznej imprezy, sprawił, że niebawem powstały kolejne jej odcinki. Wpierw jednak było pamiętne lato 1991 roku, kiedy to artyści kojarzeni do tej pory z oficjalną, dotowaną przez państwo sceną, mianowicie aktor Marek Kondrat i piosenkarka Marlena Drozdowska, nagrali kasetę, która w sposób oczywisty parodiowała muzykę chodnika. Tymczasem prosty naród raczej się w tym wszystkim nie połapał, raczej nie wychwycił dominującej w tym wybryku artystycznym nuty kpiny (a nawet jeżeli się połapał i nawet jeżeli wychwycił, to nijak nie dał tego po sobie znać), zaś piosenka „Mydełko Fa”, od której zaczerpnęła tytuł cała kaseta, w okamgnieniu stała się największym przebojem owego pamiętnego lata. Tak, nie ulega wątpliwości, że tamto lato trwale zapisało się w zbiorowej pamięci naszego świeżo oswobodzonego z okowów narodu. Bo oto nasz znamienity rodak, Papa della Chiesa Cattolica – Papież Katolickiego Kościoła, dwukrotnie w tamtym lecie nawiedza tą, właśnie zmieniającą swe oblicze ziemię. Bo w ciągle budzącej u nas trwogę Moskwie, tysiące do niedawna zaszczutych grażdan tworzy żywy pierścień, powstrzymując swymi ciałami tanki, które bezskutecznie usiłują sforsować gmach Rady Ministrów ZSRR i zwieńczyć tym samym przejęcie władzy przez samozwańczy GKCzP*. Jednak  jeśli  chodzi  o mnie,   to ja   –  podówczas  typowy okaz szczeniackiej ignorancji, najlepiej zachowałem w swej pamięci nie pielgrzymkę Ojca Świętego do Polski i nie heroizm mieszkańców Moskwy, a w żaden sposób nielicujące z wagą tamtych wydarzeń wspomnienie ze szkolnej wycieczki do Szklarskiej Poręby, gdy będąc uczniem szóstej klasy podstawówki przekroczyłem pierwszy z przeklętych progów dorosłości, kiedy urżnąłem się do nieprzytomności mieszaniną gorzały i siary, przy czym do tej swoistej inicjacji w niemałym stopniu przyczyniło się – a jakżeby inaczej – „Mydełko Fa”.

Było tak:

Autokar podjeżdża pod szkołę  STOP  
Walki na łokcie o zajęcie jak najlepszych strategicznie miejsc  STOP
Autokar rusza  STOP
Nuda  STOP
Nuda i kurewsko ponura cisza  STOP

; by używając telegraficznego skrótu zrelacjonować sam początek wojażu.

Na szczęście po mniej więcej trzydziestu kilometrach towarzycho ździebko drgnęło – ktoś nagle wyczarował z rękawa jakieś karty, ktoś inny próbował bajerować panny na grę we flirty, dały się słyszeć z początku stłumione, później coraz śmielsze śmichy-chichy, i narastające wprost proporcjonalnie do nich połajanki wychowawczyni. Po następnej trzydziestce zrobił się z tego wszystkiego już taki harmider, że kierowca (wyraźnie rozjuszony) zaproponował żebyśmy zamiast drzeć mordy, zaśpiewali lepiej jakiś smęt wyuczony na lekcjach muzyki. Propozycja skwitowana została w sposób jak najbardziej adekwatny do naszego ówczesnego pojmowania świata – buczenie i piski, czyli gówniarskie artykułowanie dezaprobaty. W odpowiedzi kierowca wyprowadził kontratak, usiłując przy pomocy autobusowego kasetowca zagłuszyć nasz wrzask, a broń, jakiej użył wobec nas, okazała się tyleż konwencjonalna, co skuteczna, bowiem bronią tą była kaseta z największym przebojem tego lata. I kiedy tylko zabrzmiały pierwsze akordy tej idiotycznej melodii, niektórzy z nas całkowicie skapitulowali – śpiewali ochoczo, wtórując za Kondratem i Drozdowską, refren piosenki, zaś najgłośniej czyniła to nasza wychowawczyni, nauczycielka chemii. Tak, ona z pewnością potrafiłaby rozłożyć mydło na czynniki pierwsze, nie posiłkując się przy tym widocznym na opakowaniu składem chemicznym. Natomiast dokonanie tej samej operacji na jednoznacznie parodystycznym utworze muzycznym, mimo iż doskonale znała przecież jego słowa, wykraczało poza analityczne możliwości jej mózgownicy. Wyrzucała więc z siebie bezwiednie: „Sza-ba-da, ty i ja, ty i ja…”, całkowicie zaabsorbowana tą czynnością, podczas gdy ja i pozostali klasowi odszczepieńcy, korzystając z chwili jej nieuwagi, przeprowadzaliśmy na tylnich siedzeniach eksperymenty, wlewając w siebie naprzemiennie, to CH3OH, to H2SO4. A potem już jeno tańce, hulanki, swawole, od których autobusem kołysało na wszystkie strony, jak gdyby to nie był autobus, tylko rozbujany na fali statek wycieczkowy, i nieodłączny lejtmotyw tej podróży: stale powracająca melodia, nieustannie odtwarzana przez szofera-kapitana-didżeja trzy w jednym, bez mydlenia oczu, za to z mydleniem uszu, największy przebój tego lata, na pohybel wszelkim detergentom, ku czci i pamięci natomiast poczciwego szarego mydła, pieśń nad pieśniami – „Mydełko Fa”.

————
* mowa o puczu mającym udaremnić planowane na 20 sierpnia 1991 roku podpisanie traktatu przyznającego suwerenność republikom radzieckim. GKCzP (Gosudarstwiennyj Komitiet po Czriezwyczajnomu Położeniu – Państwowy Komitet do spraw Stanu Wyjątkowego), twór powołany przez członków kierownictwa Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i szefów resortów siłowych, miał na celu odsunąć od władzy Michaiła Gorbaczowa i zapobiec rozpadowi ZSRR. W nocy z dwudziestego na dwudziesty pierwszy sierpnia wojskowe czołgi, działając na mocy rozkazu ministra obrony Jazowa, szturmują budynek rady ministrów ZSRR, nazwany później Białym domem, napotykając na barykady utworzone z przewróconych trolejbusów i opór ludzi, którzy broniąc dostępu do gmachu uciekają się nawet do heroicznych prób zastępowania drogi czołgom. W wyniku tej bohaterskiej obrony śmierć ponoszą trzy osoby, zaś datę 21 sierpnia 1991 roku przyjmuje się traktować jako cezurę wyznaczającą ostateczny kres istnienia imperium ZSRR.






poniedziałek, 2 lipca 2012





ELEKTRYKA I ORNITOLOGIA








Rankiem zbudziły nas koguty.  
To suki! - zaklęłaś szeptem, bo ściany miały uszy.

O bogowie, kto te syreny zagłuszy? Z pomocą przychodzi Jowisz. 
Nic z tego - krakanie wrony.  Zgaś telewizor mój drogi.

Ubieraj się, już czas. Masz pod żurawiem odebrać białe kruki
"Wschody i zachody księżyca", pierwsze odbitki. Być może więcej nie będzie.

Dałaś mi na drogę pajdę z margaryną. Nigdzie nie mogłam dostać padliny, mój orle.
Dałaś mi na drogę opornik jak krzyż. Napięcie rośnie.

Bądź dzielny, gdy już biczować zaczną. 
Pamiętaj, wielki elektryk wciąż jest z nami, choć teraz w puszce, wśród kabli.

Nazajutrz w "Trybunie" same kaczki, żeśmy pierwsi rzucali butelki. 
Znów któryś z naszych śpiewał jak słowik, bo go w swój obieg włączyli.

Dobiega końca ta sroga zima, niebawem wrócą bociany.  
Wiosna będzie nasza - nieśmiało ćwierkamy, póki co zakrakani.





 
 
ANDREW GOLGOTA
 
 
 


Andrew padał w sumie na deski

Siedemset siedemdziesiąt siedem razy



Miłościwy Stwórca skazał go na te nieludzkie męki

W odwecie za zamach na Największy Cud Pański



W odwecie za zamach lewym prostym

Na Boski Cud Prokreacji
 
 
 

 
 
PADLINA Z ROZKŁADÓWKI
 
 
 



Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,
Parując i siejąc trucizny,
Niedbała i cyniczna otwarła sekrety
Brzucha pełnego zgnilizny.

Charles Baudeleaire - "Padlina" (ze zbioru "Kwiaty zła")

 




jej ciało się rozkłada

ZGNILIZNA!

tako rzecze ksiądz-biznesmen

SPRZEDAŻ & SKUP DUSZ

spółkowanie niejawne

(a ja dostrzegam tylko piękno)



w kobiecie najpiękniejsze jest wnętrze

prawi mędrzec

a ona jakby na potwierdzenie

nieznacznie rozchyla uda



ciebie mój ojcze sędziwy

wychowało kino moralnego niepokoju

życie jest śmiertelną chorobą

przenoszoną drogą płciową




ja wychowałem się na kinie

niemoralnego pokoju

dla mnie droga płciowa

jest jedną ze ścieżek życia



a ona

dziewczyna miesiąca w pełni

sześć stóp dwa cale

mówi w wywiadzie

że lubi robić to

co króliczki lubią robić najbardziej
 
 
 






 




Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Najwcześniej ze swoich legowisk zrywają się złomiarze. A miłościwy stwórca, w swej szczodrobliwości, hojnie wynagradza im wszelkie wyrzeczenia, wszystkie te na wpół urwane sny, ledwie zarysowane marzenia. Masz tu, mówi, moja owieczko, ranny ptaszku, masz tu mój maluczki człowieczku puszeczek bez liku. Masz tu, mówi, niedopałeczki swieżusie, jeszcze skwierczące, wyrzucone przez roboli z nocnej szychty, którzy nie mieli już siły ich dopalić. Masz tu ogryzki, skórki chleba, ścinki, zlewki, obierki, masz tu dary nieba.



* * *

Mój dawny przyjaciel z okresu młodzieńczego dorastania – Adam, przypomniał mi o swoim istnieniu dość nieoczekiwanie, po mniej więcej dwudziestu latach od naszego ostatniego spotkania. Wówczas żegnaliśmy się w pośpiechu przed blokiem, a jego rodzice pakowali cały dobytek życia do bagażnika Fiata 125p, którego dumnym posiadaczem był stryj Adasia, człowiek impulsywny, non stop posyłający wulgarną wiązankę pod każdym adresem, nawet tym bliżej nieokreślonym: poste restante – Sfery Niebieskie. Tamtego dnia stryj również nie omieszkał zbluzgać tego i owego, od czasu do czasu popędzając nerwowo całe towarzystwo, żeby szybciej pakowali te swoje gówniane manatki, bo pociąg do Berlina nie będzie na jaśniepaństwo czekał do osranej śmierci, choć w rzeczywistości do odjazdu pozostawał jeszcze szmat czasu. Poniekąd jednak miał rację, bo rodzice Adasia, nie zważając na dość ograniczoną przestrzeń bagażową auta, taszczyli ze sobą dosłownie wszystko, każdy najmniejszy duperel, który w ich wciąż pozbawionej innych odniesień (aniżeli do peerelowskich realiów) wyobraźni, mógłby im się za granicą przydać. Upchnęli zatem pod nogami chociażby spory zapas papieru toaletowego*, święcie przekonani, że dzięki temu na pewien czas oszczędzą sobie trudu stania w kolejkach do niemieckich sklepów. Był mroźny, grudniowy poranek, 1990 roku. Mur berliński zburzono ostatecznie jakieś dwa miesiące wcześniej i Ossis wraz z Wessis na powrót zjednoczyli się w jedną Rzeszę. Tymczasem u nas szalała inflacja, Wałęsa darł koty z Mazowieckim, czego omal nie wykorzystał Tymiński, co bardziej niecierpliwi już zaczynali narzekać, że żyje im się gorzej, niż za komuny, zaś rodzice Adasia postanowili nie czekać, aż coś się w tym kraju zmieni, skorzystać ze swego niemieckiego pochodzenia, nawiedzić swój Heimat, którego dotychczas nie zdołali nawet zobaczyć, i zapuścić tam korzenie. Jechali praktycznie w ciemno; cała ich rodzina pozostała w Polsce, a brat dziadka Adasia, jedyny, który po wojnie ostał się w Niemczech, zmarł przeszło kilkanaście lat przed zjednoczeniem, za życia skrzętnie ukrywając fakt istnienia familii po drugiej stronie żelaznej kurtyny (nie słał swoim bliskim nawet paczek i korespondencji, żeby jego czcigodnej persony nikt przypadkiem nie skojarzył z tymi wschodnimi barbarzyńcami). Pamiętam, że owego mroźnego poranka, zupełnie nie bacząc na chłód, długo stałem przed blokiem i machałem za wzniecającym kłęby dymu i niknącym na horyzoncie pojazdem. I oto teraz, po dwudziestu latach od tamtego pożegnania, znowu pojawia się Adaś, chociaż właściwie już nie Adaś, właściwie już Herr Adam Schulz.

__________________________________________________________________________________
* W czasach demokracji ludowej papier toaletowy był w naszym kraju towarem deficytowym. I chociaż bywało, że brakowało w sklepach dosłownie wszystkiego, to z jakiegoś powodu właśnie zdobycie produktu pieszczotliwie nazywanego srajtaśmą, powszechnie uważano za synonim sukcesu. Współcześnie to głównie konsumenci po pięćdziesiątce, ci sami, którzy niedobór papieru toaletowego w epoce PRL odczuli na własnej skórze najdobitniej, stanowią najlepszy target dla markowych producentów tego wyrobu. Osobiście udało mi się zaobserwować, że klienci marketów zaliczający się do tego przedziału wiekowego, nawet gdy dysponują ograniczonym budżetem, częstokroć oszczędzają na produktach spożywczych, kupując jakąś paskudną mielonkę, blok seropodobny, czy najtańszy pasztet, jednocześnie wrzucając do koszyka najdroższy, aksamitnie miękki, kilkuwarstwowy i zapachowy papier toaletowy.



* * *

Zaczęło się od tego, że przeszło miesiąc do naszego teraźniejszego spotkania, nawiązaliśmy wirtualny kontakt na jednym z popularnych portali społecznościowych. To Adam odnalazł mnie pośród kilkudziesięciu innych Grzegorzów Korzyckich, następnie zaś wysłał mi zaproszenie do znajomych (po czym – by dopełnić formalności – musiałem już tylko potwierdzić, że faktycznie się znamy). Mniej więcej tydzień później, w skrzynce na moim profilu pojawiła się wiadomość od użytkownika Adam Schulz, że jego wypikselowana facjata, którą miałem okazję widzieć na monitorze, niebawem się przede mną zmaterializuje, wszak on już od dawna nosi się z zamiarem, by nawiedzić wreszcie naszą mieścinę i że jak się tylko pojawi, to koniecznie musimy się spotkać przy piwie. Odpowiedziałem, że owszem, przekonany, iż jak w wielu podobnych przypadkach, kiedy znajomi z odległej przeszłości nagle przypominają sobie o swoim istnieniu, na takiej, kurtuazyjnej wymianie zdań poprzestaniemy. I rzeczywiście – przez kilka następnych miesięcy nie napłynęły od niego żadne wieści. Toteż byłem autentycznie zaskoczony, gdy wczorajszego wieczoru, przykładając do ucha słuchawkę domofonu, usłyszałem w niej głos dawnego kolegi.

– No i jestem stary. Poznajesz? To co z tym browarem? Czekam na klatce.

Okazało się, że nadal doskonale włada ojczystym językiem, jak gdyby wyjechał z kraju nie dwadzieścia lat temu, a najwyżej dwa miesiące. Być może często tu przyjeżdża, choćby w interesach, pomyślałem.

– Adaś! A to ci niespodzianka! Zaraz Adaś. Moment. Może wejdziesz? Muszę się ogarnąć. Uprzedzić żonę.

– Raczej nie. Zaczekam tutaj. Nie chcę tak oficjalnie, rozumiesz. Co innego, jakbym przyprowadził swoją Frau. Zapalę, a ty się streszczaj.

Tym razem zdawało mi się, że przez krótką chwilę słyszę w jego głosie ową charakterystyczną szorstkość germańskiej wymowy (jednak możliwe, że się tylko przesłyszałem, albo zwiódł mnie ten niemieckojęzyczny wtręt a propos żony).

– Dobra. Postaram się. Daj mi parę minut.

– Czas operacyjny: dwie minuty.

– Dobra, dobra. Nie zapominaj, że jesteś w kraju, gdzie czas nie płynie na skróty. Wręcz przeciwnie. Nie spodziewaj się więc po mnie niemieckiej punktualności. Mogę tylko obiecać, że za ein moment będę.

I oto siedzimy wspólnie na ławce przed blokiem, tej samej, która pełniła niegdyś zaszczytną funkcję swoistej loży szyderców, gdzie cała nasza osiedlowa ferajna, z braku lepszego zajęcia dłubała pestki słonecznika i hałaśliwie komentowała wszystko, co ją otacza i co tylko nie zdołało umknąć jej szczeniackiej percepcji. Trzymaj, mówi Adam, browara, i wyciąga z reklamówki Żywca. Trzymaj, mówi, za stare czasy wypijemy. Bo to najlepsze miejsce do tego, żeby się z fumflem za czasy stare stuknąć browarem. Wiesz Adam, nie wiem, czy wiesz, ale w Polsce to jest teraz zabronione, bronię się, jednak puszkę biorę. W Polsce to jest miejsce publiczne. Możesz pić na umór w ogródku byle lokalu, choćby w centrum na widoku. Możesz nawet zasnąć w rzygowinach na stoliku, bo to jest miejsce prywatne. Ale tutaj, na osiedlu, jest miejsce publiczne. Tutaj nawet jak się z zero-trójką zaszyjesz w krzakach, to zabulisz mandat. To jest ustawa o wychowaniu w trzeźwości. Niedopracowana, bo ją w sejmie po pijaku uchwalali. Sram na tą waszą władzę i wasze mandaty, śmieje się Adam. Sram, bo to gówniane pieniądze są dla mnie. Dzisiaj mi za prędkość wlepili i tylko mnie rozbawili. Pij, mówi, ja za ciebie zapłacę. Nie trzeba było długo czekać na okazję.

– Dzień dobry panom. A co to, nie wiemy, że tutaj się nie pije? Niewiedza nie zwalnia. Dokumenciki.

Spisywanie, łączność z bazą, sprawdzanie danych, karani/niekarani, wszystko się zgadza, ołwer baza.

– Wyrażają panowie zgodę na mandat, czy do grodzkiego sprawa?

– Ale ile będzie, panie władzo?

– Tradycyjnie, po stówce.

– Nie dałoby rady jakoś spuścić? – przekomarza się Adam i widać po jego twarzy, że niemałą przyjemność mu to sprawia.

– Spuścić to se możecie wiecie co. Byle nie w miejscu publicznym, bo za to są surowsze kary.

– Panie władzo, a co z tymi puszkami? – ciągnie zabawę Adam, wskazując na piwo, które wciąż dzierży w dłoni.

– Teraz, jak już macie po mandacie, to se możecie pić ile wlezie.



* * *

Rzecz jasna skwapliwie skorzystaliśmy z sugestii stróża społecznego ładu, jednak na dogrywkę udaliśmy się – mimo wszystko – do lokalu. Czas sączył się tego dnia niespiesznie, wprost proporcjonalnie do piwa w pokalach.


– A co nowego na osiedlu? – dopytywał się Adam. – Słyszałem od ciotki, że stary Słowik kompletnie sfiksował.

– Dobrze słyszałeś. Staremu komuchowi całkiem na łeb padło. Ubzdurał sobie, że nadal rządzi PZPR i że nic się w tym kraju nie zmieniło. Nawet gówniarzy, co roznoszą gazetki reklamowe, bierze za kurierów podziemnej opozycji. Bez przerwy wydzwania na policję i donosi, że mu gnojki z Solidarności rozrzucają bibułę pod blokiem. Policjantów, rzecz jasna, nazywa milicjantami, a ci, jak już po paru telefonach obczaili, że starego nie da się wyprostować, odstawiają przed nim szopkę. Dziękują za spełnienie obywatelskiego obowiązku i obiecują, że wszystkich tych spiskowców rychło wyłapią.

– Niezły numer. Słuchaj, a co u Tadka? Dał się w końcu przerobić na księdza?

– Nie. Pracował parę lat temu na poczcie. Był listonoszem. Ponoć wyleciał z roboty za czytanie cudzej korespondencji. Na mieście żartowali potem, że jakiś przechodzień usłyszał, jak Tadek, podczas obchodu rejonu, czyta na głos List do Koryntian. A kiedy ów przypadkowy słuchacz doniósł o fakcie nierozeznanemu w sprawach kościelnych kierownikowi poczty, to na nic się zdały rozpaczliwe tłumaczenia Tadka, że wcale nie czytał cudzej korespondencji, tylko fragment z Biblii.

Adam zarechotał.

– Faktycznie, niezły był z niego świętoszek. Pamiętam, że zawsze ratował nam tyłki przed rodzicami, bo zamiast do kościoła łaziliśmy nad rzekę, a dzięki niemu zawsze wiedzieliśmy jakie było kazanie. Ministrant Tadek!

Przez cały wieczór nasze rozmowy krążyły nieustannie wokół wspomnień, a jeśli choć na chwilę oddaliły się od przeszłości, to zaraz do niej wracały, niczym zagubiony na morzu okręt, który szczęśliwie dotarł do bezpiecznej przystani. Tak, po tylu latach rozłąki, jedynym, co jeszcze łączyło mnie i Adasia, było dzieciństwo. Niemniej nasza wzajemna paplanina okazała się do tego stopnia niewymuszona i szczera, że dopiero dobrze po północy oderwaliśmy od krzeseł swoje cztery litery i chwiejnym krokiem wyszliśmy z pubu. Adam zameldował się w „Polonii”, hotelu położonym nieopodal osiedla, toteż większość drogi powrotnej przebyliśmy wspólnie. Przechodziliśmy właśnie obok podwórza jakiejś kamienicy, kiedy przypadkiem staliśmy się świadkami sceny, która znów (mimowolnie) rozpętała w naszych głowach wartki strumień wspomnień. Pierwszy zareagował Adam.


– Popatrz, czy to nie Tadek?

– Tak, to on.

– Czego on szuka w tym śmietniku? – zapytał i zanim zdołałem otworzyć usta, by udzielić odpowiedzi, zgarbiona nad kontenerem postać zdążyła się wyprostować, a w jej dłoni błysnął na moment maźnięty snopem latarnianego światła walcowaty przedmiot.

– Popatrz Grzechu, on zbiera puszki! Cholera, nic się sukinsyn nie zmienił. Jakby w ogóle nie dorósł. Jakby dalej był tym samym dzieciakiem.

– W pewnym sensie masz rację. Nie dorósł. Albo my dorośliśmy już tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie się pochylić…

– Co ty mówisz? Nic z tego nie rozumiem.

– Nieważne. Chodźmy już lepiej.

– Czekaj! Może się chociaż przywitamy.

– Nie Adaś. Nie możemy. Nie mówiłem ci o tym, ale jestem z Tadkiem skłócony. Lepiej żeby nas nie zauważył.



* * *

Kiedy w 1962 roku Andy Warhol malował swoje 32 puszki zupy Campbell’s, nie przewidywał zapewne, że dwadzieścia parę lat później kolekcjonowanie puszek (wprawdzie nie po zupie, a z reguły po piwie lub innych napojach orzeźwiających), że owa swoista puszkomania ogarnie znaczną część populacji pewnego środkowoeuropejskiego kraju, sąsiadującego z ojczyzną jego rodziców*. Być może jednak to właśnie słowiańska krew, płynąca w jego żyłach, sprawiła, że postanowił ów zwykły przedmiot użytkowy uwiecznić na płótnie i przekształcić go tym samym w symbol malarskiej estetyki. I być może ta sama, słowiańska krew, płynąca w naszych żyłach, przyczyniła się do tego, że w połowie lat 80-tych z upodobaniem ozdabialiśmy piramidami z puszek meblościanki.

__________________________________________________________________________________
* Rodzice Andy’ego byli Łemkami (właściwe nazwisko – Warhola, Warhol to jego zamerykanizowana wersja) i pochodzili z wioski Miková, mieszczącej się nieopodal miasta Medzilaborce na słowackim Podkarpaciu (tuż przy granicy z Polską). W Medzilaborcach znajduje się (założone w 1991 roku przez jego brata – Johna) Muzeum Sztuki Współczesnej im. Andy’ego Warhola.


Mieliśmy wówczas po jedenaście lat i stanowiliśmy nierozłączną paczkę. Ja, Adaś i Tadek, niemal codziennie dosiadaliśmy naszych składaków, i pędziliśmy na złamanie karku na parking dla tirów, mieszczący się na skraju miasta. Pamiętam nasz pierwszy raz, kiedy czailiśmy się długo, skuleni pod kabiną ciężarówki, czekając aż przez okno wysypią się upragnione puszki. W pewnym momencie zdało nam się, że kabina dziwnie się chybocze. Myśleliśmy, że kierowca śpi i nerwowo przewraca się na boki. Szarzało już i byliśmy bliscy rezygnacji. Nagle przez opuszczoną szybę wychyliła się dłoń i rzuciła coś przed siebie. Adaś szybko pobiegł w to miejsce. Po chwili wrócił prezentując nam znalezisko – lepką od spermy prezerwatywę. Wściekli na szofera-cudzoziemca, klnąc pod nosem na własną głupotę, wskoczyliśmy na rowery i z pustymi rękami wróciliśmy na osiedle. Obiecaliśmy sobie, że na parking już nigdy nie wrócimy. Jednak puszkowa pokusa, wabik mieniący się niespotykanymi w codziennej szarzyźnie kolorami, był silniejszy. Z kolejnych wypraw wracaliśmy już z łupami. Byliśmy dumni ze swoich zdobyczy. Pełne puszki można było kupić jedynie w PEWEX-ie, za dewizy. Któregoś dnia wylazłem na podwórko z puszką po 7UP, napełnioną uprzednio w domu wodą z syfonu, zarazem głosząc wszem i wobec, że woda z syfonu to totalny syf i że się nie umywa do tego oto napoju. Pokazówka się opłaciła. Przez następnych kilka minut byłem w centrum uwagi. Kontynuowałem spektakl pozostając wyniośle obojętny na zaczepki towarzystwa w rodzaju: uła-spóła, kopsnij puchacza, obstaw łyka.




* * *

Ostatnimi czasy rzadko spotykam Tadka. Jeszcze parę lat wcześniej – owszem, widywaliśmy się (a w zasadzie to ja go widywałem) często. Zazwyczaj leżał wtedy bezwładnie na ławce w parku, naprzeciw osiedla, a kiedy usiłowałem dawnego kumpla jakoś ocucić i przemówić mu do resztek świadomości (huraoptymistycznie zakładałem, że je jeszcze posiada), wpierw bełkotał tylko coś niezrozumiale, następnie zaś okazywało się, iż miast mojej osoby widzi przed sobą niezliczone projekcje innych postaci, które na głos nazywa. Mieszkał wówczas u babci, bo rodzice, nie mogąc ścierpieć widoku blisko trzydziestoletniego pasożyta i nie potrafiąc wyciągnąć go z uzależnienia (które sukcesywnie rujnowało ich własne życie), wyrzucili syna na bruk. Nie uchronił go nawet fakt, że zarówno ojciec, jak i matka, uważali się za ludzi głęboko wierzących. Od najmłodszych lat chłopca, niestrudzenie wpajali mu katolicki kodeks moralny. Marzyli, że w przyszłości zostanie księdzem. Gdy dowiedzieli się, że ma dziewczynę, wprowadzili kategoryczny zakaz dalszych spotkań, dla pewności dorzucając jeszcze tygodniowy areszt domowy. Miarka się przebrała, kiedy Tadek zastawił w lombardzie ich obrączki. Zgodnie postanowili, że dla złodzieja nie ma w tym domu miejsca. Jak chce dalej chlać, to niech idzie na ulicę żebrać. Któregoś razu poderwałem jego truchło z ławki, przerzuciłem je sobie przez ramię i zatargałem pod babciny adres. Na dworze było chłodno i obawiałem się, że jeśli go tak zostawię, niechybnie zamarznie. Zastukałem w drzwi.



– Matko przenajświętsza! Skaranie boskie z tym pijusem! Całą noc ja nie spała, bo się bała, że po niego kostucha przyńdzie.

– Znalazłem go w parku…

– Dziękować Bogu, że się taki dobry kawaler natrafił, co tego czorta do dom przyprowadził.

– Kiedyś, za dziecka, przyjaźniliśmy się z Tadkiem. Szkoda chłopaka.

– A jaka tam szkoda panie! Żyć cholera jedna nie daje. Ostatni raz, jak ja się spać kładła, to musiała rentę przed nim chować do cyckonosza. A potem ino czuję w nocy, że mnie ta zaraza po cyckach maca. Na leki panie nie starcza, bo ten zbój wszystko wykrada. Czym ja sobie zasłużyła, że mnie tak Pan Bóg na stare lata pokarał?


Po tym zdarzeniu jeszcze parokrotnie zdarzało mi się odprowadzać Tadka, jednak ani razu już nie odważyłem się zajść do mieszkania. Po prostu zostawiałem zwiotczałe ciało na półpiętrze, robiłem w tył zwrot na pięcie i ulatniałem się niepostrzeżenie.




* * *

Latem 1995 roku Adaś nieoczekiwanie pojawił się w Nowej Soli. Przyjechał z rodzicami do ciotki, która wraz z mężem (niegdysiejszym posiadaczem Fiata 125p) wciąż mieszkała w naszej mieścinie. Nie było nam dane wówczas się spotkać. Bawiłem ze znajomymi w Bieszczadach, nocując w drewnianej chatce bez prądu, gazu i telefonu. Adaś próbował się ze mną skontaktować, ale w tamtej, prekomórkowej epoce, nie było to wcale łatwe. O jego wizycie dowiedziałem się więc dopiero po powrocie z Bieszczad, kilka dni po tym, jak wyjechał. Podczas mojego górskiego wojażu Tadek obchodził swoje osiemnaste urodziny. Adaś był jednym z zaproszonych. W trakcie imprezy Magda (dziewczyna Tadka), prowokowała Adasia w tańcu, ocierając się o jego genitalia pośladkami. Ponoć bez przerwy coś do siebie szeptali. Pewnie Adam zaimponował jej swoim ubiorem i wyglądem. W Polsce, szczególnie w najbardziej dotkniętych bezrobociem prowincjonalnych miasteczkach, ciągle była widoczna transformacyjna beznadzieja. Wśród młodzieży panowała wymuszona okolicznościami moda na fryzurę od garnka. Dla oszczędności w role fryzjerów wcielały się matki. Większość nosiła wtedy sfatygowane łachy z lumpeksu. W dniu świeżej dostawy nie pierwszej świeżości odzieży, przed sklepem ustawiała się (przypominająca czasy sprzed transformacji) gigantyczna kolejka. Po otwarciu drzwi rozszalała tłuszcza wbiegała do środka. W ruch szły: łokcie, ramiona, dłonie, kolana, stopy, biodra, tyłki, brzuchy, klatki piersiowe obydwu płci. Stosowano chwyty: odpychanie, szarpanie, drapanie, szczypanie, ciągnięcie za włosy, dezorientujące klepnięcie w pośladki, dyskretne podstawienie nogi. Kobiety wyrywały sobie z rąk łachmany, wymyślając jedna drugiej od najgorszych. Między mężczyznami dochodziło do bijatyk. Niekiedy nawet (wbrew zasadzie fair play, za to w zgodzie z postulatem równouprawnienia) dochodziło do rywalizacji par mieszanych. Było o co walczyć, bo w dniu dostawy można było dorwać najlepsze ciuchy. Niektóre z oryginalnymi metkami, niemal bez śladów użytkowania. Jednemu z tych miejscowych second handów, niepozbawiony poczucia humoru właściciel nadał zresztą wielce wymowną nazwę - „Łap Ciuch”. Całe miasteczko nabijało się z tej nazwy (co jednak wcale nie zaszkodziło jej pomysłodawcy w interesie). Rychło też powstał jej potoczny wariant. Szło się zatem na zakupy do „łapciucha” albo ubierało się w „łapciuchu”. I choć dzisiaj wydaje się to zabawne, wtedy ubieranie się w ciuchy z „łapciucha” było trendy. Wszyscy młodzi zaopatrywali się tam w odzież. Tadek też. Nic dziwnego więc, że miał niewielkie szanse, by przynajmniej zremisować z Adasiem w konkurencji „wrażenia estetyczne”. A nieszczęsny garnek na głowie zmniejszał prawdopodobieństwo jego powodzenia do zera. Po urodzinowej balandze to Magda rzuciła Tadka. Na odchodnym nazwała go nieudacznikiem. Niby do niczego wielkiego między nią a Adasiem nie doszło, takie szczeniackie flirtowanie – ocieranie w tańcu, czułe słówka do uszka. Jednak Tadek widząc to wszystko powinien był zareagować, czego nie uczynił. Był cholernie wrażliwy i nieśmiały. W towarzystwie wstydził się choćby przytulić do własnej dziewczyny (niewykluczone więc, że Adaś nie zdawał sobie nawet sprawy, iż uwodzi go dziewczyna kolegi). Kilka dni później Tadek zaczął pić. Pancerz wiary, który narzucili mu rodzice, okazał się zbyt słaby, by uchronić go przed upadkiem.



* * *

W momencie, gdy wracając z knajpy ujrzeliśmy Tadka, wystraszyłem się, jak ten zareaguje na Adasia. Dlatego kiedy Adaś zaproponował byśmy podeszli i przywitali się z dawnym przyjacielem, wymyśliłem naprędce bajkę, że jestem z Tadkiem skłócony i że nie odzywamy się do siebie. Czmychnęliśmy stamtąd prędko, a parę minut później pożegnaliśmy się pod „Polonią”. Następnego dnia długo zastanawiałem się, dlaczego Adam, widząc Tadka wydobywającego puszkę ze śmietnika, pomyślał, że nasz niegdysiejszy kolega nadal bawi się w kolekcjonera. Czyżby dostatni żywot za granicą oszczędził mu podobnych widoków? Raczej niemożliwe, przecież w Niemczech nie brakuje niedoszłych Gastarbeiterów, którzy po jałowym poszukiwaniu pracy przekwalifikowują się na żebraków. Możliwe, że to nasze wzajemne odkurzanie wspomnień, nasunęło mu takie, a nie inne skojarzenie. Nie pytałem go wtedy o to, a Adam następnego dnia opuścił naszą prowincjonalną mieścinę i razem z żoną pojechał do Juraty, by przez resztę pobytu w kraju pławić się w luksusach hotelu „Bryza”.




* * *

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. I tak na ten przykład Tadek, zerwie się o piątej w poniedziałek i wyruszy na poszukiwania aluminiowego runa, obficie zalegającego na trawnikach i w krzakach po weekendowych ostatkach. Następnie doczłapie z całym tym zdobycznym tałatajstwem do skupu, a po południu zajmie swoją miejscówkę na dworcu. Wieczorem rzuci garść uciułanych miedziaków na ladę w nocnym sklepie, i wysoko podnosząc opuszczoną cały boży dzionek głowę, zamówi trunek z najniższej półki – „Wino Dolce Wzmocnione”. I zanim wreszcie, po ciężkim dniu, po swej powszedniej golgocie, osłodzi sobie gorycz istnienia pierwszym łykiem owocowego soku zmiksowanego ze spirytusem, jeszcze może tylko rzuci okiem na etykietę butelki i mruknie pod nosem: „Dolce, kurwa, wzmocnione, a za liche złotówki ze skupu i dworca stać mnie co najwyżej na tą marną namiastkę krwi chrystusowej”.



 
 
PAN SAMOCHODZIK VERSUS WALDEMAR BATURA
 
 



Pan Samochodzik z piskiem opon zajechał pod klubokawiarnię "Kormoran" w Iławie. W środku, przy kontuarze, siedział Waldemar Batura. Właśnie miał zamówić kolejną łyski z polokoktą i lodem bambino, jednak powstrzymał się, kiedy ujrzał Pana Samochodzika. Wyszczerzył zęby ze szczerego złota w nieszczerym uśmiechu i rzekł:


- O, Pan Samochodzik! Może się pan ze mną napije, jak człowiek?



- Przykro mi, nie piję. Jestem samochodem.



- Jak to? Nic a nic?



- Nie piję, za to sporo palę.



- Ile?



- Przeszło dychę na setkę.



- Setkę? Czyli jednak. Kierowniczko, lornetę z meduzą dla tej amfibii, a dla mnie, jak zwykle, podwójna łyski. Do konsumpcji może być czisburger, tylko koniecznie z tylżyckim.




sobota, 30 czerwca 2012




PRZED SEKSEM



nasi szczypiorniści grają już

tylko o przysłowiową pietruszkę

mówię



pytasz

nać czy korzeń bo nie masz

zielonego pojęcia o sporcie







czwartek, 28 czerwca 2012




DZIADY





Popatrz kurwa, jakie to są dziady. 
Przecież oni nic nie grają, oni udają, że grają. 
Taka gra, to nie jest żadna gra, tylko jakaś wielka improwizacja.

Mój Ojciec (podczas oglądania transmisji z meczu eliminacji do Mistrzostw Europy
 - Izrael : Polska [2 : 1], we wrześniu 1994 roku)




W 1968 roku, na niespotykaną do owego momentu skalę, przez różne, częstokroć tak do siebie nieprzystające jak Meksyk i Francja, zakątki świata, przeszła fala młodzieżowej kontestacji. Był więc paryski maj, ze swym hasłem przewodnim: „Bądź realistą – żądaj niemożliwego”, i buntem młodych Francuzów przeciwko purytanizacji życia w republice rządzonej przez generała De Gaulle’a. Były protesty amerykańskiej młodzieży, kiedy ich równie młodzi koledzy, dla zaspokojenia mocarstwowych aspiracji Stanów Zjednoczonych w „Zimnej Wojnie”, ginęli bezsensownie w Wietnamie. Był wiec na placu Tlatelolco w Ciudad de México, zorganizowany przez studentów UNAM* na dziesięć dni przed meksykańską olimpiadą, który prezydent Gustavo Diaz Ordaz, obawiając się podobnych ekscesów w trakcie trwania igrzysk, nakazał dla przykładu krwawo stłumić. Była wreszcie „Praska Wiosna”, próba budowania socjalizmu z ludzką twarzą przez najwyższe władze Komunistycznej Partii Czechosłowacji, z jej sekretarzem generalnym Aleksandrem Dubczekiem na czele, entuzjastycznie przyjęta przez społeczeństwo, zdecydowanie mniej entuzjastycznie przyjęta natomiast przez Związek Radziecki i niektóre bratnie narody, które zdecydowały się pospieszyć z pomocą zabłąkanym Czechom i Słowakom, wysyłając do nich czołgi, uzbrojonych po zęby żołnierzy, i wszelkie inne środki, niezbędne do podjęcia przez czechosłowackie władze jedynie słusznej decyzji: niezbaczania już nigdy ze wspólnej dla całej socjalistycznej rodziny drogi. Gdy jednak sprzymierzone siły radzieckiej, polskiej, węgierskiej i wschodnioniemieckiej armii, późnym latem wkroczyły do Czechosłowacji, okazało się, że tubylcy niezbyt są uradowani takim sposobem udzielania pomocy. Wśród niezadowolonych prym wiodła młodzież studencka, która podczas obchodów rocznicy bolszewickiej rewolucji niszczyła radzieckie flagi, organizowała strajki, w najbardziej zaś skrajnych przypadkach – co uczynili studenci Zajíc i Palach – podpalała na znak protestu własne ciała.

Rok 1968 okazał się również przełomowy dla polskiej młodzieży, a być może nawet – jak skłonni są twierdzić niektórzy komentatorzy tamtych wydarzeń – dla całej naszej powojennej historii. Wszystko zaczęło się jednak nieco wcześniej, w listopadzie sześćdziesiątego siódmego roku. Wtedy to, ówczesny dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie Kazimierz Dejmek, dla uczczenia 50-lecia październikowej rewolucji, za przyzwoleniem Ministerstwa Kultury i Sztuki inscenizuje „Dziady”, dramat poetycki Mickiewicza, w wydźwięku swym mocno antyrosyjski, wedle Dejmka jednak jak najbardziej proradziecki, bo wymierzony, niczym przewrót bolszewicki, w aparat władzy carskiej Rosji. Przedstawienie od początku budzi niebezzasadne kontrowersje. Potwierdzają je pierwsze reakcje publiczności podczas premiery: sceny, które można odczytać jako aluzje nawiązujące do aktualnej wtenczas sytuacji politycznej, przyjmowane są najbardziej owacyjnie. Kolejne przedstawienia tylko umacniają tą tendencję. Na odzew ze strony partyjnej wierchuszki nie trzeba długo czekać. Pod koniec grudnia Dejmek zostaje wezwany na rozmowę z kierownictwem Wydziału Kultury KC PZPR, w trakcie której reżyserowanej przezeń sztuce zarzuca się antyrosyjską i antyradziecką wymowę oraz nazbyt religijny charakter, zaś na początku sześćdziesiątego ósmego roku zapada decyzja o zdjęciu z afisza przedstawienia, przy czym na termin ostatniego pokazu spektaklu wyznacza się dzień 30 stycznia. I właśnie tego dnia, niezadługo po opuszczeniu kurtyny w finale sztuki, mają miejsce wydarzenia, które w krótkim czasie wywrócą do góry nogami życie wielu młodych ludzi.
_________
*UNAM – Universidad Nacional Autónoma de México, największy uniwersytet nie tylko w Meksyku, ale i w całej Ameryce Łacińskiej.



* * *

W 1968 roku nie było mnie jeszcze na świecie, zaś moi rodzice, którzy są rówieśnikami i znają się niemal od urodzenia, wkraczali wtedy w ledwie trzynastą wiosnę swojego żywota. Nie dziwi więc fakt, że w tamtej chwili nie wzięli się jednak do roboty i nie sprawdzili swoich reprodukcyjnych zdolności. Zresztą ich znajomość przerodziła się w klasyczne damsko-męskie zapasy dopiero w roku siedemdziesiątym czwartym, zatem w sześćdziesiątym ósmym nie uwzględniały mnie nawet plany równie dalekosiężne, co osławione pięciolatki. Światło dzienne dane mi będzie ujrzeć znacznie później – w roku siedemdziesiątym siódmym, czyli dokładnie w tym samym czasie, gdy po latach sennej stagnacji znów przebudzi się opozycja w Czechosłowacji, powołując do życia Kartę 77, i gdy nasza bezpieka skatuje na śmierć 23-letniego studenta Stanisława Pyjasa. Ale tamten okres – z grubsza potraktowane lata siedemdziesiąte, okażą się również dekadą największych sukcesów polskiej piłki nożnej. W 1972 roku nasi reprezentanci zdobędą złoty medal na olimpiadzie w Monachium, dwa lata później – brąz na zachodnioniemieckim mundialu, a w siedemdziesiątym szóstym roku przywiozą srebrne medale z igrzysk w Montrealu. Toteż siódmego lipca siedemdziesiątego siódmego roku, kiedy mój ojciec odbierze wreszcie telefon ze szpitala i kiedy dowie się, że żona urodziła mu syna, bez wahania poweźmie nieodwracalną w skutkach decyzję. „Jako że mamy teraz lato i jako że urodził się chłopak, to trzeba szkraba ochrzcić na Grzegorza” – rzuci przez słuchawkę do mocno zdezorientowanej pielęgniarki, a słowo ciałem się stanie i już niebawem zamieszka razem z nim, jego małżonką i teściami, w nieco przyciasnej komunałce.



* * *

Przerabiano później moje imię na wszelkie możliwe sposoby. W praktyce jego urzędową formę stosowali w stosunku do mnie wyłącznie nauczyciele. A już najczęściej czyniły to żeńskie przedstawicielki tej profesji. Owe z reguły znakomicie zakonserwowane okazy staropanieństwa, których kobiece pragnienia na zawsze ugrzęzły w szkolnej ławce, zwracały się do mnie „Grzegorzu”, lub też – co gorsza – wywoływały mnie do odpowiedzi przy pomocy beznamiętnej artykulacji mego nazwiska. Z kolei moi rodzice, do przesady lubujący się w najwymyślniejszych spieszczeniach: koteczkach, myszeczkach, misiaczkach, żabciach, jelonkach, rogasiach, kutaskach złamaskach i kurwiszonkach w pupcię ciupcianych, rodzice więc drażnili moje receptory słuchowe, dolatującym wraz solidną porcją miodu do mych uszu, zawołaniem „Grzesiu” (chociaż matka czasami uderzała w bardziej patetyczne tony, nazywając mnie „swoim pierworodnym”). Chyba jednak w największym stopniu, szczególnie od momentu, kiedy postanowiłem częściej szlajać się po podwórku, aniżeli zanudzać się w szkole lub w domu, upowszechniła się najsurowsza w swoim brzmieniu postać mojego imienia. Dla całej tej zgrai podwórkowych popaprańców byłem po prostu Grzechem (i gdyby moja matka łyknęła co nieco z ich gówniarskiej grypsery, nazywałaby mnie pewnie „swoim Grzechem pierworodnym”). Wprawdzie po drodze zdarzały się jeszcze rozmaite wariacje – na przykład jedna z moich przelotnych miłości, najwyraźniej zaczytana w dramatach Ibsena, usiłowała widzieć we mnie Gregersa, jednakże ten, jak i inne egzotyczne kwiatki, jakoś nie zdołały się utrwalić. Natomiast „Grzech” wrył się w ogólną świadomość na tyle mocno, że prawdopodobnie już do końca będzie utożsamiany z moją osobą.



* * *

W momencie, gdy zasiadam przed komputerem, by napisać to zdanie, przemija z wolna szósty już rok zupełnie nowego stulecia. Dwadzieścia dziewięć lat temu mój ojciec powziął nieodwracalną w skutkach decyzję i nadał mi imię na cześć króla strzelców Weltmeisterschaft 74 – mundialu rozgrywanego jeszcze w minionym wieku. Polacy byli wówczas o włos od finału, jednak w decydującym spotkaniu, po heroicznej walce i jedynej bramce straconej w 76 minucie, przegrali z gospodarzami tamtych mistrzostw – Niemcami. Ów niespełniony sen naszych piłkarzy, wymarzony mecz finałowy, w którym zamiast nich wystąpili reprezentanci Republiki Federalnej Niemiec, odbył się 7 lipca, czyli dokładnie trzy lata wcześniej, nim postanowiłem pojawić się wreszcie na tym bożym świecie. Z kolei ciągle rozpamiętywany bój futbolistów RFN i Polski (z uwagi na warunki, w jakich przyszło go toczyć, nazywany niekiedy pojedynkiem na mokradłach), miał miejsce 3 lipca. Podobno właśnie tego dnia, równo trzy lata po tamtej porażce i zarazem cztery dni przed porodem, ja – Grzech Korzycki, będący wówczas jeszcze bezimiennym płodem, grzęznąc w matczynych wodach niczym piłkarze w stadionowych kałużach, podobno właśnie tego dnia kopałem najmocniej.



* * *

Wendeta to nic innego, jak próba wymierzenia sprawiedliwości, podejmowana przez słabych i uciśnionych. To właśnie spośród takich, wyrzuconych poza margines tolerancji warstw społecznych, rekrutują się zwykle osobnicy, którzy w szeregach Cosa Nostry, czy Camorry, wcielają w życie śmiertelne wyroki. W 2006 roku, gdy po raz drugi w historii futbolowych mistrzostw świata impreza ta zawitała do kraju naszych zachodnich sąsiadów, polscy piłkarze byli wyjątkowo słabi, mieli zatem niepowtarzalną okazję, by raz na zawsze rozprawić się z ekipą gospodarzy. Nic więc dziwnego, że rodzime media, z reguły niezgorzej zorientowane w sile naszej kadry, pojedynek między reprezentacjami Niemiec i Polski reklamowały jako swoistą wendetę za rok siedemdziesiąty czwarty.



Czternastego lipca, na kilka godzin do rozpoczęcia oczekiwanej jatki, wróciłem właśnie z pracy i jak zwykle w takim przypadku poległem, nie próbując nawet walczyć ze snem. Otwarłem oczy, gdy pierwsza połowa dobiegła już końca. Było nadspodziewanie dobrze –schodziliśmy do szatni przy bezbramkowym remisie. Sygnał odzianego na czarno jegomościa, doskonale wpisującego się kolorem swej odzieży w scenariusz wendety, poprzedził pierwsze kopnięcie piłki w tym decydującym akcie zmagań odwiecznych adwersarzy. Początek drugiej połowy meczu Niemcy : Polska, rewanżowego spotkania rozgrywanego z niewielkim poślizgiem czasowym – raptem trzydzieści dwa lata.

Duet komentatorów TVP przekrzykuje się wzajem ku Ojczyzny chwale. Jeden z nich – Gawroński, to nieodłączny narrator smutnej reprezentacyjnej rzeczywistości. Krasomówca opiewający wszystkie nasze futbolowe klęski od niepamiętnych czasów. Mój ojciec, który zaraził mnie wirusem kopanej szmacianki i którego już sam dźwięk głosu redaktora Gawrońskiego zwykł wyprowadzać z równowagi, z zasady wyrażał swą opinię odnośnie tego weterana mikrofonu głośno i dobitnie. „Gawron, stul dziób!” – podnosił głos, by po chwili demonstracyjnie wyciszyć tamten, dobywający się z teleodbiornika. Tymczasem ja przeciwnie – podkręcam fonię w nadziei, że wyłowię co nieco z tego komentatorskiego galimatiasu. I rzeczywiście, działanie na przekór dziedzictwu genów popłaca, bo oto dzięki podkręconemu Gawrońskiemu dowiaduję się, że nasi w osłabieniu, że dzielnie sobie radzą z przeważająca siłą niemieckich napastników, że strzałów padło bez liku, że praktycznie od którejś tam minuty Niemcy bombardują naszą bramkę niczym Messerschmitty, zaś my odgryzamy się z rzadka jakąś szaleńczą szarżą Jelenia, po której mamy rogi, i że chłopaki chyba wytrzymają do końca drugiej połowy.

Dramat. Dziewięćdziesiąta druga minuta. Dlaczego sędzia o ułamek sekundy wcześniej nie gwiżdże, by zakończyć tą heroiczną batalię? Zamiast niego gwiżdżą polscy kibice, gdy w dziewięćdziesiątej drugiej minucie (o Jezus Maria!) tracimy bramkę. Egzekucja zostaje dokonana. Strzał – jeden z wielu – dochodzi ostatecznie celu. To koniec. Nasi piłkarze padają na murawę. Amen.

14 lipca 2006 roku – Dortmund. Jechaliśmy na te mistrzostwa do zachodniego sąsiada z pieśnią na ustach i po trofeum, wracamy zaś w milczeniu i z bagażem tych samych, co zazwyczaj problemów. O święty Antoni, dlaczego to znowu oni nas gnębią?



* * *

I po zawodach. Już lepiej było spać i w ogóle nie włączać telewizora. Nazajutrz kupić w kiosku gazetę i przeczytać w niej wywiad-rzekę z prezesem naszej piłkarskiej centrali, który doskonale wie, jakie były przyczyny porażki, i który już wyciągnął wnioski, więc na najbliższym walnym zjeździe polecą do kurwy nędzy głowy – w pierwszej kolejności specjalisty od odnowy biologicznej, należałoby też niezwłocznie wyjebać masażystkę, i nie szczędzić cierpkich słów całej tej zasranej logistyce. Trener i piłkarze robili w zasadzie co mogli, ale z takimi pomagierami od siedmiu boleści, to i Brazylijczycy gówno by osiągnęli. Koniec i kropka. Nic dodać, nic ująć. Niezwykle trafna diagnoza. Zatem bierzmy się do roboty i ratujmy obie nogi, amputując mały palec u dłoni.

Historia lubi się powtarzać i jeśli coś już było, to nietrudno przewidzieć, że życie także i tym razem dopisze podobny epilog. A mnie nurtuje tylko jedno pytanie: jak długo jeszcze będzie tak, że Niemcy kolejny raz złoją nam tyłki, zaś my – niepomni danej nam lekcji pokory, znów spróbujemy wynaleźć sto tysięcy usprawiedliwień dla własnej niemocy? Teraz tłumaczymy, że niby byliśmy bez formy, jednak nie z własnej winy, bo wszystko przez te cholerne problemy z aklimatyzacją, wszak gdzie Polska, a gdzie Niemcy – kawał drogi, i do tego te niekończące się korki i dziurawe jak ser szwajcarski niemieckie autostrady. Demaskujemy zakulisowe spiski, jakoby ichni kucharze raczyli nas piwem, golonką i jakąś tłustą kiełbasą, byśmy ciężko i niezdarnie poruszali się po płycie boiska, która delikatnie rzecz ujmując była wyboista i przypominała kartoflisko, co z kolei pozwala nam snuć domysły, że gospodarze umyślnie przygotowali te krecie nory, ażeby wyeliminować techniczne walory naszego zespołu. Niejako zaś na marginesie (a na pewno poniewczasie) odkryliśmy nawet, że w pamiętnym siedemdziesiątym czwartym roku włodarze zachodnioniemieckiego piłkarskiego związku celowo wynajęli jakuckiego szamana do deszczu zaklinania, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, iż w Polsce Ludowej mamy deficyt basenów kąpielowych i w waterpolo ciągniemy ogony, podczas gdy z uwagi na większą ilość łąk i pastwisk, w normalnym meczu futbolowym górą byliby nasi.

Zasadniczo wszelkie te przekłamania pozwalają tuszować naszą nieudolność i sprawiają, że chętnie nadstawiamy zad po raz wtóry (mamy przecież świadomość, że porażka i tak zostanie zweryfikowana na naszą korzyść, nie szkoda więc dupy). Tymczasem gorzką prawdę znają nieliczni członkowie naszej piłkarskiej centrali, sztab szkoleniowy, sami piłkarze, niewątpliwie wszyscy zdrowi psychicznie kibice, i jeszcze może tylko:

a) srogi Świętowit, który w dziewięćdziesiątej drugiej minucie meczu w Dortmundzie nie zdecydował się zadąć w róg, by zapobiec utracie bramki – przecie to on, a nie nasi obrońcy, ma oczy dokoła głowy;

b) gniewny Swaróg, co we Frankfurcie nie rozpromienił swym obliczem nieba, kiedy było trzeba, wskutek czego nasi słowiańscy wojowie na dobre ugrzęźli w boiskowym błocie i Gerd Miller musiał tylko przystawić nogę…

O bogowie, czyżby rozsierdzili was owi najbardziej wierni piłkarscy fani, którzy obiecywali ofiary? Jeśli tak, to niech to Perun trzaśnie, że też akurat w najważniejszym momencie – zarówno przed stadionem, jak i na trybunach – obyło się bez ofiar w ludziach.



* * *

Całą tą futbolową obsesję, zaszczepił we mnie – o czym zdążyłem już zdaje się wspomnieć – mój ojciec. To on, gdy moje niemowlęce oczęta ledwie ujrzały pierwszą jutrzenkę, naznaczył mnie na resztę życia piłkarskim piętnem – imieniem najlepszego snajpera mundialu w siedemdziesiątym czwartym roku. On nauczył mnie zawijać rogale z rzutów rożnych, kiedy jeszcze niezbyt pewnie stawiałem kroki. On pierwszy zaprowadził mnie na stadion, na najprawdziwszy mecz piłki nożnej, wynosząc przy tej okazji z domu mnóstwo wszelkiego rodzaju fajansu: trąbkę rowerową, wydziergane przez matkę zimowe szale (rzecz jasna w klubowych barwach), starą chochlę i rondel (czyli prymitywny zestaw perkusyjny), własnej roboty świece dymne (z saletry potasowej, cukru pudru i zimnych ogni), oraz papier toaletowy, przeznaczony na konfetti (podówczas jeszcze trudno dostępny, czego matka nie omieszkała mu później wypominać przez ładnych parę dni).

W naszej prowincjonalnej mieścinie, futbol był jedną z niewielu rozrywek, które utrzymywały się na jako-takim poziomie. W najlepszych latach nowosolskiej piłki kopanej, miejscowa drużyna – Dozamet, przez dwa sezony z rzędu potykała się w rozgrywkach o mistrzostwo drugiej ligi (nie opuściliśmy wtedy z ojcem żadnej kolejki). To w Dozamecie uczył się bramkarskiego abecadła wielokrotny reprezentant kadry narodowej, zdobywca wraz z nią trzeciego miejsca na mistrzostwach świata w 1982 roku, triumfator Pucharu Klubowych Mistrzów Europy w barwach FC Porto, rodowity nowosolanin – Józef Młynarczyk. Jego postaci zawdzięczam zresztą poobijane łokcie, biodra, barki i kolana, kiedy ojciec, stawiając za wzór popularnego „Młynarza”, usiłował uczynić ze mnie bramkarza (siniaki poszły na marne, bo w pewnym momencie moje gwałtowne przybieranie w centymetrach, zatrzymało się na mizernym dla golkipera wzroście – metr siedemdziesiąt osiem).

Najważniejszym dniem w roku dla każdego szanującego się kibica Dozametu, był dzień potyczki ze znienawidzonym rywalem – Chrobrym Głogów. Los, nadzwyczaj łaskawy dla kiboli obydwu tych drużyn, sprawiał, że niemal rokrocznie mogli zacierać ręce przed czekającym ich mordobiciem, gdyż zarówno drużyna z Nowej Soli, jak i z Głogowa, najczęściej rozpoczynały sezon w tej samej klasie rozgrywkowej. Na te derbowe mecze mobilizowano zwykle oddziały policji z całej okolicy, jednak nawet owe wzmocnione siły prewencji, nie były w stanie zakłócić chłopakom dobrej zabawy. Krew lała się strumieniami, wzbijały się w powietrze wybite zęby, rozprzestrzeniała się pośród narodu najnowsza moda – modelowanie nosa na kształt klamki, krótko mówiąc – ubaw po zwieńczone motylami pachy. Statystyki z tamtych harców i swawoli, prowadzone przez niestrudzonych nowosolskich dziejoklikaczy, zdecydowanie przemawiają na naszą korzyść. Praktycznie wszystkie internetowe blogi dozametowskich kiboli, przytaczają dane, według których wyrządziliśmy niepomiernie większe szkody.



* * *

W życiu każdego młodego człowieka przychodzą momenty, kiedy wydaje mu się, że właśnie przekracza jakąś niebywale istotną dla niego granicę, po przekroczeniu której już nic nie będzie wyglądało tak samo, jak przedtem. Po raz pierwszy przeświadczenie to dopadło mnie, gdy jako siedmioletni brzdąc, chwiejnym krokiem przestąpiłem szkolne progi. Po raz drugi, gdy w wieku lat czternastu postanowiłem wyzwolić się spod pieczy rodziców i na dobre rzucić w wir podwórkowej rzeczywistości. Początkowo moje kontakty z całą tą osiedlową zgrają nie należały do łatwych. Ponieważ wcześniej byłem raczej synkiem mamusi i tatusia, aniżeli stałym bywalcem w ich towarzystwie, toteż musiałem wywalczyć należne mi miejsce, stawiając czoła najbardziej wyszczekanym spośród podwórkowych wyjadaczy. To zwykle ci krzykacze, niespełnieni kandydaci na przewodnika stada, dogryzali mi najbardziej. Jednym z takich drobnych cwaniaczków, niezrealizowanych pretendentów do przejęcia władzy nad zahukanym tłumem gówniarzy, okazał się wtedy mój późniejszy przyjaciel – Siwy. Już przy pierwszym spotkaniu doszło między nami do bójki. I choć nie odniosłem wówczas druzgocącego zwycięstwa, to z całą pewnością nie doznałem też klęski. Starałem się przede wszystkim nie pękać i nawet na chwilę nie cofać do defensywy. Ciosy padały równo – raz z jednej, raz z drugiej strony. W pewnym momencie Siwy zarządził: „Dosyć!”. Objął mnie wpół ramieniem, poklepał po plecach i powiedział: „No, nieźle młody…”. Od tamtej pory traktowano mnie jak swego, stałem się pełnoprawnym członkiem osiedlowej ferajny. Od tamtej pory byłem Grzechem.



* * *

Na podwórku czas płynął szybko. Nawet nieznośnie ciągnące się chwile bezczynności, tutaj mijały jakby prędzej i doskwierały w mniejszym stopniu, niż w domu. Jednak w osiedlowych realiach apatia z reguły nie miała racji bytu. Najczęściej coś się działo, zaś intensywność tych wydarzeń nie pozwalała oglądać się do tyłu.

Z Siwym, praktycznie od razu po naszym niezbyt czułym powitaniu, zaprzyjaźniłem się najbardziej. Tworzyliśmy nierozłączną parę – gdzie tego pędraka oczy poniosły, tam nie mogło zabraknąć i mnie. Kiedy Siwego wyznaczano na kapitana drużyny futbolowej i miał za zadanie dobrać sobie zawodników, to pierwszy jego wybór zawsze dotyczył mojej osoby. Rżnęliśmy w nogę dzień w dzień, od popołudnia, aż do późnego wieczora. Po ciemku i czasie deszczu. Przez 365 dni w roku – niekiedy po kolana w śniegu. Gdy brakowało ludzi, by skompletować dwa zespoły, graliśmy w dziada, jedno podanie, kwadraty. Strzelaliśmy karne i ćwiczyliśmy żonglerkę. Kiwaliśmy się z wyimaginowanym przeciwnikiem. Rysowaliśmy kredą na murze cel, w który należało trafić piłką. Tak, na podwórku czas płynął szybko.



* * *

Siwy, lub jak kto woli – Romek Maciejewski, już w wieku czternastu lat doświadczył w swoim życiu więcej, aniżeli niejeden dorosły. Pierwszy z nigdy niewyjaśnionych wyroków bożych dopadł go nadzwyczaj wcześnie. Ledwie zdążył pojawić się na świecie, kiedy jego ojciec zaprezentował sztuczkę, jakiej nie powstydziłby się sam Maestro Cagliostro – nieoczekiwanie zapadł się pod ziemię. I choć mały wydawał się być tym ojcowskim trikiem niespecjalnie zdziwiony, jak zwykle bowiem mruczał coś pod nosem w niezrozumiałym dla domowników języku, to żona i rodzice, z którymi ojciec mieszkał do momentu swojego iluzjonistycznego popisu, z początku zaniemówili, później zaś przekrzykiwali się niemal bez przerwy, usiłując wzajemnie przerzucić na siebie ciężar winy. Teściowie zarzucali synowej, że się puściła gdzieś na boku, o czym ich syn z całą pewnością się dowiedział, ona natomiast wytykała im, że wychowali synalka na gówniarza, który gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za rodzinę, ulatnia się bez słowa wyjaśnienia. W rezultacie tej rozbieżnej interpretacji przyczyn ojcowskiego zniknięcia, matka wraz z Romkiem (słusznie, czy też nie – uznanym przez swych dziadków za bękarta), opuścili dotychczasowe miejsce zamieszkania i przenieśli się do ciotki malca, rodzonej siostry jego matki. Po upływie kilku tygodni od przenosin, zupełnie podłamana rodzicielka, zdawała się z wolna stawać na nogi. Najpewniej przyczyniła się do tego siostra, która pocieszała ją na wszelkie możliwe sposoby, w czasie ataków nerwowych matki całkowicie przejmowała opiekę nad małym, sama chodziła po zakupy i przygotowywała posiłki, przy czym robiła to wszystko zupełnie bezinteresownie, nie oczekując w zamian żadnej zapłaty. Wreszcie matka wydobrzała do tego stopnia, iż któregoś dnia upstrzyła swe lico jaskrawym makijażem, starannie wydepilowała zapuszczone rejony skórnej powłoki, przywdziała kusą sukienkę i oznajmiła siostrze, że udaje się na spotkanie z kandydatem na nowego tatę dla Romka. Wróciła po trzech dniach – kompletnie pijana. Wsparta o poręcz, wpatrywała się błędnym wzrokiem w majaczącą u progu drzwi postać siostry i nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Kiedy odstąpiła od poręczy i usiłowała samodzielnie przejść parę kroków natychmiast upadła, a z niemych ust dobyła się tylko zmieszana z krwią plwocina. Siostra przetaszczyła jej bezwładne ciało do mieszkania, rozebrała i położyła na tapczanie (od trzech dni pościelonym), sama zaś wyruszyła do kuchni, by przetrząsnąć szafki w poszukiwaniu leków uspokajających.



* * *

Pod koniec pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, w okresie największych wzlotów mej młodzieńczej duszy i zarazem największego upadku reprezentacyjnego futbolu, wszystkie mecze z udziałem naszej narodowej jedenastki bacznie śledziła nierozłączna trójca. 11 października 1995 roku, po flegmatycznej dreptaninie w inaugurującym eliminacje do mistrzostw Europy spotkaniu z outsiderem grupy – Izraelem, po fatalnej interwencji naszego bramkarza Wandzika, który w pojedynku z reprezentantami Rumunii wrzucił sobie piłkę między słupki, oraz po klasycznej obronie Częstochowy w Paryżu, Polacy rozgrywali mecz ostatniej szansy ze Słowakami. Tego dnia zebraliśmy się w tym samym miejscu i składzie, co zawsze – mianowicie w naszym rodzinnym mieszkaniu, żelazne zestawienie, w obrębie którego (przynajmniej przez 90 minut trwania meczu) nie przewidywano żadnej zmiany: ja, mój ojciec i Siwy. Ów niezmienny tercet nasamprzód skierował kroki do pomieszczenia nieco na wyrost określanego mianem salonu, rozlokował swoje 3x4 litery w przyciasnej kanapie, i – ponieważ pozostawało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia transmisji – począł zabawiać się w typowanie bardziej lub mniej dotkliwych rozmiarów porażki.

Kiedy reprezentacja Polski – drużyna marzeń, zwana od nazwiska swego trenera orłami Górskiego, osiągała apogeum swych sukcesów, ojciec był mniej więcej w wieku moim i Siwego. W 1974 roku, podczas zachodnioniemieckiego Weltmeisterschaft, miał 19 lat. Ponieważ zaś sukcesy reprezentacji zbiegły się w czasie z hossą centralnie planowanej gospodarki, a gierkowskie kredyty i ich efekt w postaci niespotykanej w Polsce Ludowej konsumpcji, wciąż jeszcze pozwalały się łudzić, że polityka zaciskania pasa (znamienna dla jego poprzednika – Gomułki) już nigdy nie wróci, toteż gdyby zapytać ojca o najlepsze lata jego życia, nietrudno domyślić się, jakiej udzieliłby odpowiedzi. Bo w jego przypadku pierwsze porywy młodzieńczej namiętności (zatem zdecydowane umizgi w stosunku do mojej matki), łapczywe pożeranie owoców kredytowego dobrobytu i świętowanie najbardziej spektakularnych triumfów piłkarskiej kadry, to ten sam, wąski przedział czasowy – pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Dodatkowym czynnikiem, idealizującym w ojcowskiej świadomości tamten okres, może być fakt, że od lat wczesnego dzieciństwa, aż po kres edukacji w szkole podstawowej, dorastał pośród wyposzczonego i zastraszonego stada, mającego za przewodnika towarzysza Wiesława, natomiast w prawdziwą dorosłość, związaną z założeniem rodziny i zapewnieniem jej bytu, wchodził już u schyłku epoki dobrobytu, kiedy kredytowe obżarstwo zaczęło odbijać się czkawką, i kiedy wyrwane z konsumpcyjnego snu społeczeństwo z upodobaniem recytowało wierszyk: „Chcesz cukierka – idź do Gierka. Gierek ma, to ci da – kopa w dupę i pa-pa”. Zatem tych raptem parę lat, wciśniętych między dwa bieguny społecznej nędzy, pomiędzy wieńczone falami strajków i protestów ostatnie dni władzy pierwszych sekretarzy – starego kutwy Władka, vel Wieśka i jego antonimicznego następcy, rozrzutnego Edka, tak więc tych parę lat z czasów młodości, stanowiło dla ojca nieodłączny materiał porównawczy przy każdej okazji, najczęściej zaś podczas oglądania w telewizji kolejnego popisu nieudolnej gry naszej kadry. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, gdy jakiś napastnik, rozdygotany wskutek nieoczekiwanego przyjęcia piłki w okolicach bramki, pierdolnął Panu Bogu w okno, ojciec kwitował jego zagranie: „Jakby w siedemdziesiątym czwartym któryś z orłów tak wykończył akcję, to by go jeszcze za Gierka zamknęli w złotej klatce”.* Tak, nie ulega wątpliwości, że tamta, najbardziej utytułowana w dziejach naszej piłki kopanej reprezentacja, była jedyną, bliską sercu mego ojca drużyną. I jestem święcie przekonany, iż nawet jeśliby w przyszłości reprezentanci Polski stanęli na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata, to w jego porównaniach wypadliby blado na tle Wunderteamu z lat siedemdziesiątych, zdobywców trzeciego miejsca na mundialu w Niemczech Zachodnich. Jednak w dniu, kiedy zasiedliśmy przed domowym teleodbiornikiem, by śledzić mecz ostatniej szansy narodowej jedenastki, nie tylko od mistrzostwa świata, ale i od brązowego medalu wywalczonego przez orły, dzieliła biało-czerwonych przepaść. Wówczas sam awans do imprezy mistrzowskiej rangi wydawał się być dla naszych graczy nieosiągalny. Nic dziwnego więc, że ojciec pastwił się nad kadrowiczami niemiłosiernie, i – praktycznie po każdym spartaczonym strzale lub podaniu – nagradzał ich niewybrednymi epitetami: „Kurwa, jakie to są dziady”, „Zobacz, co ten szmaciarz odpierdala”, „Pieprzone patałachy, nawet piłki żaden wybić nie potrafi”. Tymczasem ja i Siwy usiłowaliśmy niekiedy bronić reprezentacyjnych partaczy, było-nie było, w końcu innych bohaterów młodzieńczej wyobraźni los nam nie dostarczył. Dla nas, szczyli wykopanych na ładnych parenaście lat do przodu względem mundialowych sukcesów polskiego futbolu, inna reprezentacja nie istniała. Dlatego wszelkie z trudem uciułane punkty, remisy po rozpaczliwym murowaniu bramki w meczach z faworytami i minimalne zwycięstwa nad kompletnymi amatorami, wprawiały nas w stan bliski euforii, którego żadne ojcowskie zdroworozsądkowe argumenty nie mogły zmącić. To były nasze orły, nie dziady i nie szmaciarze, tym bardziej zaś nie orły Łazarka, Strejlaua, czy Apostela, bowiem istnienie tych od siedmiu boleści trenerów uświadamialiśmy sobie dopiero na sam koniec przegranych eliminacji, kiedy w sposób najbardziej wyrazisty zapisali się w pamięci, z hukiem spadając ze stołka selekcjonera kadry. Poza tym kibicowanie bialo-czerwonym, było w latach dziewięćdziesiątych, w czasach względnej stabilizacji, gdy wolność pod narodowym sztandarem już ktoś inny za nas wywalczył, kibicowanie bialo-czerwonym było więc jedynym przejawem patriotyczno-romantycznego zrywu, na jaki my – gówniarze bezrefleksyjnie korzystający z pierwszych plonów wolności, mogliśmy się zdobyć. I tylko podczas pojedynków reprezentacji, słowo „Polska” nabierało w naszej świadomości jakiegoś konkretnego kształtu, tracąc na moment mglistą postać abstraktu. Również tego dnia, kiedy Polacy, mający już tylko matematyczne szanse na awans, mierzyli się z jedenastką Słowacji, pomimo przedmeczowej zasłony dymnej skrywającej nasz ślepy idealizm, pomimo przyłączenia się do ojcowskiej zabawy w typowanie rozmiarów porażki, wierzyliśmy, niemal do ostatniej chwili wierzyliśmy w zwycięstwo naszej reprezentacji. Gdy zaś w dwudziestej minucie Juskowiak otworzył wynik spotkania strzelając pierwszą bramkę, wypluwaliśmy płuca za Polskę, a ja mówiłem: „A widzisz ojciec, jeszcze Polska nie odpadła, póki my zdzieramy gardła”. Jednak w końcowym rozrachunku to on triumfował, to on wyciągnął z rękawa cztery asy – cztery bramki dla Słowacji. To jego orły bez korony znów pokazały figę naszym, niedawno koronowanym. Kolejny raz udowodniły tym nieopierzonym kurczakom, że do niebotycznej legendy Wembley, nawet najbardziej wyzwolony i dziko żyjący drób nie ma prawa dolecieć. Nam natomiast pozostał niesmak i przeświadczenie, że walczyliśmy o z góry przegraną sprawę, o Polskę.
_________
*Złote klatki – upowszechniona w środowiskach opozycyjnych nazwa wzorcowych obozów, w których internowano dysydentów podczas stanu wojennego. Obozy te umiejscawiano w ośrodkach wypoczynkowych, by do zachodniej prasy i telewizji docierał obraz komfortowych warunków, w jakich komunistyczna władza przetrzymuje działaczy opozycji. W rzeczywistości, kiedy bramy ośrodków były zamknięte dla mediów, internowanych traktowano nierzadko w sposób równie niedelikatny, jak więźniów przetrzymywanych w normalnych zakładach karnych. Najbardziej znane spośród „złotych klatek” to: obóz dla kobiet w Gołdapi, mieszczący się na terenie ośrodka wypoczynkowego Komitetu ds. Radia i Telewizji, obóz w Darłówku, na terenie ośrodka wrocławskiego „Mostostalu”, oraz miejsce odosobnionego przetrzymywania Lecha Wałęsy – ośrodek wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów w Arłamowie.



* * *

Dla Siwego nasze rodzinne mieszkanie było swego rodzaju azylem. Ucieczką od wyściełanego cierniami gniazdka, które uwiła mu matka. I chociaż Siwy już kilkunastu lat mieszkał z dala od naszego osiedla, to jego ciągła obecność w tych okolicach pozwoliła mu niejako wpisać się w krajobraz blokowiska. Tutaj przecież miała skromną kawalerkę jego ciotka, u niej zaś rezydował mały Romek z matką, dopóki ta nie poszła w tango do tego stopnia, że nadzwyczaj wyrozumiała siostra nie wytrzymała i wypierdoliła zezwierzęcone truchło na zbity pysk. Romek został wtedy z ciotką i mniej więcej do piątego roku życia to ona go wychowywała. Do chwili aż wreszcie przypomniała sobie o nim matka. Na początku bardzo się starała, odstawiła zupełnie alkohol i trzymała fason – nie nadstawiała pizdy byle gachom. Ale z czasem wszystko wróciło do normy. Znów stała się pucharem przechodnim, szemraną konkubiną odsprzedawaną bez żalu za wino. A Siwy był zmuszony znosić te niekończące się przeprowadzki, od mety do mety, nieustające orgietki, od śmierci do śmierci, zmieniających się tatusiów i niezmienny rozkład wnętrzności – postępującą zgniliznę duszy. W krytycznych momentach uciekał więc do ciotki, która bardziej była mu matką, aniżeli ta rodzona. Długimi godzinami przesiadywał też w naszym domu, a mój ojciec poniekąd zastępował mu prawdziwego ojca, którego nigdy nie zdołał poznać. Tymczasem matka Siwego staczała się na samo dno ludzkiej godności, jednak po każdym bolesnym upadku usiłowała stanąć na nogi i podjąć się heroicznej próby zbudowania nigdy nieistniejących więzów rodzinnych. Któregoś razu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, powzięła mocne postanowienie, że raz na zawsze porzuci dotychczasowy tryb życia i zorganizuje synowi wigilię. W przygotowaniach pomagała jej ciotka, która na powrót przygarnęła ją do siebie, najwyraźniej przejęta matczynym postanowieniem. Wszystko zdawało się zmierzać do szczęśliwego finału. Siostra pilnowała, żeby w mieszkaniu nigdy nie było najmniejszej kropli alkoholu, wyrzuciła nawet wszystkie swoje flakoniki perfum, byle nie kusić losu. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień. Z samego rana ciotka wraz Siwym poszli do marketu, dokupić jeszcze odrobinę suszonych grzybów oraz pieczywa, gdyż okazało się, że może ich zabraknąć. Poza tym Siwy chciał sprezentować matce kolczyki. Matka miała w tym czasie zająć się wałkowaniem ciasta i lepieniem pierogów. Na stolnicy leżało wyrobione wcześniej ciasto, farsz w miseczce, wałek i kieliszek do wykrawania. Nagle matka pomyślała, że ciasta może być za mało, że przecież chciałaby ulepić tych pierogów jak najwięcej dla swego syna. A kiedy otwierała kolejne szafki w poszukiwaniu mąki, natrafiła przypadkiem na niewielką, do połowy opróżnioną buteleczkę wiśniówki, nieopatrznie pozostawioną tam przez ciotkę, która poprzedniego dnia użyła ją do nasączenia biszkoptu. Drżącą ręką wyjęła znalezisko, podeszła z nim do stolnicy, i nalała resztki wódki do stojącego obok miseczki z farszem kieliszka. Kiedy ciotka i Siwy wrócili z zakupów, leżała już nieprzytomna na podłodze. Nieopodal walały się butelki – mniejsza po wódce i większa po nalewce, którą matka wybłagała w osiedlowym sklepie. Odwrócony do góry dnem kieliszek wbity był w nierozwałkowane ciasto. Ostatni ślad nadludzkiego wysiłku, podjętego na darmo.



* * *

Wtedy, w dziewięćdziesiątym piątym roku, gdy razem z Siwym zmuszeni byliśmy podpisać akt kibicowskiej kapitulacji, gdy nasi reprezentanci kolejny raz niezakwalifikowali się do imprezy mistrzowskiej rangi, wtedy nasze drogi z wolna się rozchodziły. Zresztą już znacznie wcześniej, mniej więcej od drugiej klasy szkolny średniej, Siwy gościł na naszym osiedlu coraz rzadziej, nieczęsto też nawiedzał nasze mieszkanie, w szkole zaś pojawiał się kiedy chciał. Mógł sobie na to pozwolić, był wschodzącym talentem nowosolskiej piłki, brylował w juniorach Dozametu, chuchano na niego i dmuchano, i – niestety – na zbyt wiele spraw przymykano oko. A Siwy związał się w tym czasie z kibolami. Jeździł na ustawki i coraz częściej opuszczał treningi. Chlał i uwalniał z siebie długo tłumione pokłady agresji. Nieuchronnie podążał śladem matki.

Właśnie w drugiej klasie szkoły średniej doszło do drobnego incydentu, po którym zacząłem sobie zdawać sprawę, że z moim przyjacielem nie dzieje się najlepiej. Nie było to wprawdzie żadne arcydramatyczne zdarzenie, jednak dla mnie, z racji tego, że doskonale znałem przecież Siwego i wiedziałem, jak wiele wysiłku kosztowało go wyrwanie się z beznadziei, dla mnie więc ów incydent wydawał się istotny. Zajście miało miejsce na lekcji języka polskiego. Otóż wiadomo było wszem i wobec, że nasza polonistka potajemnie romansuje z wuefistą. To znaczy niby gździli się po kątach, kryli w rozmaitych zakamarkach szkoły, niby stosowali się do wszelkich zasad tajnej konspiracji, a i tak wszyscy o nich wiedzieli. Powołując się na „Słownik frazeologiczny języka polskiego” profesora Stanisława Skorupki, świetnie nadający się do tego, by w sposób lapidarny oddać całą złożoność sytuacji, ta ich swoista partyzantka mogłaby posłużyć za idealny przykład dla zilustrowania hasła „tajemnica poliszynela”. Aż się chciało błysnąć podczas lekcji taką znajomością frazeologii. Czy oboje domyślali się, że za ich plecami nabijamy się z tej idiotycznej ciuciubabki – nikt z nas nie miał zielonego pojęcia. Tak czy siak to w zasadzie temu, nieformalnemu związkowi, zawdzięczał Siwy swój święty spokój. Jako że był pupilem wuefisty, dzięki niewątpliwemu wstawiennictwu tegoż u polonistki, praktycznie ani razu nie był pytany i właściwie nie wiadomo skąd się brały u niego oceny. Aż tu nagle coś, co do czego nie mogliśmy mieć pewności, mogliśmy się natomiast tego domyślać, wstrząsnęło ową, niepodważalną zdawałoby się regułą. Prawdopodobnie nasi tajni kochankowie nie na żarty się pokłócili. Bo oto polonistka, przy okazji omawiania trzeciej części „Dziadów”, postanowiła odegrać się na Siwym. Nieoczekiwanie więc wywołała go do odpowiedzi, przemawiając doń z nieskrywaną uszczypliwością: „A ty Maciejewski, co ty nam, nasz Bońku drogi, powiesz o «Dziadach»?”. Oczywiście chciała go udupić, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, zresztą podobnie jak my wszyscy, z faktu, że Siwy nigdy, ale to nigdy w swoim pokopanym żywocie, nie przeczytał żadnej lektury. Tymczasem on, ku naszemu zdumieniu, wstał, i – jak to w późniejszym komentarzu trafnie ujął któryś z nas – odpowiedział śpiewająco. Wyglądało to tak: Siwy podniósł się nieśpiesznie, przez krótką chwilę szperał w kurtce, po czym wydobył z kieszeni swój bezcenny, klubowy szalik, rozpostarł go nad głową, i gromkim basem zaśpiewał:

„Chrobry dziady, Chrobry szmaty, dostaniecie kurwy baty!”.

I jak gdyby nic się nie stało, nie okazując ni krzty emocji usiadł, a nas zatkało. Nie trwało to jednak długo, ledwie kilka sekund, po których sala aż się zatrzęsła od dzikiego śmiechu. I z początku, pośród tego stadnego rechotu, nikt nie usłyszał jej płaczu. Dopiero po chwili, gdy rozbawione mordy znów zdołały przybrać wyraz całkowitej obojętności, zorientowaliśmy się, że nasza polonistka, zazwyczaj pewna siebie i nawet nieco wyniosła, to teraz zupełnie inna osoba: jej majestatycznie wyprostowana sylwetka jakby się skurczyła, ona sama zaś skryła twarz w dłoniach. „Dlaczego mi to robicie? Dlaczego tyy…?” – z trudem wykrztusiła. Wtedy Siwy wstał po raz drugi i wypowiedział słowa, które sprawiły, że zamiast spektakularnego bohatera, jakim jeszcze niedawno widziała go klasa, ujrzeliśmy już tylko zwykłego kutasa. Nie wiem, co nim wtedy powodowało. Być może chęć zemsty na całym kobiecym rodzie za cierpienia, którymi tak hojnie obdarowała go własna matka. Być może kiepski ogląd sytuacji i majaczący w wyobraźni miraż owacyjnie reagującej na jego kolejne impertynencje klasy. Tak czy siak, zaraz po tym, jak nasza szlochająca polonistka wycedziła: „Dlaczego tyy…?”, Siwy, u którego w międzyczasie kamienny wyraz twarzy ustąpił miejsca jakiemuś przypominającemu uśmiech grymasowi, wypalił:

„A co kurwa, nie można? Mamy przecież wolność słowa.”



* * *

30 stycznia 1968 roku, późnym wieczorem, tuż po zakończeniu ostatniego spektaklu „Dziadów”, dochodzi do demonstracji. Grupa młodych ludzi skanduje pod siedzibą dyrekcji Teatru Narodowego hasła: „Chcemy wolności bez cenzury”, „Żądamy zniesienia cenzury” i „Mickiewicz-Dejmek”. Następnie demonstranci udają się pod pomnik wieszcza, pod którym składają biało-czerwone kwiaty oraz transparenty. Kiedy manifestujący zaczynają się rozchodzić, do akcji wkracza milicja. Wyłapuje pojedyncze osoby i zaczyna okładać je pałkami. Nazajutrz, dwóch uczestników wieczornych zajść – Adam Michnik i Henryk Szlajfer, spotyka się z korespondentem dziennika „Le Monde”, Bernardem Margueritte’em, i relacjonuje mu przebieg demonstracji. Spotkanie to niezadługo poskutkuje relegowaniem obydwu z uczelni. W międzyczasie, wśród środowisk studenckich zostają rozprowadzone ulotki, najprawdopodobniej sporządzone przez MSW, zawierające następującej treści wierszyk:


„Wieszcz narodu zszedł na Dziady

Czy już o tym wiecie?

Gdy go Michnik i Szlajfery

Okrzykują w świecie.



Rzekł tak mądrze ktoś niedawno

O piątej kolumnie*

A Polacy w Żydów ślepią

Bo jak zwykle – durnie.



Dalej bracie, karabele

Każdy w dłonie chwyta

Żyda za pejs i za morze

Rada znakomita.



Im ta Polska, w którą plują

Daje nadal łaski

Ty studencie piwko ciągniesz

Czekasz na oklaski.”
_________
*Aluzja do przemówienia pierwszego sekretarza PZPR – Władysława Gomułki, który podczas VI Kongresu Związków Zawodowych, przyrównał polskich obywateli pochodzenia żydowskiego, trzymających stronę Izraela w tzw. wojnie sześciodniowej z Egiptem, do piątej kolumny.



Ulotki są tak spreparowane, że mogą być odebrane jako swoisty apel moralny, wystosowany przez uładzoną młodzież akademicką do swoich mniej pokornych, ale i niezdecydowanych, po której stanąć stronie, kolegów. Jednak studenci nie dają się nabrać. 8 marca, podczas hucznie obchodzonego w socjalistycznym państwie święta kobiet, zwołują wiec na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, domagając się przywrócenia praw studenckich dla wyrzuconych z uczelni. Powołują się na artykuł 71 Kostytucji, który rozpoczyna się od zdania: „Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa […]”.




Pamięci mojego przyjaciela Siwego, który strzelił sobie samobója, kilka lat po tym, jak nasze drogi ostatecznie się rozeszły i niemal w tym samym momencie, gdy urodziła się moja córka (i kiedy – za namową ojca – dałem jej na imię Gadocha).