środa, 19 listopada 2014



Ja się nadaję do tego, żeby robić gnój, na którym wyrosną wasze zasady,
żeby załatwiać ogrzewane pomieszczenia dla waszego bohaterstwa
i żeby na koniec było się z kogo pośmiać!

Václav Havel, Audiencja




Fot. Patrycja Hyrsz  http://www.patrycjahyrsz.com


JAKOŚ SIĘ TOCZY


Kto zostaje, ten zostaje, kto nie zostaje, ten nie zostaje. – Rzekł mistrz i wcale nie był to mistrz zen, tylko nasz mistrz zmianowy. Tego dnia zostali wszyscy. Maszyny psuły się na potęgę i czekała nas przymusowa doróbka. Stałem przy pierwszej z brzegu tokarce i wkładałem rękawice ochronne, kiedy mistrz podszedł do mnie i wydał polecenie:

Zrób 50 sztuk więcej, tylko nie więcej, niż 50 sztuk więcej.

Oto mądrość wschodu wypowiedziana ustami naszego mistrza, który nauki pobierał na szkoleniach w fabryce-matce, w Kraju Wschodzącego Słońca. Wbijano mu tam do łba jak stosować w praktyce zasadę „siedem razy zero”, czyli: zero braków, zero zapasów, zero opóźnień, zero kolejek, zero bezczynności, zero zbędnych operacji, zero zbędnych przemieszczeń. Właściwie ta bezwzględna reguła produkcyjna powinna brzmieć „osiem razy zero” i zawierać jeszcze jedną, niepisaną prawdę: „zero sprzeciwu podwładnych”. Najwidoczniej jednak w Japonii jest to prawda tak oczywista, że nie warto jej zapisywać.

– Dlaczego załączasz starter lewą a nie prawą ręką? Nie czytałeś standaryzacji? – Dociekał mistrz, leniwie wsparty o podajnik i obserwujący moją pracę.

Przecież mistrz wie, że jestem leworęczny. Wkładam detal lewą, to i lewą załączam.

No, a jak pisze w standaryzacji? Czytałeś czy nie? - Nie ustępował majster.

Jest napisane, że prawą. Ale z tego co wiem chodzi o to, by załączać starter tą samą ręką, którą wkładamy detal do maszyny. Ma to zapobiec przytrzaśnięciu jej drzwiami. Więc jeśli jestem leworęczny i wkładam detal lewą ręką, to i lewą powinienem uruchamiać sprzęt. Nie moja wina, że standaryzacja nie uwzględnia osób leworęcznych.

Sra, nie uwzględnia. Może jeszcze powinna uwzględniać cioty i lesby? Jak pisze, że masz załączać prawą, to masz załączać prawą! Zrozumiano?

Nie srano i nie zrozumiano” – pomyślałem i myśl ta wcale nie rozmijała się z prawdą. Odkąd obcięto nam ze składu dwie osoby, praktycznie nie ma kto cię zastąpić, byś mógł się wypróżnić. Teraz zapieprza się niczym koń wyścigowy, zaś losy normy ważą się do ostatniej sekundy. A że norma – rzecz święta, toteż mistrz wprowadził szlaban na korzystanie z kibla i załatwić się można jedynie podczas krótkiej przerwy, co zwykle stawia człowieka przed dylematem: „Śniadanie albo sranie – wybór należy do ciebie”. Najlepiej, gdybyś dla dobra firmy oraz w trosce o własne zwieracze, zrezygnował z posiłku nie tylko w przerwie, ale i na kilka godzin przed robotą. To proste: nie dostarczysz organizmowi produktów niezbędnych do przemiany materii – nie będziesz miał problemów z defekacją i nie narazisz zakładu pracy na straty związane z zatrzymaniem linii. Rzecz jasna swoich przemyśleń nie wypowiedziałem na głos i w ogóle nie odpowiedziałem na pytanie zadane przez mistrza. Ten moje milczenie potraktował chyba jako przytaknięcie, gdyż chwilowo przestał mi się naprzykrzać. Zostałem sam. Tylko ja i maszyny: dziesięć w szeregu z jednej strony, dziesięć z drugiej. Obszar dwukrotnie większy, niż do tej pory, przy takiej samej ilości detali do obróbki. Czterdzieści sztuk, czyli czterdzieści okrążeń na godzinę. Trzeba biegać, żeby wyrobić się w czasie. Robota niby najprostsza z możliwych: wkładasz surowy detal i wyciągasz obrobiony. Wyłączasz mózg i załączasz maszynę. Powinieneś skontrolować wyrób, sprawdzić, czy zostały wywiercone otwory, czy w późniejszej fazie zostały one nagwintowane, czy wreszcie powierzchnia została obtoczona i następnie wyszlifowana. Nie wytężasz jednak wzroku, co najwyżej udajesz, że spojrzałeś, bo gdybyś miał tracić na kontrolę cenne setne sekundy, tobyś nie wyrobił normy. Przez moment delektowałem się spokojem, swobodnie gnając po podestach, pośród jednostajnego huku maszyn, niezmąconego ludzkim bełkotem. Nie dano mi jednak zbyt długo cieszyć się samotnością. Na linię wkroczył menadżer hali w towarzystwie majstra z działu kontroli jakości. Oparli swe cztery litery o prowadnicę do przesuwania detali i wnikliwie mnie obserwowali. Zwolniłem kroku. Przemieszczałem się teraz w tempie, w jakim pracowaliśmy wcześniej, nim okrojono nam kadrę. Starałem się dokładnie sprawdzać wykonanie każdego procesu, bo zdawałem sobie sprawę, że skoro menadżerowi towarzyszy typ z kontroli jakości, to pewnie chcą zweryfikować moją pracę pod tym względem. Po upływie kilku minut menadżer ze swym pomagierem opuścili linię, nie odzywając się do mnie choćby słowem. W ich miejsce pojawił się mistrz zmianowy. Stał przy zejściu z podestów i przywoływał mnie energicznie wymachując ręką.

Coś ty kurwa znowu nawywijał? Menadżer chce z tobą rozmawiać. Czeka na ciebie u siebie.

W odpowiedzi spuściłem głowę, obróciłem się na pięcie i podążyłem w kierunku pokoju, zwanego potocznie kurwidołkiem. Kiedy byłem już w środku menadżer przywitał mnie w ten sposób:

Nie bój się Grzegorzu, nic ci nie zrobimy. Siadaj. Zauważyliśmy, że kiedy wyjmujesz detale z niektórych maszyn, nie akcentujesz kontroli wzrokowej. To znaczy może i patrzysz, ale tak jakoś krótko i niewyraźnie. Jak nam się z tego wytłumaczysz?

Usiadłem. Po przeciwnej stronie podłużnego stołu, przy którym zwykle odbywają się narady kadry zarządzającej, wpatrywały się we mnie oczy menadżera hali, mistrza z kontroli jakości i kierownika działu HR. Trzech na jednego. „Będą próbowali mnie zakrakać” – przemknęło mi przez głowę. Świadczyła o tym obecność naczelnika Human Resources, sekcji odpowiedzialnej za wewnętrzną propagandę. HR-owcy przeprowadzają rozmowy dyscyplinujące z opornymi elementami korporacyjnej układanki i urządzają naloty w miejscu zamieszkania, gdy pracownik przebywa na chorobowym, czyli albo usiłują niepokornego robola utemperować, albo szukają pretekstu do jego zwolnienia. Generalnie trzymają sztamę z przełożonymi i wszystkie sytuacje sporne między szefostwem a podwładnymi rozwiązują na korzyść tych pierwszych. Ostatnio wyrolowali chłopaka z obróbki wstępnej, który doniósł na swojego mistrza, że ten tak mu uwłaczał: „To ma być tempo pracy? Ruszasz się, kurwa, jak jakiś pedał!”. HR-owcy odwrócili kota ogonem i zarzucili chłopakowi brak tolerancji dla mniejszości seksualnych, bo gdyby był tolerancyjny, toby nie odebrał słowa „pedał” jako obraźliwego. A że poszanowanie innych jest jednym z fundamentów etyki firmy, więc jeśli sytuacja się powtórzy, to będą zmuszeni wlepić mu naganę. I właśnie teraz siedzi naprzeciw mnie największa szycha w departamencie propagandy i represji, dając mi do zrozumienia samą swoją bytnością, że chodzi o coś więcej, niż o niezaakcentowaną kontrolę wzrokową. Pytanie zadał jednak menadżer hali i to do niego skierowałem mą odpowiedź:

To prawda, być może w przypadku pewnych procesów oglądanie przeze mnie detali mogło wydawać się pobieżne. I nawet wiem dokładnie, o które procesy chodzi. Wszędzie tam, gdzie maszyna obrabia powierzchnię zewnętrzną, akcentowanie kontroli wzrokowej mogłoby świadczyć jedynie o tym, że jestem na wpół ślepy. W tych przypadkach obrabiana powierzchnia jest doskonale widoczna, tym bardziej, że sprawdza się tylko gładkość tafli, a proszę mi wierzyć, że wszelka surowizna od razu rzuca się w oczy. Jeśli chcecie, to możemy zresztą pójść na linię i potwierdzić, czy są to te same procesy, przy których zauważyliście nieprawidłowości.

Wiedziałem, że żaden z nich nie ma zielonego pojęcia o procesach obróbczych poszczególnych maszyn, i że po mojej ripoście nie pofatygują się na linię, żeby się całkiem nie pogrążyć. W przekonaniu tym dodatkowo utwierdziła mnie nieskrywana złość, rysująca się na twarzy menadżera hali. Mały generał, który często przechadza się wte i we wte i przez godzinę powtarza na głos kilka zdań przed czekającą go pięciominutową prezentacją, nie dawał jednak za wygraną:

Słuchaj, a może ty masz jakieś problemy? Może możemy ci jakoś pomóc? Bo ostatnio twój poziom motywacji jest bardzo niski. Skarżył się na ciebie mistrz, że rzadko zostajesz na nadgodziny. Poza tym twoja absencja chorobowa znacznie przekracza dopuszczalny próg dwóch procent w skali roku. Ale o tym może już dokładniej Marek. Ty Janusz możesz już wracać do swoich zajęć.

No to mamy pierwszego odstrzelonego” – pomyślałem. „Miernota z kontroli jakości już nie wspomoże wodza swą wątpliwą wiedzą. Pewnie zakładali, że od razu mnie złamią i że zacznę się mętnie tłumaczyć, a wówczas przyboczny wkroczy do akcji i zacznie mnie uświadamiać, jak istotną sprawą jest jakość w naszej korporacji. A przecież jeszcze tydzień temu mały generał miał kontrolę głęboko w dupie. Jak trzeba było obciąć dwie osoby, to kłapał dziobem: «Nie sprawdzaj tak dokładnie, tylko jedź szybciej, bo się nie wyrobisz». I jeszcze to jego: «Nie bój się, nic ci nie zrobimy». Co ten kurduplowaty pajac ma w głowie? Wydaje mu się, że wszyscy drżą na jego widok?”. Tymczasem do akcji wkroczył Marek, magister inżynier dusz po psychologii pracy, prawdopodobnie ostatni as w talii menadżera hali. Lecz zanim się odezwał, w sposób nazbyt eksponowany położył na stole opasłą teczkę z papierami. Prawdopodobnie chciał mi w ten sposób zakomunikować, że posiada na mój temat mnóstwo informacji. Nie od razu, bo ładnych kilka sekund po tym zagraniu, Marek wyciągnął z teczki pierwszą z wierzchu kartkę, przez moment na nią zerkał, aż wreszcie powiedział:

Więc tak, Grzegorzu, w bieżącym roku twoja absencja chorobowa wynosi aż 60 dni kalendarzowych, co plasuje cię w ścisłej czołówce pracowników niedysponowanych. I biorąc pod uwagę fakt, że mamy dopiero połowę czerwca, jest to liczba bardzo niepokojąca. Powiedz nam szczerze, czy powodem tak długiej nieobecności w pracy nie jest przypadkiem twoje zniechęcenie? Oczywiście, nikt nie sugeruje, że załatwiłeś sobie lewe zwolnienie. Wiemy, że byłeś po operacji przepukliny, ale wiemy też, że jest to operacja raczej rutynowa. Przecież wszyscy twoi koledzy po fachu, którzy też ją przeszli, wracali do pracy dużo wcześniej. Sprawdziłem, bo mamy takie dane w naszej bazie. Przeprowadziliśmy też rozmowę z kilkoma pracownikami, którzy dobrze cię znają. Wypytywaliśmy ich między innymi o twoje zaangażowanie w pracę i sprawy firmy. I wiesz co, najczęściej powtarzały się opinie, że jesteś jakby nieobecny, jak gdyby w ogóle nie obchodziło cię, co się dzieje na twoim dziale. Nie robisz kaizenów, sporadycznie zostajesz na nadgodziny, nie angażujesz się również w kołach jakości. Posłuchaj, jeśli masz jakieś kłopoty z przełożonym, uważasz, że jesteś dyskryminowany, niesprawiedliwie traktowany na tle grupy, to podziel się tym z nami, a my postaramy się rozwiązać twoje problemy. To samo tyczy się zdrowia. Możemy załatwić ci badania poza kolejnością, wizyty u specjalisty, możemy nawet sfinansować w całości niektóre płatne zabiegi. Pamiętaj, że jesteśmy tu po to, żeby ci pomóc i zrobimy wszystko dla twojego dobra.

Jasne, powiem wam, co sądzę o mistrzu, a wy bez kolejki skierujecie mnie do specjalisty – opłaconego przez was psychiatry, który wyda orzeczenie, że jako osobowość dyssocjalna nie nadaję się do pracy zespołowej, czyli na dotychczasowym stanowisku. A potem, żeby nie było, że o mnie nie dbacie, zaproponujecie mi samodzielne odśnieżanie chodników w okresie zimowym, na ćwierć etatu” – rozważałem w milczeniu. Postanowiłem jednak, że w odpowiedzi na tą zmyślną wiązankę podziękuję za troskę, trochę ponarzekam na zdrowie i odegram skruchę. W ten sposób nie dam mojemu adwersarzowi żadnych punktów zaczepienia, do których mógłby dopiąć kontrargumenty. I kiedy już powiedziałem swoje, na koniec wyrażając chęć poprawy, wówczas szef zakładowej propagandy oznajmił, że w takim razie on już do mnie nic nie ma, zabrał teczkę z biurka, wstał i zachowując pozory kurtuazji grzecznie pożegnał się z nami. Zostaliśmy sam na sam z menadżerem hali. Krępującą ciszę pierwszy przerwał mały generał:

Posłuchaj Grzesiu, to wcale nie jest tak, że ja chcę ciebie gnębić. Uwierz mi, ja tu was wszystkich traktuję jak własne dzieci. Bronię was i chronię, narażam własną dupę. Trzy lata temu prawie się popłakałem, jak się z wami żegnałem. I strasznie się cieszyłem, kiedy wróciłem, kiedy z asystenta awansowałem na menadżera i znowu mnie do was przydzielili. Ale wiesz, są naciski z góry. Ten stary żółty chuj stawia przed nami zadania, których nie da się wykonać. Myślisz, że ja was chcę poganiać? Gdyby to ode mnie zależało, to mielibyście tutaj sielankę.

Na chwilę zawiesił głos, ale ponieważ uparcie milczałem, więc zdecydował się kontynuować:

Grzesiu, przecież ty jesteś inteligentnym gościem. Potrafisz wczuć się w moją sytuację. Masz zresztą lepsze wykształcenie ode mnie. Marnujesz się i nic z tym nie robisz. Już dawno powinieneś być pozaliniowym. A gdybyś tak dał sobie pomóc? Mógłbyś mi czasem powiedzieć, co się dzieje na hali, jakie są nastroje załogi. Ja jestem non stop zabiegany i wszystkiego nie daję rady ogarnąć. To dla mnie ważne, bo wiesz, trzeba oddzielić kurwy od porządnych ludzi. Przełożony powinien mieć pod sobą samych zaufanych podwładnych. Powtórzyłbyś mi czasami, co kto o mnie mówi.

Zaniemówiłem. Najpierw usiłuje się mnie wszelkimi sposobami stłamsić, by po chwili oferować mi ciepłą posadkę konfidenta. Spojrzałem na menadżera. Wcale nie wydawał się być zakłopotany. Pewny siebie gnój, który nie po raz pierwszy wyjeżdża z podobną propozycją. Prawdopodobnie większość ulega, wzmacniając w ten sposób jego poczucie pewności. Wzdrygnąłem się. W pierwszym odruchu postąpiłbym tak, że próbowałbym się jakoś wymówić. Powiedziałbym: „Przykro mi, ale ja nic nie wiem. Rzadko z kimś rozmawiam i nie przysłuchuję się, gdy ktoś inny gada”. Jednak kiedy ujrzałem ten plugawy wyraz twarzy, ogarnęło mnie obrzydzenie. Nie widziałem naprzeciw siebie człowieka, tylko hienę.

Wiem, że to mało prawdopodobne, ale gdyby prezes zaproponował mi to samo, to czy powinienem odmówić? – Zapytałem.

Jak to prezes?

No normalnie. Pytam teoretycznie, bo oczywiście nigdy do tego nie dojdzie.

Głupie pytanie. Wiadomo, prezesowi się nie odmawia.

Ale zdajesz sobie sprawę, że gdybym się zgodził, to musiałbym donieść, co o nim przed chwilą powiedziałeś? Że nazwałeś go starym żółtym chujem.

Zbladł. Opuścił wzrok i przez moment nerwowo obracał długopis w palcach. Wreszcie wydusił z siebie:

– Ty mi grozisz?

Nie. – Odparłem. – Ja tylko uzmysławiam ci niedorzeczność twojej propozycji.

Idź już. I od razu na linię. Zostało jeszcze piętnaście minut produkcji.

Wstałem. Skierowałem swe kroki w stronę drzwi.

– Cześć! – Powiedziałem, odwracając głowę w progu. Byliśmy na ty. One team. Wielka fabryczna rodzina. Uściski rąk na porządku dziennym. Zdarzało się nawet przybicie żółwika, gdy pracowałeś w rękawicach roboczych, a on przechodził obok i chciał pokazać jaki z niego wyluzowany przełożony. Ale ten pozornie spontaniczny gest podszyty był troską o to, byś nie marnował cennych sekund. Jakby mały generał chciał ci w ten sposób dać do zrozumienia: „Nie, nie ściągaj rękawic! Ja ci żółwika przybiję, ujebię sobie skrawek piąstki smarem, żebyś tylko szybko zapierdalał dalej”. Lecz tym razem nie skinął choćby dłonią i w ogóle nie odpowiedział na moje pożegnanie. 

Szedłem pasem wydzielonym dla pieszych, przebiegającym wzdłuż hali. Po drodze minąłem okazały transparent, wywieszony z okazji bieżącego miesiąca, który ogłoszono miesiącem jakości. W naszej fabryce rok podzielono na kwartały i wyodrębniono miesiące, z tymże nie są to miesiące kalendarzowe, a powtarzające się w niezmiennej kolejności: miesiąc bezpieczeństwa, ekologii i jakości. Na początku każdego z nich zakładowi ideolodzy ozdabiają halę dziesiątkami plakatów, transparentów czy naklejek. I w zasadzie mógłbyś nie kojarzyć, że według kalendarza przypada właśnie czerwiec, ale gdy rozejrzysz się wokół i twój wzrok spocznie na pierwszym lepszym transparencie, wówczas jesteś pewien – właśnie mamy miesiąc jakości. Czasami jednak nie sposób doszukać się w haśle związku z tematyką danego miesiąca, jak choćby w aktualnym sloganie, który prezentował się tak:


W firmowej propagandzie głaskany po głowie klient zawsze górował nad ciemiężonym robolem. A w przypadku wiszącego nade mną arkusza, widniejące na nim równanie wręcz idealnie uwypuklało nierówności: po stronie klienta zadowolenie, po twojej – znój i poświęcenie. Twoja niewolnicza praca = jego satysfakcja. Wyglądało to tak, jakby jakiś wyimaginowany interesant z wypchanym portfelem rozkoszował się faktem, że ty nędzny łapserdaku męczysz się niemiłosiernie. Jednak zdarzyło się kiedyś, że robotnik z krwi i kości zatriumfował nad mitycznym klientem. Swego czasu Szymek, chłopaczek, który zatrudnił się w fabryce świeżo po szkole, zwierzał się mi przy piwie ze swych melanżowych przeżyć. Słuchałem paplaniny Szymka niezbyt uważnie, aż do momentu, gdy z jego ust padło słowo-klucz, słowo, dzięki któremu w mej uśpionej wyobraźni ożyły wszystkie te zakładowe mądrości z ukontentowanym kupującym. Napruty w trzy dupy Szymek opowiadał, jak tłukł na baletach jakiegoś leszcza.

No, i kurwa zajebałem klienta. – Zwieńczył swą pijacką balladę, a ja ironizowałem w myślach: „O matko boska, on zajebał klienta! I dla kogo będziemy teraz wypruwać żyły na linii? Co z naszymi celami, priorytetami, planami sprzedaży? Mały generał się chyba pochlasta!”.

Spojrzałem na zegarek. Do końca zmiany pozostawało trzynaście minut. Uznałem, że warto skorzystać z okazji i wreszcie się wypróżnić. Zaszedłem do kibla. Pierwsza kabina była zajęta. Na jej drzwiach przyklejona była naklejka:




Cóż, nie tak dawno mieliśmy miesiąc bezpieczeństwa i przez równe 30 dni nasza hala była najniebezpieczniejszym miejscem na świecie. Sądząc po ilości ostrzeżeń, rozwieszonych przez zapobiegliwy raz na kwartał dział BHP, przeżycie w tym blaszaku choćby godziny graniczyło z cudem i było mniej prawdopodobne, niż przetrwanie nocy w Puszczy Amazońskiej. Większość komunikatów już zdjęto i zagrożenia odeszły w niepamięć, bo miejsce bezpieczeństwa zajęła następna w kolejności ekologia. Pozostały nieliczne perełki, jak ta naklejka, przestrzegająca nawiedzających szalet, że otwierając wrota sracza mogą pierdolnąć się nimi w czerep. Podszedłem do drzwi drugiej kabiny. Ozdobione były identyczną wywieszką, z tym że jakiś podążający na tron literat przerobił ją w ten oto sposób:



Wszedłem do środka. Podniosłem klapę sedesu. Muszla była zatkana, zaś w wodzie sięgającej niemal do poziomu deski pływały ekskrementy. „Gówno zawsze wypłynie na wierzch” – pomyślałem. Ta oklepana fraza była niezłą puentą dzisiejszych wydarzeń.

Nagle zapragnąłem znaleźć się na linii, pośród zawsze tak samo brzmiących maszyn, z dala od tych wszystkich skurwieli, którzy co innego mówią wprost, a co innego za plecami. Wdrapałem się po schodkach na podest i rozejrzałem wokół. Zastępował mnie Rafał, chłopak, który pracował z nami parę lat temu, dopóki nie przeniesiono go na inny dział. Najwyraźniej majster trząsł się ze strachu o normę, skoro na czas mej nieobecności załatwił wsparcie. Nie przepadałem za Rafałem. Był typem człowieka, który świata nie widzi poza tą pracą. Do roboty przyjeżdżał dwie godziny wcześniej i kręcił się bez celu po hali. Przyszła ofiara karōshi – śmierci z przepracowania. W Japonii jest ona zjawiskiem nagminnym, przez co stała się przedmiotem badań socjologii i medycyny. Podszedłem do Rafała, nie mając najmniejszej ochoty na dłuższą wymianę zdań. Rozmowa z nim ograniczała się do przeżyć pracowniczych: wyciek chłodziwa, poluzowany posad, złamany gwintownik. A że nie widzieliśmy się od dawna, więc przywitałem go pasującym jak ulał, wyświechtanym pytaniem:

Cześć Rafale! Co słychać? Jak tam życie?

Jakoś się toczy. – Mruknął pod nosem, wyjął detal z tokarki i nie oglądając się na mnie pognał do następnej maszyny.