Ja się nadaję do tego, żeby robić gnój, na którym wyrosną wasze zasady,
żeby załatwiać ogrzewane pomieszczenia dla waszego bohaterstwa
i
żeby na koniec było się z kogo pośmiać!
Václav
Havel, Audiencja
Fot. Patrycja Hyrsz http://www.patrycjahyrsz.com
JAKOŚ
SIĘ TOCZY
– Kto zostaje, ten
zostaje, kto nie zostaje, ten nie zostaje. – Rzekł mistrz i wcale
nie był to mistrz zen, tylko nasz mistrz zmianowy. Tego dnia zostali
wszyscy. Maszyny psuły się na potęgę i czekała nas przymusowa
doróbka. Stałem przy pierwszej z brzegu tokarce i wkładałem
rękawice ochronne, kiedy mistrz podszedł do mnie i wydał
polecenie:
– Zrób 50 sztuk
więcej, tylko nie więcej, niż 50 sztuk więcej.
Oto mądrość wschodu
wypowiedziana ustami naszego mistrza, który nauki pobierał na
szkoleniach w fabryce-matce, w
Kraju Wschodzącego Słońca.
Wbijano mu tam do łba jak stosować w praktyce zasadę „siedem
razy
zero”, czyli: zero braków, zero zapasów, zero opóźnień, zero
kolejek, zero bezczynności, zero zbędnych operacji, zero zbędnych
przemieszczeń.
Właściwie ta bezwzględna reguła produkcyjna powinna brzmieć
„osiem razy zero” i zawierać jeszcze jedną, niepisaną prawdę:
„zero sprzeciwu podwładnych”. Najwidoczniej jednak w Japonii
jest to prawda tak oczywista, że nie warto jej zapisywać.
– Dlaczego załączasz starter lewą a nie prawą ręką? Nie
czytałeś standaryzacji? – Dociekał mistrz, leniwie wsparty o
podajnik i obserwujący moją pracę.
– Przecież mistrz
wie, że jestem leworęczny. Wkładam detal lewą, to i lewą
załączam.
– No, a jak pisze w
standaryzacji? Czytałeś czy nie? - Nie ustępował majster.
– Jest napisane, że
prawą. Ale z tego co wiem chodzi o to, by załączać starter tą samą ręką, którą wkładamy detal do maszyny. Ma to zapobiec przytrzaśnięciu
jej drzwiami. Więc jeśli jestem
leworęczny i wkładam detal lewą ręką, to i lewą powinienem
uruchamiać sprzęt. Nie moja wina, że standaryzacja nie uwzględnia
osób leworęcznych.
– Sra, nie
uwzględnia. Może jeszcze powinna uwzględniać cioty i lesby? Jak
pisze, że masz załączać prawą, to masz załączać prawą!
Zrozumiano?
„Nie srano i nie
zrozumiano” – pomyślałem i myśl ta wcale nie rozmijała się z
prawdą. Odkąd obcięto nam ze składu dwie osoby, praktycznie nie
ma kto cię zastąpić, byś mógł się wypróżnić. Teraz
zapieprza się niczym koń wyścigowy, zaś losy normy ważą się do
ostatniej sekundy. A że norma – rzecz święta, toteż mistrz
wprowadził szlaban na korzystanie z kibla i załatwić się można
jedynie podczas krótkiej przerwy, co zwykle stawia człowieka przed
dylematem: „Śniadanie albo sranie – wybór należy do ciebie”.
Najlepiej, gdybyś dla dobra firmy oraz w trosce o własne zwieracze,
zrezygnował z posiłku nie tylko w przerwie, ale i na kilka godzin
przed robotą. To proste: nie dostarczysz organizmowi produktów
niezbędnych do przemiany materii – nie będziesz miał problemów
z defekacją i nie narazisz zakładu pracy na straty związane z
zatrzymaniem linii. Rzecz jasna swoich przemyśleń nie
wypowiedziałem na głos i w ogóle nie odpowiedziałem na pytanie
zadane przez mistrza. Ten moje milczenie potraktował chyba jako
przytaknięcie, gdyż chwilowo przestał mi się naprzykrzać.
Zostałem sam. Tylko ja i maszyny: dziesięć w szeregu z jednej
strony, dziesięć z drugiej. Obszar dwukrotnie większy, niż do tej
pory, przy takiej samej ilości detali do obróbki. Czterdzieści sztuk,
czyli czterdzieści okrążeń na godzinę. Trzeba biegać, żeby
wyrobić się w czasie. Robota niby najprostsza z możliwych: wkładasz surowy
detal i wyciągasz obrobiony. Wyłączasz mózg i załączasz
maszynę. Powinieneś skontrolować wyrób, sprawdzić, czy zostały
wywiercone otwory, czy w późniejszej fazie zostały one
nagwintowane, czy wreszcie powierzchnia została obtoczona i
następnie wyszlifowana. Nie wytężasz jednak wzroku, co najwyżej
udajesz, że spojrzałeś, bo gdybyś miał tracić na kontrolę
cenne setne sekundy, tobyś nie wyrobił normy. Przez moment
delektowałem się spokojem, swobodnie gnając po podestach, pośród
jednostajnego huku maszyn, niezmąconego ludzkim bełkotem. Nie dano
mi jednak zbyt długo cieszyć się samotnością. Na linię wkroczył
menadżer hali w towarzystwie majstra z działu kontroli jakości.
Oparli swe cztery litery o prowadnicę do
przesuwania detali i wnikliwie mnie obserwowali. Zwolniłem kroku.
Przemieszczałem się teraz w tempie, w jakim pracowaliśmy
wcześniej, nim okrojono nam kadrę. Starałem się dokładnie
sprawdzać wykonanie każdego procesu, bo zdawałem sobie sprawę, że
skoro menadżerowi towarzyszy typ z kontroli jakości, to pewnie chcą
zweryfikować moją pracę pod tym względem. Po upływie kilku minut
menadżer ze swym pomagierem opuścili linię, nie odzywając się do
mnie choćby słowem. W ich miejsce pojawił się mistrz zmianowy.
Stał przy zejściu z podestów i przywoływał mnie energicznie
wymachując ręką.
– Coś ty kurwa znowu nawywijał? Menadżer chce z tobą rozmawiać. Czeka na ciebie
u siebie.
W odpowiedzi spuściłem głowę, obróciłem
się na pięcie i podążyłem w kierunku pokoju, zwanego potocznie
kurwidołkiem. Kiedy byłem już w środku menadżer przywitał mnie
w ten sposób:
– Nie bój się
Grzegorzu, nic ci nie zrobimy. Siadaj. Zauważyliśmy, że kiedy
wyjmujesz detale z niektórych maszyn, nie akcentujesz kontroli
wzrokowej. To znaczy może i patrzysz, ale tak jakoś krótko i
niewyraźnie. Jak nam się z tego wytłumaczysz?
Usiadłem. Po
przeciwnej stronie podłużnego stołu, przy którym zwykle odbywają
się narady kadry zarządzającej, wpatrywały się we mnie oczy
menadżera hali, mistrza z kontroli jakości i kierownika działu HR.
Trzech na jednego. „Będą próbowali mnie zakrakać” –
przemknęło mi przez głowę. Świadczyła o tym obecność
naczelnika Human Resources, sekcji odpowiedzialnej za wewnętrzną
propagandę. HR-owcy przeprowadzają rozmowy dyscyplinujące z
opornymi elementami korporacyjnej układanki i urządzają naloty w
miejscu zamieszkania, gdy pracownik przebywa na chorobowym, czyli
albo usiłują niepokornego robola utemperować, albo szukają
pretekstu do jego zwolnienia. Generalnie trzymają sztamę z
przełożonymi i wszystkie sytuacje sporne między szefostwem a
podwładnymi rozwiązują na korzyść tych pierwszych. Ostatnio wyrolowali chłopaka z obróbki wstępnej, który doniósł na swojego
mistrza, że ten tak mu uwłaczał: „To ma być tempo pracy?
Ruszasz się, kurwa, jak jakiś pedał!”. HR-owcy odwrócili kota
ogonem i zarzucili chłopakowi brak tolerancji dla mniejszości
seksualnych, bo gdyby był tolerancyjny, toby nie odebrał słowa
„pedał” jako obraźliwego.
A że poszanowanie innych jest jednym z fundamentów etyki firmy,
więc jeśli sytuacja się powtórzy, to będą zmuszeni wlepić mu
naganę. I właśnie teraz siedzi naprzeciw mnie największa szycha w
departamencie propagandy i represji, dając mi do zrozumienia samą
swoją bytnością, że chodzi o coś więcej, niż o
niezaakcentowaną kontrolę wzrokową. Pytanie zadał jednak menadżer
hali i to do niego skierowałem mą odpowiedź:
– To prawda, być
może w przypadku pewnych procesów oglądanie przeze mnie detali
mogło wydawać się pobieżne. I nawet wiem dokładnie, o które
procesy chodzi. Wszędzie tam, gdzie maszyna obrabia powierzchnię
zewnętrzną, akcentowanie kontroli wzrokowej mogłoby świadczyć
jedynie o tym, że jestem na wpół ślepy. W tych przypadkach
obrabiana powierzchnia jest doskonale widoczna, tym bardziej, że
sprawdza się tylko gładkość tafli, a proszę mi wierzyć, że
wszelka surowizna od razu rzuca się w oczy. Jeśli chcecie, to
możemy zresztą pójść na linię i potwierdzić, czy są to te
same procesy, przy których zauważyliście nieprawidłowości.
Wiedziałem, że żaden z nich nie ma zielonego pojęcia
o procesach obróbczych poszczególnych maszyn, i że po mojej
ripoście nie pofatygują się na linię, żeby się całkiem nie
pogrążyć. W przekonaniu tym dodatkowo utwierdziła mnie
nieskrywana złość, rysująca się na twarzy menadżera hali. Mały
generał, który często przechadza się wte i we wte i przez godzinę
powtarza na głos kilka zdań przed czekającą go pięciominutową
prezentacją, nie dawał jednak za wygraną:
– Słuchaj, a może
ty masz jakieś problemy? Może możemy ci jakoś pomóc? Bo ostatnio
twój poziom motywacji jest bardzo niski. Skarżył się na ciebie
mistrz, że rzadko zostajesz na nadgodziny. Poza tym twoja absencja
chorobowa znacznie przekracza dopuszczalny próg dwóch procent w
skali roku. Ale o tym może już dokładniej Marek. Ty Janusz możesz
już wracać do swoich zajęć.
„No to mamy
pierwszego odstrzelonego” – pomyślałem. „Miernota z kontroli
jakości już nie wspomoże wodza swą wątpliwą wiedzą. Pewnie
zakładali, że od razu mnie złamią i że zacznę się mętnie
tłumaczyć, a wówczas przyboczny wkroczy do akcji i zacznie mnie
uświadamiać, jak istotną sprawą jest jakość w naszej
korporacji. A przecież jeszcze tydzień temu mały generał miał
kontrolę głęboko w dupie. Jak trzeba było obciąć dwie osoby, to
kłapał dziobem: «Nie
sprawdzaj tak dokładnie, tylko jedź szybciej, bo się nie
wyrobisz».
I jeszcze to jego: «Nie
bój się, nic ci nie zrobimy».
Co ten kurduplowaty pajac ma w głowie? Wydaje mu się, że wszyscy
drżą na jego widok?”. Tymczasem do akcji wkroczył Marek,
magister inżynier dusz po psychologii pracy, prawdopodobnie ostatni
as w talii menadżera hali. Lecz zanim się odezwał, w sposób
nazbyt eksponowany położył na stole opasłą teczkę z papierami.
Prawdopodobnie chciał mi w ten sposób zakomunikować, że posiada
na mój temat mnóstwo informacji. Nie
od razu, bo ładnych kilka sekund po tym zagraniu, Marek wyciągnął
z teczki pierwszą z wierzchu kartkę, przez moment na nią zerkał,
aż wreszcie powiedział:
– Więc tak,
Grzegorzu, w bieżącym roku twoja absencja chorobowa wynosi aż 60
dni kalendarzowych, co plasuje cię w ścisłej czołówce
pracowników niedysponowanych. I biorąc pod uwagę fakt, że mamy
dopiero połowę czerwca, jest to liczba bardzo niepokojąca. Powiedz
nam szczerze, czy powodem tak długiej nieobecności w pracy nie jest
przypadkiem twoje zniechęcenie? Oczywiście, nikt nie sugeruje, że
załatwiłeś sobie lewe zwolnienie. Wiemy, że byłeś po operacji
przepukliny, ale wiemy też, że jest to operacja raczej rutynowa.
Przecież wszyscy twoi koledzy po fachu, którzy też ją przeszli,
wracali do pracy dużo wcześniej. Sprawdziłem, bo mamy takie dane w
naszej bazie. Przeprowadziliśmy też rozmowę z kilkoma
pracownikami, którzy dobrze cię znają. Wypytywaliśmy ich między
innymi o twoje zaangażowanie w pracę i sprawy firmy. I wiesz co,
najczęściej powtarzały się opinie, że jesteś jakby nieobecny,
jak gdyby w ogóle nie obchodziło cię, co się dzieje na twoim
dziale. Nie robisz kaizenów, sporadycznie zostajesz na nadgodziny,
nie angażujesz się również w kołach jakości. Posłuchaj, jeśli
masz jakieś kłopoty z przełożonym, uważasz, że jesteś
dyskryminowany, niesprawiedliwie traktowany na tle grupy, to podziel
się tym z nami, a my postaramy się rozwiązać twoje problemy. To
samo tyczy się zdrowia. Możemy załatwić ci badania poza
kolejnością, wizyty u specjalisty, możemy nawet sfinansować w
całości niektóre płatne zabiegi. Pamiętaj, że jesteśmy tu po
to, żeby ci pomóc i zrobimy wszystko dla twojego dobra.
„Jasne, powiem wam,
co sądzę o mistrzu, a wy bez kolejki skierujecie mnie do
specjalisty – opłaconego przez was psychiatry, który wyda
orzeczenie, że jako osobowość dyssocjalna nie nadaję się do
pracy zespołowej, czyli na dotychczasowym stanowisku. A potem, żeby
nie było, że o mnie nie dbacie, zaproponujecie mi samodzielne
odśnieżanie chodników w okresie zimowym, na ćwierć etatu” –
rozważałem w milczeniu. Postanowiłem jednak, że w odpowiedzi na
tą zmyślną wiązankę podziękuję za troskę, trochę ponarzekam
na zdrowie i odegram skruchę. W ten sposób nie dam mojemu
adwersarzowi żadnych punktów zaczepienia, do których mógłby
dopiąć kontrargumenty. I kiedy już powiedziałem swoje, na koniec
wyrażając chęć poprawy, wówczas szef zakładowej propagandy
oznajmił, że w takim razie on już do mnie nic nie ma, zabrał
teczkę z biurka, wstał i zachowując pozory kurtuazji grzecznie
pożegnał się z nami. Zostaliśmy sam na sam z menadżerem hali.
Krępującą ciszę pierwszy przerwał mały generał:
– Posłuchaj
Grzesiu, to wcale nie jest tak, że ja chcę ciebie gnębić. Uwierz
mi, ja tu was wszystkich traktuję jak własne dzieci. Bronię was i
chronię, narażam własną dupę. Trzy lata temu prawie się
popłakałem, jak się z wami żegnałem. I strasznie się cieszyłem,
kiedy wróciłem, kiedy z asystenta awansowałem na menadżera i
znowu mnie do was przydzielili. Ale wiesz, są naciski z góry. Ten
stary żółty chuj stawia przed nami zadania, których nie da się
wykonać. Myślisz, że ja was chcę poganiać? Gdyby to ode mnie
zależało, to mielibyście tutaj sielankę.
Na chwilę zawiesił głos, ale ponieważ uparcie
milczałem, więc zdecydował się kontynuować:
– Grzesiu, przecież
ty jesteś inteligentnym gościem. Potrafisz wczuć się w moją
sytuację. Masz zresztą lepsze wykształcenie ode mnie. Marnujesz
się i nic z tym nie robisz. Już dawno powinieneś być
pozaliniowym. A gdybyś tak dał sobie pomóc? Mógłbyś mi czasem
powiedzieć, co się dzieje na hali, jakie są nastroje załogi. Ja
jestem non stop zabiegany i wszystkiego nie daję rady ogarnąć. To
dla mnie ważne, bo wiesz, trzeba oddzielić kurwy od porządnych
ludzi. Przełożony powinien mieć pod sobą samych zaufanych
podwładnych. Powtórzyłbyś mi czasami, co kto o mnie mówi.
Zaniemówiłem. Najpierw usiłuje się mnie wszelkimi sposobami
stłamsić, by po chwili oferować mi ciepłą posadkę konfidenta.
Spojrzałem na menadżera. Wcale nie wydawał się być zakłopotany.
Pewny siebie gnój, który nie po raz pierwszy wyjeżdża z podobną
propozycją. Prawdopodobnie większość ulega, wzmacniając w ten
sposób jego poczucie pewności. Wzdrygnąłem się. W pierwszym
odruchu postąpiłbym tak, że próbowałbym się jakoś wymówić. Powiedziałbym: „Przykro mi, ale ja nic nie wiem.
Rzadko z kimś rozmawiam i nie przysłuchuję się, gdy ktoś inny gada”. Jednak kiedy ujrzałem ten plugawy wyraz twarzy,
ogarnęło mnie obrzydzenie. Nie widziałem naprzeciw siebie
człowieka, tylko hienę.
– Wiem, że to mało
prawdopodobne, ale gdyby prezes zaproponował mi to samo, to czy
powinienem odmówić? – Zapytałem.
– Jak to prezes?
– No normalnie.
Pytam teoretycznie, bo oczywiście nigdy do tego nie dojdzie.
– Głupie pytanie.
Wiadomo, prezesowi się nie odmawia.
– Ale zdajesz sobie
sprawę, że gdybym się zgodził, to musiałbym donieść, co o nim
przed chwilą powiedziałeś? Że nazwałeś go starym żółtym
chujem.
Zbladł. Opuścił wzrok i przez moment nerwowo obracał
długopis w palcach. Wreszcie wydusił z siebie:
– Ty
mi grozisz?
– Nie. – Odparłem.
– Ja tylko uzmysławiam ci niedorzeczność twojej propozycji.
– Idź już. I od
razu na linię. Zostało jeszcze piętnaście minut produkcji.
Wstałem.
Skierowałem swe kroki w stronę drzwi.
– Cześć!
– Powiedziałem, odwracając głowę w progu. Byliśmy na ty. One
team. Wielka fabryczna rodzina. Uściski rąk na porządku dziennym.
Zdarzało się nawet przybicie żółwika, gdy pracowałeś w
rękawicach roboczych, a on przechodził obok i chciał pokazać jaki
z niego wyluzowany przełożony. Ale ten pozornie spontaniczny gest
podszyty był troską o to, byś nie marnował cennych sekund. Jakby
mały generał chciał ci w ten sposób dać do zrozumienia: „Nie,
nie ściągaj rękawic! Ja ci żółwika przybiję, ujebię sobie
skrawek piąstki smarem, żebyś tylko szybko zapierdalał dalej”. Lecz tym razem nie skinął choćby dłonią i w ogóle nie
odpowiedział na moje pożegnanie.
Szedłem pasem
wydzielonym dla pieszych, przebiegającym wzdłuż hali. Po drodze
minąłem okazały transparent, wywieszony z okazji bieżącego
miesiąca, który ogłoszono miesiącem jakości. W naszej fabryce
rok podzielono na kwartały i wyodrębniono miesiące, z tymże nie
są to miesiące kalendarzowe, a powtarzające się w niezmiennej
kolejności: miesiąc bezpieczeństwa, ekologii i jakości. Na
początku każdego z nich zakładowi ideolodzy ozdabiają halę
dziesiątkami plakatów, transparentów czy naklejek. I w zasadzie mógłbyś nie kojarzyć, że według
kalendarza przypada właśnie czerwiec, ale gdy rozejrzysz się wokół
i twój wzrok spocznie na pierwszym lepszym transparencie, wówczas
jesteś pewien – właśnie mamy miesiąc jakości. Czasami jednak
nie sposób doszukać się w haśle związku z tematyką danego
miesiąca, jak choćby w aktualnym sloganie, który prezentował się
tak:
W
firmowej propagandzie głaskany po głowie klient zawsze górował
nad ciemiężonym robolem. A w przypadku wiszącego nade mną
arkusza, widniejące na nim równanie wręcz idealnie uwypuklało
nierówności: po stronie klienta zadowolenie,
po twojej – znój i poświęcenie. Twoja niewolnicza praca = jego
satysfakcja. Wyglądało to tak, jakby jakiś wyimaginowany
interesant z wypchanym portfelem rozkoszował się faktem, że ty
nędzny łapserdaku męczysz się niemiłosiernie. Jednak zdarzyło się kiedyś, że robotnik z krwi i kości zatriumfował nad mitycznym klientem. Swego czasu Szymek, chłopaczek, który zatrudnił się w fabryce
świeżo po szkole, zwierzał się mi przy piwie ze swych melanżowych
przeżyć. Słuchałem
paplaniny Szymka niezbyt uważnie, aż do momentu, gdy z jego ust
padło słowo-klucz, słowo, dzięki któremu w mej uśpionej
wyobraźni ożyły wszystkie te zakładowe mądrości z
ukontentowanym kupującym. Napruty
w trzy dupy Szymek opowiadał, jak tłukł na baletach jakiegoś
leszcza.
– No, i kurwa
zajebałem klienta. – Zwieńczył swą pijacką balladę, a ja
ironizowałem w myślach: „O matko boska, on zajebał klienta! I
dla kogo będziemy teraz wypruwać żyły na linii? Co z naszymi
celami, priorytetami, planami sprzedaży? Mały generał się chyba
pochlasta!”.
Spojrzałem
na zegarek. Do
końca zmiany pozostawało trzynaście minut. Uznałem, że warto
skorzystać z okazji i wreszcie się wypróżnić. Zaszedłem do
kibla. Pierwsza kabina była zajęta. Na jej drzwiach przyklejona
była naklejka:
Cóż,
nie tak dawno mieliśmy miesiąc bezpieczeństwa i przez równe 30 dni
nasza hala była najniebezpieczniejszym miejscem na świecie. Sądząc
po ilości ostrzeżeń, rozwieszonych przez zapobiegliwy raz na
kwartał dział BHP, przeżycie w tym blaszaku choćby
godziny graniczyło z cudem i było mniej prawdopodobne, niż przetrwanie nocy w Puszczy
Amazońskiej. Większość komunikatów już zdjęto i zagrożenia odeszły w niepamięć, bo miejsce bezpieczeństwa zajęła następna w kolejności ekologia. Pozostały nieliczne
perełki, jak ta naklejka, przestrzegająca nawiedzających szalet,
że otwierając wrota sracza mogą pierdolnąć
się nimi w czerep.
Podszedłem do drzwi drugiej
kabiny. Ozdobione były identyczną wywieszką, z tym że jakiś
podążający na tron literat przerobił ją w ten oto
sposób:
Wszedłem do środka.
Podniosłem klapę sedesu. Muszla była zatkana, zaś w wodzie
sięgającej niemal do poziomu deski pływały ekskrementy. „Gówno
zawsze wypłynie na wierzch”
– pomyślałem. Ta oklepana fraza była
niezłą puentą dzisiejszych wydarzeń.
Nagle zapragnąłem
znaleźć się na linii, pośród zawsze tak samo brzmiących
maszyn, z dala od tych wszystkich skurwieli, którzy co innego mówią
wprost, a co innego za plecami. Wdrapałem się po schodkach na
podest i rozejrzałem wokół. Zastępował mnie Rafał, chłopak,
który pracował z nami parę lat temu, dopóki nie przeniesiono go
na inny dział. Najwyraźniej majster trząsł się ze strachu o
normę, skoro na czas mej nieobecności załatwił wsparcie. Nie
przepadałem za Rafałem. Był typem człowieka, który świata nie
widzi poza tą pracą. Do roboty przyjeżdżał dwie godziny
wcześniej i kręcił się bez celu po hali. Przyszła ofiara karōshi – śmierci z przepracowania. W Japonii jest ona zjawiskiem
nagminnym, przez co stała się przedmiotem badań socjologii i
medycyny. Podszedłem do Rafała, nie mając najmniejszej ochoty na
dłuższą wymianę zdań. Rozmowa
z nim ograniczała się do przeżyć pracowniczych: wyciek chłodziwa,
poluzowany posad, złamany gwintownik. A że nie widzieliśmy się od
dawna, więc przywitałem go pasującym jak ulał, wyświechtanym
pytaniem:
– Cześć
Rafale! Co słychać? Jak tam życie?
– Jakoś
się toczy. – Mruknął pod nosem, wyjął detal z tokarki i nie
oglądając się na mnie pognał do następnej maszyny.