poniedziałek, 2 kwietnia 2018


LOVE 

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"






Witajcie w świecie robotów, którym się nie chce. Honza ma 21 lat. Pochodzi z Orłowy – trzydziestotysięcznego miasteczka, położonego pomiędzy Ostrawą a Karwiną, odległego o 10 km od polsko-czeskiej granicy. Od trzech miesięcy mieszkamy razem w jednym pokoju, w hotelu robotniczym na praskim Opatowie. Dzisiaj udało mi się po raz pierwszy namówić go do pójścia w jakieś inne miejsce, niż pobliski market Billa albo hospudka. Do hospudki też zresztą nie chodzi często, bo piwo droższe niż w sklepie i nie starczyłoby na skero. Skero to czeski slangowy odpowiednik angielskiego skunk czy polskiego skuna – marihuany z największą ilością THC i o bardzo intensywnym zapachu. Honza inwestuje w towar ponad połowę pensji, ma zaufanego dilera. Kupuje spory zapas zaraz po wypłacie i dumnie mi go prezentuje, jak jakiś łup wojenny. Pali trawkę z prowizorycznego bonga wykonanego z plastykowej butelki. Zaciąga się roztworem pary wodnej i dymu z marihuany, po czym przez parę sekund bardzo intensywnie kaszle, niemal dusi się, jakby miał za moment zwymiotować. Każdorazowo ten ceremoniał kwitowany jest kciukiem wyciągniętym w górę, co ma oznaczać, że materiał ma dobrego kopa. I choć na zewnątrz pełnia lata, bezchmurne niebo i słonecznie od co najmniej tygodnia, to jemu do pełni szczęścia więcej nie trzeba. Kciuk wyciągnięty w górę i kilka lajków na fejsie pod niewyraźnym selfie, od hotelowych kolesi, którzy czasem wpadają do naszego pokoju na jaranie. „Kamo, ty jsi dobre zhulenej” (tłum. "Ziom, jesteś zajebiście ujarany”) – komentarz jednego z nich pod zdjęciem. Tymczasem Honza przez cały tydzień niemal nie wychylał nosa poza hotel, wychodząc na zewnątrz jedynie po to, by przemierzyć stumetrową drogę na przystanek, skąd odjeżdża autobus do roboty. Zresztą często zdarza się, że w ogóle nie idzie do pracy. Dzwoni wtedy do koordynatora, tłumacząc się, że boli go głowa, wymiotował lub wynajdując inną wymówkę. W kraju o najniższym bezrobociu w Unii Europejskiej każde ręce do pracy są cenne. Nawet te, które co kilka dni chwytają za telefon, by poinformować, że dziś się żadną pracą nie zhańbią. Dla Honzy stolica Czech to nie Most Karola, Hradczany, Wyszehrad, widoki z wzgórza Petrzin czy Ogrodów Leteńskich. Jego Praga to betonowy dziewiętnastopiętrowiec na Opatowie, najbliższy market i pierwsza z brzegu hospudka. Ale dzisiaj namówiłem go wreszcie, żeby poszedł ze mną pograć w kosza. Na nogach ma markowe buty air Jordan. Mówi, że kiedyś uwielbiał grać, ale to było tak dawno temu... Zawiesza głos i robi długą pauzę, jakby chciał podkreślić ile to już lat minęło. Na ten moment role się jak gdyby odwracają – to on jest prawie dwa razy starszy ode mnie. Jakbym miał przed sobą czterdziestolatka, który całą swą młodość i wigor pogrzebał przed dekadą pod stertą życiowych porażek. Dwudziestojednolatek z jedną nogą w grobie. Pochodzi z rozbitej rodziny, jak większość jego rówieśników tułających się po hotelach robotniczych. Matka zdradzała ojca, rozstali się, gdy Honza miał 12 lat. On został z ojcem, a dwóch młodszych braci z matką. Szybko wciągnęła go ulica. Jeszcze rok temu był uzależniony od metaamfetaminy. „Teraz już tego gówna nie ruszam” - chwali się. „Teraz tylko czyściutka trawka. Samo zdrowie. Nie rozpierdala ci łepetyny”. Pieszczotliwie nazywa mnie mamką, bo gotuję obiady, którymi się z nim dzielę, budzę rano, próbując zmobilizować do pójścia do pracy. Prawdziwej matki nienawidzi, ma do niej żal za rozbicie rodziny. Dzwoni do niej tylko w sytuacjach krytycznych, nie kiedy brak mu miłości, lecz gdy brakuje love – jak Czesi potocznie określają pieniądze. Kiedy kończy się jego wielki zapas skero – najlepszego lekarstwa na smutek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz