niedziela, 25 listopada 2018


FLORA



Powiedział, że od tej pory to już tylko roślina. A kiedy spytaliśmy, jak się nią opiekować, odparł, że kształcił się na lekarza, nie na ogrodnika. Po pobycie w szpitalu była całkiem wysuszona, rzekłbym zwiędła, by użyć fachowego terminu. Zapakowaliśmy ją do bagażnika, niczym żywą choinkę, którą zawsze kupujemy na Boże Narodzenie. Czubek wystaje na zewnątrz, więc do szyi przywiązaliśmy czerwoną chorągiewkę. I jedziemy, na ulicy korek. Pora powrotów z pracy. Dobrze, że mamy domek z ogródkiem. Będzie ją gdzie położyć, a w zasadzie zasadzić. Doktor nie określił jakiego gatunku jest rośliną. Nie znamy też żadnego ogrodnika. Obcych lepiej nie pytać, bo zawsze wpuszczą człowieka w maliny. Ile głów, tyle opinii. Kupiliśmy po drodze ilustrowany atlas roślin, jednak na żadnym obrazku nie było babci Florentyny. Chwilowo zakopaliśmy ją do pasa w ziemi, uznając, że korzeń to jej bezwładne nogi. Przesadzamy ją w trakcie dnia, w zależności od położenia na niebie słońca. Podlewamy trzy razy dziennie wodą z węża, lecz nie wydaje się, by od tego kwitła. Dostała tylko gęsiej skórki, ale wcale się nie trzęsie z zimna. Jeszcze w szpitalu lekarz uświadamiał nas, że nigdy już nie będzie reagować na bodźce. Przyłożyliśmy jej do czoła rozgrzane żelazko na próbę, ale efekt był podobny. Tylko czerwony ślad na czole, nie drgnęła jej nawet powieka. Jeden znajomy mówił, że słyszał kiedyś o takich kwiatach, co tańczą, kiedy im się zagra. Najlepiej na gitarze. Ponoć mówią na nie dzieci kwiaty. Babcia Florentyna też kiedyś była dzieckiem. W czasie okupacji niemieckiej służyła w harcerstwie. Gdy wybuchło powstanie zrobili z niej łączniczkę. Pomagała również jako pielęgniarka. A teraz nie ma z nią łączności i nie bardzo wiadomo, jak ją pielęgnować. Pozostawiona sama sobie jest bardziej bezradna od niemowlaka. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Nawet nie powie „a gu”. Nie zawoła „sisi” ani „kaka”. Jedynie zapach zdradza, że się posrała. Podobno kiedyś martwe rośliny wkładano między kartki książek, by je uwiecznić. Mówiono na to zielnik. Kiedy babcia była zdrową i rumianą dzieczynką, wołano na nią zdrobniale Flora. Może włożona do książki, gdzieś pomiędzy wierszami, na chwilę ożyje.

piątek, 12 października 2018


 PALI SIĘ, MOJA PANNO 
Fragment książki reporterskiej Raj dla grzeszników




No i stało się – Czesi okazali się bardziej radykalni od Polaków. „Kouření může zabít Vaše nenarozené dítě [1]” – głosi napis na opakowaniu tytoniu. A nad ostrzeżeniem zdjęcie podłączonego do aparatury tlenowej, całkiem pokaźnego noworodka. To już nie zmasakrowane zwłoki płodu, eksponowane na demonstracjach obrońców życia w Polsce, to żywy i jednocześnie umierający człowiek, a przecież – jeśli wierzyć napisowi – martwy i nienarodzony. Otwieram paczkę w poszukiwaniu resztek tytoniu. Moim oczom ukazuje się nadrukowana w środku, kolejna przestroga: „Kouření zabíjí, přestaňte nyní [2]”.


„Bzdura!” – mówi Ondra, opróżniając z gwinta plastykową dwulitrówkę branika. „Kiedyś mieszkałem z kamoszem, który miał tak gwałtowne ataki duszności, że robił się siny na twarzy, jakby miał za chwilę zastukać kapciami [3]. Spanikowałem, nie wiedziałem jak mu pomóc. Krzyczę do niego: «Ferdo, ty vole, co mam robić?!». Ale on nie może wykrztusić z siebia ani słowa, tylko wskazuje na paczkę fajek. No to wepchnąłem mu do pyska papierosa i odpaliłem. No i jak myślisz, co się stało?”. Nie daje mi jednak odpowiedzieć, tylko sam tryumfalnie dokańcza opowieść: „A widzisz, wcale się od tego nie przekręcił, tylko na odwrót – przestał się dusić”.


Tymczasem moja paczka najlepszego lekarstwa na bezdech świeci pustką. Widząc me daremne wysiłki, by z dna opakowania coś jednak wygrzebać, Ondra wyciąga zza łóżka reklamówkę i wysypuje jej zawartość na gazetę.


„Ja to jestem zawsze przygotowany, zostawiam sobie na czarną godzinę szpaki [4]” – chwali się, a na dodatku telewizyjnym do dziennika „Mladá Fronta Dnes” lądują kiepy. Głowa zmarłego Miloša Formana, widniejącego na okładce, zostaje wymownie posypana popiołem. „Pamiętaj człowieku, że z prochu powstałeś i w proch się obrócisz” – recytuję w myślach, podczas gdy mój współlokator przyozdabia petami lico czeskiego reżysera. Ale Ondra nie tylko kolekcjonuje własne szpaki, czyli niedopałki papierosów wcześniej przez siebie spalonych, często wychodzi też z reklamówką na kilkunastominutowe spacery, a kiedy pytam go, czy idzie na zakupy, to tylko przecząco kręci głową. Wraca z foliówką pełną starych szlugów zbieranych po chodnikach, a tych świeżych, porzuconych w popielniczce przy wejściu do ubytovni, wciąż jeszcze się tlących i apetycznie skwierczących niczym skwarki na patelni, nie bierze na wynos tylko konsumuje na miejscu. Teraz oferuje mi skręta skleconego ze zdobycznych trofeów, a kiedy grzecznie dziękuję, pyta, czy mam 20 koron. Odpowiadam, że owszem, jednak za takie grosze nie da się kupić ani tytoniu, ani papierosów. Lecz Ondra ripostuje, że się da i podsuwa mi patent, którego nauczyli go niegdyś bezdomni – kupuje się za dwudziestaka karton dutinek [5], tnie się je na małe kawałeczki i skręca w bletce. Twierdzi, że wychodzą z tego kurewsko mocne fajki i można się napalić dwoma, trzema sztukami dziennie. Mówię, że nie ma w tym nic dziwnego, bo pewnie po wrażeniach z palenia samego papieru odechciewa się jarać na długie godziny. Ale Ondra przepuszcza mimo uszu moją uwagę i kontynuuje niezrażony: „Vole, mieszkałem kiedyś z frajerami [6], co odbębnili wyrok w basie [7]. Z tymi to się kurzyło nawet herbatę!”.

Po tym szczerym i radosnym wyznaniu podnosi z łóżka swój atrybut pokojowej władzy – dálkový ovladač [8], by demonstracyjnie poprzerzucać telewizyjne kanały. Pokaz kończy się w momencie, gdy natrafia na program TV Barrandov, a na ekranie starego, kineskopowego telewizora, pojawia się imiennik spopielonego przed chwilą Formana. Prezydent Miloš Zeman udziela wywiadu właścicielowi stacji telewizyjnej – Soukupovi. To cotygodniowy program „Tydzień z prezydentem”, propagandowy wypust telewizji, której ramówka bazuje m.in. na kalce amerykańskich court show, inscenizowanej rozprawie sądowej w odcinkach – „Sędzina Barbara” i kilku programach publicystycznych, prowadzonych przez samego szefa. Jeszcze niedawno TV Barrandov odgrzewała stary kotlet – serial „30 przypadków majora Zemana”, który powstawał w latach 1974-79, w czasach normalizacji za rządów Husáka, kiedy zaostrzono cenzurę i brutalnie rozprawiano się z opozycją. Serial miał przywrócić zaufanie społeczeństwa do służb mundurowych po praskiej wiośnie. Jego głównym bohaterem jest Jan Zeman – funkcjonariusz komunistycznej SNB, czechosłowackiego odpowiednika policji, a ostatni odcinek nosił tytuł „Róże dla Zemana”. Postać majora zagrał ceniony aktor teatralny – Vladimír Brabec, który pod koniec swej kariery zabłysnął w drugiej po piwie czeskiej specjalności, mianowicie dubbingu. Zastępował m. in. głos Iana Holma w roli Bilbo Bagginsa we „Władcy pierścieni” czy Rogera Moore'a jako Jamesa Bonda. Tymczasem urzędujący kolejną kadencję prezydent Zeman podczas swej kampanii wyborczej też wcielił się w rolę stróża bezpieczeństwa. „Stop emigrantom i Drahošovi” – głosiły bilboardy prezydenckie przed drugą turą, w której zmierzył się z liberalnym kandydatem, Jiřím Drahošem. W taki właśnie sposób wykorzystał w walce o posadę niepokoje społeczne związane z zalewającą Europę falą uchodźców islamskich. Jednak w świadomości społecznej bardziej utrwalił się wizerunek prezydenta jako zatwardziałego palacza i „swojego chłopa”, nie kryjącego się ze słabością do mocnych alkoholi. W filmie dokumentalnym „Obywatel Havel”, ówczesny przewodniczący ČSSD prosi Havla o nalanie jeszcze jednego kieliszka, po czym z rozbrajającą szczerością wyznaje: „Wie pan, panie prezydencie, ile becherovek wypiliśmy w autobusie? Nasz autobus wyborczy jechał na dwóch paliwach – ropie i becherovce”. Nic dziwnego, że zaraz po pierwszym wyborze Zemana na głowę państwa, internetowy sklep Alkohobchod.cz reklamował się hasłem: „Miloš wygrał na procenty. Wypijmy z prezydentem, z Milošem” [9]. Ondra przyznaje się, że w ostatnich wyborach głosował za reelekcją Zemana. „Ten to się z niczym nie szczypie! Teraz to akurat woda, choć czort wie, czy nie wódka. Ale raz, jak był z nim wywiad w pałacu prezydenckim, to na stole stało z pięć flaszek becherovki!” – emocjonuje się wpatrzony w ekran, na którym prezydent sięga po szklankę z bezbarwnym płynem, podczas gdy sam jednym haustem wypija ćwierć z dwulitrowej butelki piwa i odpala papierosa z recyklingu. Zaciąga się i kaszle siarczyście, dławiąc się dymem ze starego, wysuszonego tytoniu. Widocznie swoją przygodę z paleniem rozpoczął dużo wcześniej niż prezydent, który podczas wizyty w fabryce papierosów w Kutnej Horze, tak przemówił do zgromadzonych pracowników: „Chciałem wam powiedzieć, że ja sam zacząłem palić dopiero w wieku 27 lat, kiedy mój organizm był już w pełni rozwinięty i nikotyna nie mogła mu już zaszkodzić. Pozwólcie, abym waszym dzieciom też polecił takie postępowanie, czyli poczekać do 27 lat, a potem palić bez ryzyka. A ponieważ na koniec, przed pytaniami od was, zawsze oczekuje się ode mnie jakiegoś bon motu, chciałem wam powiedzieć, że istnieją dwie opinie na temat leczniczego działania tytoniu. Pierwsza jest optymistyczna, według niej tytoń zapobiega chorobie Alzhaimera i Parkinsona. Druga jest pesymistyczna. Zgodnie z nią pierwsza jest prawdziwa dlatego, że na raka płuc umiera się szybciej niż na Alzhaimera czy Parkinsona. Na koniec chciałbym powiedzieć, że jestem zwolennikiem pierwszej, czyli optymistycznej opinii [10]”. 

Tymczasem na szklanym ekranie Zeman brnie w tematy ekonomiczne, mówi coś o dynamice chińskich inwestycji w Czechach, co chyba Ondrę niespecjalnie interesuje, bo chwyta pilota i przełącza na Óčko – popularny kanał muzyczny. Właśnie leci piosenka didżejów Hardwella i Maddixa, zmiksowana wersja starej pieśni ludowej, którą w czasie wojny śpiewali włoscy partyzanci walczący z faszystami:


Pewnego ranka, gdy się zbudziłem,

o bella, ciao! bella, ciao! bella, ciao, ciao, ciao!

Pewnego ranka, gdy się zbudziłem,

Spotkałem wroga w kraju mym.



Na ekranie telewizora karnawał trwa w najlepsze – muzyka przyspiesza, melodia się zapętla, wchodzi świdrujący bas, DJ wykrzykuje ze sceny: „Put your hands up!”, a publika pokornie podnosi ręce do góry, niczym poddający się partyzantom faszyści. Ondra też podryguje w rytm muzyki, dopalając swojego zmiksowanego skręta. 

„Jak miałem siedemnaście lat, to miałem swój sprzęt i zajebistą kolekcję winyli. Wszystko się posrało, kamo [11], kiedy mama odeszła” – mówi. „Znalazłem ją martwą w pokoju. Gdy tylko stałem się pełnoletni, starszy brat wyrzucił mnie z domu. Wykorzystał moją naiwność – dał mi do podpisania papiery, mówiąc, że to jakiś podatek od nieruchomości, który musimy zapłacić. Uwierzyłem mu na słowo, nie przeczytałem, a tak naprawdę to było zrzeczenie się praw do chaty. Potem opierdolił cały mój sprzęt i płyty. Chciałem go zabić. Próbowałem wynająć gangsterów, a jak się nie udało, sam kupiłem na czarnym rynku Magnum za siedem kawałków. Ale nie miałem odwagi tego zrobić, wyrzuciłem broń do rzeki. Nienawidzę gnoja, właściwie została mi tylko siostra, on już dla mnie nie żyje, chociaż go jednak nie zabiłem”. 

Dzisiaj jedyny majątek Ondry stanowi stary telewizor i używany set-top box – dekoder telewizyjny, kupiony okazyjnie od sąsiada, który organizował swój wyprzedażowy black friday, zbierając prachy [12] na metaamfetaminę. Ondra nie może zasnąć bez włączonego telewizora, a kiedy już mu się udaje, to nerwowo przewraca się z boku na bok, wierzgajac przy tym nogami i cicho pojękując. Ponoć psychiatra, który wysłuchał jego historii, uznał, że bólem istnienia, którego doświadczył, można by śmiało obdzielić kilku ludzi. Problemy próbował rozwiązywać alkoholem i narkotykami. Żył ponad stan, przez co teraz jest solidnie zadłużony. Egzekutor siedzi mu na wypłacie i każdego miesiąca zabiera większą część pensji, zostawiając ochłapy, które przy jego nałogach zwykle nie starczają nawet na jedzenie. Prawdopodobnie czasami dyskretnie podbiera trochę żarcia ode mnie, tak, żebym się nie połapał – raz plasterek szynki, innym razem sera, czy odrobinę masła. Kiedy mówię mu, że w Polsce egzekucja bardziej kojarzy się z rostrzelaniem, egzekutor z wykonawcą wyroku śmierci, a na sądowego urzędnika odzyskującego długi mówimy komornik, śmieje się. W języku czeskim słowo „komorník” oznacza służącego, natomiast rozstrzelanie to „poprava zastřelením”, co z kolei mnie wprawia w rozbawienie. Brzmi, jakby skazany poprawił się dzięki zastrzeleniu. Resocjalizacja poprzez śmierć. Ondra podsumowuje nasze językowe wycieczki stwierdzeniem, że gdyby znów miał w ręku Magnum i mógł kogoś poprawić, to najchętniej poprawiłby wszystkich Arabów.

W nocy z lodówki znikają dwa plasterki salami. Kiedy rano pytam Ondrę o ten fakt, stanowczo zaprzecza, mówiąc, że w życiu nie połasiłby się na jakieś resztki kiełbasy. Sąsiedzi z pokoju obok też idą w zaparte – czeski film, nikt nic nie wie. Jak u Formana, gdzie podczas balu strażaków ginie salceson – nagroda w loterii. Za to na krześle nie ma już niedopałków i gazety ze spopielonym reżyserem. A Ondra, który przed chwilą wziął zálohu [13], wyciąga w mym kierunku dłoń ze świeżą, jeszcze nienapoczętą paczką papierosów i pyta, czy zapalę z nim po calaku.

_____________

[1] Tłum. – palenie może zabić Twoje nienarodzone dziecko


[2] Tłum. – palenie zabija – od razu przestań


[3] „Zastukać kapciami” – czes. „zaklepat bačkorama”, idiom oznaczający to samo, co polskie „kopnąć w kalendarz” czy „wyciągnąć kopyta”


[4] „Szpaki” czyli „špačky”, jak Czesi potocznie nazywają niedopałki


[5] Dutinky – bibułki do skręcania papierosów w maszynce


[6] Frajer to polski odpowiednik przystojnego i pewnego siebie mężczyzny; tu w potocznym znaczeniu „jebaka”


[7] Basa – slangowe określenie więzienia, dosłownie kontrabas. Znaczeniowo najbliżej mu do polskiego „pudła”, struny w tym przypadku symbolizują kraty, a pudło rezonansowe – celę


[8] Dálkový ovladač – w dosłownym tłumaczeniu – zdalny sterownik, czyli pilot do sterowania na odległość urządzeniami elektronicznymi


[10] Z czeskiego przełożyła Renata Rusin Dybalska, w swoim artykule „Nowy wymiar komunikowania politycznego na przykładzie języka prezydenta Czech Miloša Zemana”, Rozprawy Komisji Językowej ŁTN, t. LXII, 2016 

[11] Tłum. – kolo, ziom



[12] Pot. pieniądze


[13] Záloha – zaliczka

środa, 1 sierpnia 2018


WINA PILOTA



Prezydent nie lubił czytać. Ostatnią książką, którą przeczytał w całości, jeszcze w zamierzchłych czasach podstawówki, była lektura szkolna „Łysek z pokładu Idy”. Na studiach polonistycznych czytał wyłącznie opracowania i streszczenia. Wystarczyło, by obronić pracę magisterską na cztery. Dysertację o współczesnej percepcji poezji klasycyzującej Herberta napisała zakochana w nim koleżanka. W ogóle mało czasu poświęcał nauce, bo już jako student pierwszego roku został wybrany przewodniczącym młodzieżówki dużej, konserwatywno-liberalnej, partii politycznej. Pochodził z rodziny od pokoleń wychowywanej w duchu patriotycznym. Kierunek studiów wybrał dla niego ojciec – emerytowany profesor nauk historycznych, wieloletni pracownik Polskiej Akademii Nauk, autor wielu cenionych publikacji, m.in. siedmiotomowej „Historii wolnej Polski”. Wysłał syna na polonistykę, bo nie chciał, by podążał jego naukową sćieżką. Niepokoił się, że może przynieść mu wstyd, że trzeba będzie wykorzystać stare znajomości, by uniknąć kompromitacji. Po cichu też obawiał się sytuacji odwrotnej – uczeń, choć na pozór miernota, przerasta mistrza. Znał doskonale swego pierworodnego i wiedział jak bardzo potrafi być uparty i zawzięty, a przecież niejedna kariera uczelniana rozwinęła się tylko dzięki chorobliwej ambicji, na podgrodziu nauki. Polonistyka była jak znalazł, biorąc pod uwagę tradycje rodzinne – sami poloniści i historycy oraz jeden prawnik, ale ten akurat niechlubnie zapisał się w familijnych kronikach, bo za komuny oskarżał dysydentów w pokazowym procesie. Prezydent został więc dyplomowanym polonistą z awersją do książek i czytania w ogóle. Mimo to często zaszczycał swą obecnością gale z okazji przyznania najważniejszych nagród literackich w kraju, a kiedy na światową stolicę literarury wybrano Kraków, to podczas uroczystego otwarcia ze łzami w oczach czytał swoje młodzieńcze wiersze, udanie zastępując żeński podmiot liryczny męskim, bo tak jak magisterka były to liryki pisane przez dawną miłość ze studiów. Po tej pokazowej szopce w zależnych od władzy i sympatyzujących z nią mediach zaczęto go przedstawiać jako bardzo zdolnego literata. Porównywano do Papieża, który swój poetycki talent poświęcił na rzecz spraw wyższej wagi. W głównej, papierowej tubie propagandowej partii rządzącej – dzienniku „Wolna Agora”, wydano nawet w postaci bezpłatnego dodatku tomik jego poezji. W przedmowie do książki, zatytułowanej „Kibić spowita kameliami”, pewien nadworny krytyk nazwał prezydenckie wiersze „pierwszą w rodzimej poezji próbą żeńskiego spojrzenia na świat okiem prawdziwego mężczyzny”. Egzemplarze owego niewieściego łypnięcia maczo walały się potem jeszcze kilka dni po chodnikach, pieczołowicie zbierane przez miejskich sprzątaczy i patrole policji, bo po pierwsze naród był stworzony na obraz i podobieństwo swojego przewodnika, czyli niechętnie cokolwiek czytał, po drugie nie była to niestety zima, podczas której chętnie zachowano by niepotrzebną makulaturę na opał, a po trzecie nie był to też okres gorączki przedwyborczej, gdy wraz z obietnicą i kiełbasą wszystko się ludziom wciśnie. Niektóre z fruwających na wietrze skrzydlatych myśli ojca narodu były dodatkowo przyozdobione. Ktoś wyretuszował zdjęcie autora zgrabnie nanosząc na jego lico hitlerowski wąsik, jeszcze inny nad różowokwietnym krzewem kamelii nabazgrał krzyż celtycki i przerobił tytuł książki na „Kibic powita kamieniami”. Te okazy ludowej twórczości policjanci starali się jak najszybciej przechwycić, złowić w locie, nie dopuścić, by trafiły w ręce rozbawionej krzątaniną mundurowych gawiedzi. Tak czy siak, rozproszone egzemplarze prezydenckich poezji w miarę sprawnie wyzbierano, a naród, zasypany informacjami o kilku aferach w opozycyjnych kręgach, o literackich talentach wodza szybko zapomniał. Na szczeście w zaciszu swego gabinetu, prezydent nie musiał niczego udawać ani ukrywać swej niechęci do czytania. Od wyczerpującego tkwienia z nosem w lekturze miał innych – licznych doradców, którzy skrupulatnie analizowali każdą ustawę, każdy akt łaski, wniosek o nadanie odznaczenia czy obywatelstwa, zanim te trafiły na biurko głowy państwa. I zawsze, kiedy zasiadał do swego głównego zadania, czyli podpisywania, na blacie biurka leżażały już równiotko ułożone w dwie sterty papiery – po lewej dokumenty, których zdaniem doradców nie powinien zatwierdzić, po prawej te, pod którymi należało złożyć podpis. Miał zaufanie do swoich ludzi i zwykle nawet pobieżnie nie przeglądał papierów przed podpisaniem. Tego dnia rzędy dokumentów były wyjątkowo okazałe, gdyż równo o północy prezydent kończył urzędowanie. Dobiegała końca jego druga i ostatnia kadencja, a naród jako następcę wybrał polityka skrajnej opozycji. Czekało go kilka godzin ciężkiej harówki – trzeba było rzutem na taśmę przepchnąć jeszcze te akty i ustawy, których jego polityczny sukcesor na pewno by nie zatwierdził. Nim jednak sięgnął po złote pióro z wygrawerowanym orłem białym, profilaktycznie poćwiczył dłoń na gumowej kaczce, którą rzuca się psu do zabawy i która wydaje z siebie piskliwe dzwięki. „Żeby mi od tego podpisywania aby ręka nie ścierpła” – niepokoił się w myślach. Odłożył zabawkę, rozprostował palce i obrzucił wzrokiem biurko. Pomiędzy dwoma wysokimi na około pół metra stertami papierzysk, leżała samotna, szara teczka. Ktoś, zapewne któryś z doradców, przyczepił do niej samoprzylepną kartkę, na której było napisane: „Trudne do zakwalifikowania”. Zaintrygowany siegnął dłonią po teczkę, otworzył ją i wyjął pojedynczy arkusz, zapełniony odręcznym pismem. Zaczął czytać, powoli przesuwał spojrzenie z góry na dół, a kiedy dotarł wreszcie do końca, powtórzył czynność, jakby nie wierzył własnym oczom, co odczytują. 


Szanowny Panie Prezydencie RP

Zwracam się z prośbą o interwencję na forum Rady Europejskiej w celu weryfikacji i zmiany brzmienia krzywdzącego wyroku, który został wprowadzony w życie na mocy rozkazu podrzędnego, włoskiego urzędnika, błednie biorącego Mnie za Króla Izraela. W świetle obecnych faktów i dzięki częściowemu naprawieniu błędu, czyli intronizacji Mej Osoby na Króla Polski, Mój ponowny proces powinien się odbyć przed polskim sądem i na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, a będące jego niechybnym następstwem ukrzyżowanie nie na Golgocie, ale powiedzmy przynajmniej na Giewoncie. Mogę zawisnąć na krzyżu pomiędzy dwoma dowolnymi Polakami, jednakże pod warunkiem, że nie są to Polacy mający wśród swych przodków osoby pochodzenia semickiego, typu Michnik-Szechter, Brzechwa-Lesman, Tuwim, Lem-Lehm, Kiepura, Herling-Grudziński, Baczyński i wielu innych. Jako Król Polski i co za tym idzie obywatel RP, liczę na osobiste wstawiennictwo Pana Prezydenta w mojej sprawie i podjęcie odpowiednich kroków dyplomatycznych, prowadzących do sprostowania tej przykrej pomyłki.

Z poważaniem 

Jezus Chrystus 
z rozkazu Prefekta Judei Poncjusza Piłata 
zdetronizowany Król Izraela 
i uroczyście nominowany Aktem Intronizacji 
Miłościwie Wam Panujący Król Polski


Nagle drzwi prezydenckiego gabinetu otwarły się i w progu stanęła trupioblada postać w białym fartuchu. Przerażony wódz zagarnął teczkę dłonią i zaczął wchodzić pod biurko. Jednak nie wytrwał zbyt długo w swej kryjówce, bo zanim zdołał przykucnąć, kredowa twarz prześladowcy ukazała się ponownie. 

„Panie Malinowski, ile razy mam powtarzać, że nie przykrywamy kołdrą głowy, bo się możemy we śnie udusić? A co tam chowamy? No proszę – gazetki! «Wyborcza», «Do Rzeczy», «Pani Domu», «Gość Niedzielny» i nawet «Kropka» z biedry. No nic, koniec tego dobrego, konfiskujemy. Bo znów się pan naczytasz i zaczniesz se wyobrażać, że jesteś nie wiado kim – prezydentem, premierem, prezesem, a może nawet Hanką z «M jak miłość», jak ostatnim razem, gdy pan walczyłeś z kartonami. Teraz grzecznie pójdziemy wziąć proszki i nie stawiaj się pan, bo zapniemy w pasy. A tak po zażyciu leków zaprowadzę pana na świetlicę, dostaniesz pan nawet osobistego pilota, zupełnie jak prezydent, i będziesz mógł rządzić. Będziesz se pan pstrykać po kanałach do woli – tu «Korona Królów», tam «Taniec z gwiazdami», jeszcze gdzie indziej mistrzostwa świata w lotki. I ten pana kolega – Zaręba, co to sobie zaczął wyobrażać, że jest szefem Unii Europejskiej, nie będzie miał nic do gadania. Bo on się dzisiaj stawiał, groził interwencją jakiejś tam komisji, cały pysk w pianie i nie do golenia bynajmniej. Więc leży już grzecznie w pasach na łóżeczku, o pardon – w swoim odrzutowcu, i czeka na odlot do tej swojej Brukseli. Odlot ma gwarantowany dzięki podwójnej szprycy”.

Sanitariusz wziął prezydenta pod rękę i zaprowadził do pokoju lekarskiego, gdzie ten pokornie przyjął dzienną dawkę psychotropów. Następnie obaj przeszli na świelicę dla pacjentów oddziału.

„Dobra, panie Malinowski, zostawiam tu pana samego, jakby coś się działo, proszę krzyczeć. Tam masz pan pilota, włącz se pan telewizję i relaksuj się. Ja przyjdę za godzinę i odprowadzę pana do sali. Tylko proszę się zbytnio nie emocjonować, bo jak pan straci panowanie, to przerywamy seans i dajemy szprycę”. 

Prezydent usiadł w fotelu, wyciągnął przed siebie dłoń z pilotem i nacisnął przycisk «standby». Ekran starego, kineskopowego telewizora, bardzo wolno się rozświetlał. Dopiero po kilku minutach pojawił się na nim zaszroniony obraz. Chwilę pózniej dyżurujący tego dnia na oddziale psychiatrycznym sanitariusz, usłyszał przeraźliwy, nieludzki wrzask. Wbiegł do świetlicy i zastał prezydenta, gdy ten telepał się w fotelu i uderzał pilotem po głowie.

„Co się dzieje, panie Malinowski? Niech się pan uspokoi...”.

„Nie działa! Nie działa! Nic tu, kurwa, nie działa!” – krzyczał roztrzęsiony wódz narodu i głowa państwa.

„Pokaż pan, daj mi pan tego pilota...”.

Ale prezydent przydusił kurczowo trzymany w dłoni przedmiot do piersi, skulił się w pozycji embrionalnej i zaczął głośno szlochać.

„Dobrze już, spokojnie...”.

Sanitariusz włożył pod ramię prezydenta rękę, dłoń zacisnął na jego karku. Drugą ręką umiejętnie wyciągnął pilota spod klatki piersiowej unieruchomionego pajenta.

„Panie Malinowski, ten jest od telewizora, nie od dekodera. Kanałów się nim nie włączy. Co tu dużo mówić – masz pan chujowego pilota. Z takim daleko pan nie polecisz. Czekaj pan, zaraz znajdziemy tego właściwego i naprawimy. To tylko wina pilota...”.

Jednak prezydent już nie panował nad sobą. Wyswobodził się z chwytu sanitariusza, zaczął tarzać po podłodze i wrzeszczeć: „A gówno wina pilota! Gówno wina pilota!” 

Za zakratowanym oknem świetlicy w szpitalu psychiatrycznym z wolna zachodziło słońce. Jutrzejszego dnia jak zwykle wstanie wcześnie, w przeciwieństwie do Prezydenta Polski i Przewodniczącego Rady Eropejskiej. Podwójna szpryca na sen i przytwierdzenie do łóżka pasami, pozwalają skutecznie zapanować nad pacjentami, którzy wyobrażają sobie, że są Bóg wie kim i że mają prawo odrywać od kawy zmęczonych ciężką pracą sanitariuszy.

niedziela, 24 czerwca 2018

 MOJŻESZ 

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"


Nie wierzę, że przed Mojżeszem rozstąpiło się morze. Być może przypłynął pontonem. Jeśli tak, to najbliższa i najmniej wyczerpująca byłaby droga przez Maroko do Hiszpanii, bo Mojżesz pochodzi z Gwinei. Według Google Maps trasa, którą trzeba by przejechać samochodem z Konakry, stolicy zachodnioafrykańskiego państewka, do wysuniętego na północny skraj kontynentu Tangeru, to 4135 km, a przewidywany czas jazdy – 2 dni i siedem godzin. Za to droga morska z samego Maroka, z okolic portu Tanger Med do Tarify w Andaluzji, wynosi niewiele ponad 15 mil morskich, czyli niecałe 30 kilometrów. Tylko jeśli rzeczywiście przedostał się w ten sposób do Europy, to jakim cudem znalazł się w Pradze? Jest mało prawdopodobne, że kontynuował swą podróż pontonem, wykorzystując sieci rzeczne. Wełtawa z całą pewnością nie wpada do Morza Śródziemnego czy Atlantyku w pobliżu Cieśniny Gibraltarskiej, ani nie łączy się z którąś z rzek andaluzyjskich, choćby Gwadalkiwir. I dlaczego nie został w Hiszpanii? Dlaczego akurat Czechy wybrał na swą Ziemię Obiecaną? Dla czeskich kobiet, które uchodzą za wyzwolone seksualnie, szczególnie wśród amatorów porno filmików na Red Toube? Dla knedli z wołowym gulaszem i zimnego pilsnera, od których brzuch robi się krągły, jak u afrykańskiego dygnitarza? A może dla stravenek – bonów żywnościowych, które dostajesz jako bonus będąc zatrudnionym i kupisz za nie wszelkie produkty spożywcze, prócz papierosów i alkoholi? Kto wie, możliwe, że właśnie dla stravenek, dlatego zawsze, gdy go spotykam, prosi mnie o papierosa, a ostatnio naciągnął na piwo w hospudce. Niewykluczone, że utrzymuje się tutaj wyłącznie z bonów, a pieniądze z wypłaty przesyła na czarny kontynent głodującej rodzinie. Bo Mojżesz pracuje. Widziałem go kilka razy wsiadającego do robotniczego autobusu, odjeżdżającego z przystanku przy opatovskim metrze. Mojżesz pracuje, nie żebrze. Na stacji metra zaczepia przechodniów i prosi ich wyłącznie o to, co im do życia zbędne – alkohol i nikotynę. A mijający go przechodnie to w większości korpoludkowie, spieszący się na metro z deadlinem zaciskającym się niby pętla na szyi – metroseksualni drwale, kobiety osy wyrzucające tysiące koron w błoto, byleby tylko jeszcze ściślej zacisnąć pasa. Mojżesz jak Leon Zawodowiec jest czyścicielem – oczyszcza z toksyn otoczenie. Wyłudza od ludzi to, co im szkodzi. „Kopsnij szluga - mówi Mojżesz. Najlepiej daj kilka naraz. Nie zachorujesz na raka, nie sczernieją ci paznokcie u stóp od martwicy, nie staniesz się wskutek jarania impotentem. Nie wymiękniesz w świecie singli, gdzie walka o samicę-singielkę oznacza ujarzmienie jej 5 wrogo nastawionych wobec ciebie kotów persów, które wypowiadają ci dżihad, kiedy ją przytulasz”. „Daj na piwo – kontynuuje. Wypiję za ciebie, nie urośnie ci brzuszek. Będziesz miał kaloryfer godny Christiano Ronaldo. Koszule slim fit będą idealnie leżeć na twoich żeberkach. No daj na browar, nie bądź Żyd”.

Po raz pierwszy spotkałem go na boisku do koszykówki, nieopodal ubytovni. Szedł w poprzek asfaltowej nawierzchni. Wyglądał groźnie – postura Mike'a Tysona, kaptur zaciągnięty na głowę. Spod niego spoglądały w mym kierunku wielkie białka oczu, wyraźnie odcinające się na tle czarnej niczym smoła twarzy. Moses, bo tak brzmi w oryginale jego imię, jest małomówny. Zapytał tylko, czy może ze mną porzucać. Przytaknąłem, odruchowo namierzając wzrokiem plecak, w którym zostawiłem komórkę i portfel. Podczas wspólnego rzucania w pewnym momencie na jego chłodne oblicze wstąpił uśmiech. Widać było, że gra sprawia mu przyjemność. Po kilku minutach luźnego, koszykarskiego treningu, ożywił się. Komplementował moje udane zgrania, oklaskiwał celne rzuty. Cieszył się niczym dziecko, dla którego nie jest ważna rywalizacja, tylko zabawa. Na pożegnanie wycelował palec w stojący naprzeciw boiska betonowy wielopiętrowiec. Tutaj mieszkam – powiedział, wskazując jakieś okno w górnych partiach budynku i obiecał, że od teraz będzie mnie wypatrywał na boisku, a gdy tylko dostrzeże, szybko zbiegnie.

Kolejny raz ujrzałem go parę miesięcy później. Pamiętał moje imię, pochwalił się, że kupił piłkę. Po wyrazie twarzy widać było, że jest z tego faktu dumny. Że teraz on też ma piłkę i nie musi ode mnie pożyczać. Zapytał, czy porzucamy dzisiaj. Odpowiedziałem, że może wieczorem, bo teraz mam czas rozplanowany na kilka godzin do przodu. Nie wyrobiłem się wtedy – wróciłem w nocy.

Nasze trzecie spotkanie miało miejsce mniej więcej po miesiącu od poprzedniego. Poprosił mnie o papierosa. Poczęstowałem. Na pytanie, czy postawię mu piwo, odpowiedziałem twierdząco. Chciałem się czegoś więcej o nim dowiedzieć, a wiedziałem tylko, jak ma na imię i skąd pochodzi. Kiedy zamawiałem kolejkę przy barze, Moses wyjął ze słoika stojącego na kontuarze lizaka za 10 koron. Zapytał, czy mu go kupię. Spojrzałem zdziwiony w jego stronę. Potężnie zbudowany mężczyzna na tę krótką chwilę znów był dzieckiem. Wpatrywał się we mnie wzrokiem małego, czarnego niewiniątka, które próbuje naciągnąć na słodycz surową matkę. Powiedziałem, że nie mam już więcej koron, wręczyłem mu piwo i usiedliśmy przy stoliku w ogródku. Siedzieliśmy przez moment w milczeniu. Przerwałem je, pytając czy chodzi czasem na boisko porzucać. Odpowiedział, że codziennie wypatrywał mnie przez okno, ale nie zauważył. Wytłumaczyłem mu, że od kilku miesięcy chodzę na inne boisko, gdzie grają najlepsi streetballowcy w Pradze. Że fajnie by było, gdyby kiedyś tam ze mną poszedł. W odpowiedzi usłyszałem, że nie lubi grać na poważnie, woli się po prostu powygłupiać, czerpać radość z samego rzucania. To mu dobrze robi. Znów zamilkliśmy, a z jego twarzy zniknął uśmiech. Po chwili to on się odezwał pierwszy, pytajac mnie, czy chcę może kupić jakieś narkotyki. Dodał, że ma dostęp do wszystkich, jakich dusza zapragnie i że to bardzo dobry towar. Pokręciłem przecząco głową. Dopijając piwo, próbowałem się jeszcze coś od niego wyciągnąć. Spytałem, czy tam, skąd przyjechał jest ciężko, czy zostawił tam rodzinę, czy tutaj jest mu lepiej? Odpowiadał zdawkowo, że owszem – ciężko, że nie ma żony ani dzieci, ale w Gwinei zostali jego rodzice i rodzeństwo, że tutaj jest o.k. Tak skończyło się nasze spotkanie. Na kolejne piwo już się naciągnąć nie dałem.

Po powrocie do mego pokoju w ubytovni, włączyłem laptopa i wszedłem na internet. Chciałem dopowiedzieć niedopowiedziane. Wyszukać parę informacji na temat Gwinei, warunków życia w tym kraju, jego historii. Oto co znalazłem:

1) na stronie polakzagranica.msz.gov.pl wyczytałem: „Ministerstwo Spraw Zagranicznych przypomina o skutkach epidemii gorączki krwotocznej Ebola w Gwinei, które wpływają negatywnie na sytuację bezpieczeństwa oraz dostępność podstawowej opieki medycznej w tym kraju. Z uwagi na napiętą sytuację polityczną w kraju, wciąż możliwe są demonstracje i zamieszki na tle politycznym i etnicznym, w szczególności w dużych miastach. W związku z tym Ministerstwo Spraw Zagranicznych ostrzega przed podróżą do Gwinei, a osobom przebywającym w tym regionie zaleca zachowanie szczególnej ostrożności. Należy stosować się do poleceń miejscowych służb porządkowych oraz śledzić najnowsze komunikaty o stanie bezpieczeństwa”.

2) portal wgospodarce.pl w artykule „Swojskie klimaty z «Krwawego Diamentu» czyli polskie inwestycje w Gwinei” pisze w nagłowku: „W walkę o gwinejskie bogactwa naturalne włączyli się trzej Polacy: Zbigniew Kulig, Jan Kulczyk oraz Roman Karkosik. Szczególnie ta pierwsza postać budzi sporo emocji ze względu na podejrzenia o handel bronią”. Z artykułu dowiadujemy się między innymi, że Kulig usiłował załatwić koncesję na wydobycie ropy oferując w zamian polskie uzbrojenie z demobilu, do którego dostęp mieli mu załatwić oficerowie WSI. W rezultacie po śmierci prezydenta Conte i zmianie władzy podpisał umowę o udziale w zyskach z wydobycia w zamian za broń. Jednak ropa z budzących zainteresowanie biznesmena odwiertów nigdy nie trysła. Szczęścia w Gwinei próbował też Kulczyk, który wraz ze wspólnikami usiłował przeforsować zmianę prawa wydobywczego w Gwinei i przez spółkę Palladino Holding i udzielił dziwnej pożyczki w wysokości 25 mln dolarów państwowej firmie zarządzającej wydobyciem surowców w Gwinei. Kiedy dowiedziały się o tym brytyjskie media, wybuchła afera. Działania Kulczyka zostały uznane za próbę wręczenia łapówki synowi ówczesnego prezydenta – Alphy Conde. Po tym fakcie Kulczyk wycofał się z przedsięwzięcia. Artykuł wieńczy wiadomość, że „gwinejskim złotem i boksytami zainteresował się inny polski miliarder Roman Karkosik. Jego firma giełdowa «Krezus» wykupiła trzy niewielkie koncesje w regionie Boffa. Na razie prowadzi badania”.

3) Z kolei na stronie tvp.info czytam: „Do wybrzeży Włoch wciąż przybijają łodzie z uchodźcami z Północnej Afryki. Do końca kwietnia 2017 przybyło tam 37,3 tys. osób (w całym 2015 było to 181,5 tys. osób). Jak podaje «Bild», ponad połowa z nich (55 proc.) pochodzi z Nigerii, Bangladeszu, Gwinei, Wybrzeża Kości Słoniowej i Gambii”.

Nie licząc hasła w wikipedii odnajduję jeszcze tłumaczenie artykułu z «Süddeutsche Zeitung», zatytułowanego „Trzeba sobie ubrudzić ręce”. Jego nagłówek głosi: „Jak doprowadzić do nędzy państwo bogate w surowce? Beny Steinmetz wam to załatwi, tak jak załatwił Gwineę”. Dowiaduję się też, że w rankingu Mercera, jednej z największych firm konsultingowych, która opublikowała listę miast na świecie, gdzie żyje się najgorzej, stolica Gwinei – Konakry zajęła 10 miejsce. Czytam też o przeprowadzonej rok temu we Wrocławiu akcji „100 000 książek dla Gwinei – pomóż dzieciom z Gwinei w nauce czytania i pisania”. Zorganizowano ją dlatego, że Gwinea posiada jeden z najwyższych współczynników analfabetyzmu na świecie oraz, że Konakry miało być kolejną po Wrocławiu Światową Stolicą Książki UNESCO. Poza tym bieda informacyjna, przypominająca biedę w samej Gwinei. Bo przecież kto by się tam interesował jakimś afrykańskim zadupiem? Co najwyżej Kulczyk i kilku innych dobroczyńców ludzkości. Pomyślałem, że skoro brakuje informacji o ojczyźnie Mosesa, to spróbuję dowiedzieć się z internetu coś o nim samym. Wpisałem w wyszukiwarkę google jego imię i przeczytałem:

1) na stronie imiona.info: „Pochodzenie imienia męskiego: nordyckie. Zdrobnienia: Mosuś, Mosusia, Mosunia, Mosuszek, Moseczek, Moseczka, Moseczko, Mosczyk, Mosiczek, Mosaczek”.

2) Na stronie imiona.ovh: „Numerologia imienia: Moses. Imię Moses ma sumę cyfr: 17. Numerologiczne 8. Moses to twórca na dużą skalę. Ma duże zdolności i umie je wykorzystać. Mosesa cechuje inteligencja i duża wyobraźnia. Moses działa poprzez podświadomość, często intuicyjnie potrafi odnaleźć rozwiązanie problemów. Mosesa cechuje otwartość na potrzeby innych. Chętnie udziela pomocy i wszyscy mogą na Mosesa liczyć w potrzebie. Moses to romantyk, ma bardzo wrażliwe odczucia i emocje. U Mosesa dużo jest wrażliwości i czułości. Ma poczucie inności, wiecznie czeka na szczęście, które właśnie ma nadejść. Dlatego też Mosesowi trudno się zadowolić tym co ma, bo tylko niezdobyte rzeczy są pociągające. Moses często bywa w swoim świecie burzliwych emocji i nagłych wzruszeń. Dzięki takiej skrajności Moses potrafi doskonale zrozumieć drugiego człowieka, nawet najskrytsze strony psychiki. Szczęśliwy kamień: Fluoryt”.

A na samym dole strony suplement: „Ma małego ptaka, ale rucha często. Kiepski w szkole, śpi w stodole. Szuja i krętacz, Moses wyruchałby ci psa. Ma smykałkę do interesów, jeździ drogimi furami. Myśli że jest najmądrzejszy, a debil. Ma śmiech jakby koń stał oparty o blachę. Głos ma jak Mysz domowa. Twarz ma jak Oryks południowy. Nogi ma jak seledynek. Szyję ma jak skrzydłoszpon rogaty. Tyłek ma jak szkocka rasa wyżynna. Porusza się jak zebra Grevyego".

Być może Moses przypłynął do Pragi pontonem. Być może jest terrorystą roznoszącym wirus Ebola. W końcu według wikipedii dominującym wyznaniem w Gwinei jest islam. Wyłączam komputer, z niego się nic nie dowiem. Następnym razem spróbuję wyciągnąć od Mosesa więcej. Niewykluczone, że znów niewiele mi powie, bo któż chciałby się dzielić z innymi swym ciężkim bagażem życiowym? Uprzedzenia często biorą się z niewiedzy, milczenie z dumy, a z internetu prędzej się dowiesz jak skonstruować atomową bombę, niż kim jest Mojżesz.

środa, 4 kwietnia 2018


ZAGŁĘBIE R. U. R.

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"



DOMIN: [...] Jak pani myśli, który robotnik jest w praktyce najlepszy?
HELENA: Najlepszy? Chyba ten, który... , który... , kiedy jest uczciwy i lojalny.
DOMIN: Nie, tylko ten najtańszy. Ten, który ma najmniej potrzeb. A młody Rossum wynalazł robotnika z najmniejszą ilością zachcianek. Musiał go uprościć. Wyrzucił wszystko, co nie służyło bezpośrednio pracy. Tak właśnie pozbył się człowieka, a stworzył robota."

Karel Čapek, R. U. R  – Roboty Uniwersalne Rossuma


Agencje pracy powstały po to, żeby naciągać pracownika. Na tym właśnie polega elastyczność  – kluczowe słowo w elementarzu współczesnego zarządzania. Musisz być bardzo elastyczny, żeby cię można było w nieskończoność naciągać. Żeby ci misiu-pysiu nie puściły szwy. Tak więc agencja naciąga nas, a my naciągamy pokrowce na fotele samochodowe dla Skody. Mlada Boleslav, centralne Czechy. Z pozoru senne i leniwe miasteczko, jednak japońskie wzorce zarządzania produkcją dotarły także do tutejszych fabryk i zrobiły swoje.  Just in Time  pracuje się bez wytchnienia, nie mając nawet czasu się wyciurać. Lepiej przed robotą zbytnio nie napełniać pęcherza, szczególnie czeskim piwem, którego się więcej z siebie wylewa, niż w siebie wlewa. Wszystko robi się tu ręcznie, żeby kosztowo wyprzedzić konkurencję. Wiadomo  praca ludzkich rąk jest tańsza od pracy maszyny. O maszynę trzeba dbać, regularnie przeprowadzać przeglądy, smarować, oliwić, konserwować. Jej żywotność zwykle wylicza się na długie lata. Kosztowała krocie, więc ma służyć jak najdłużej. A jedne ludzkie ręce można przecież wymienić na drugie. Nie ważne czy za rok, za miesiąc, czy choćby dzisiaj. Ważne, że są tanie, a taniocha ma to do siebie, że szybciej się zużywa. W tej agencji pracy nie musiałem przejść nawet badań lekarskich. Po co, jeśli nie bierze się pod uwagę mojej żywotności. Zatem naciągamy opuchłymi palcami te wszystkie materiały, żeby wymagający klient mógł potem usadowić na nich swe cztery litery. A im bardziej wymagający klient, tym większy ból palców, bo najciężej naciąga się obicia skórzane. Tak jakby te dodatkowe odciski i rany na dłoniach miały w nas obudzić świadomość klasową. Odpoczywa się przy parcianych pokrowcach dla biedoty  to twój ziomek, ciułający korony na dziesięcioletnie raty za najtańszy model, pochyla nad tobą głowę. Brygada jest międzynarodowa: Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Węgrzy, Bułgarzy, Rumuni, Polacy... Praktycznie cała Europa Środkowa, choć może lepiej byłoby powiedzieć, że to ta Europa, której bogaty Zachód pokazuje swój środkowy palec. A ty po pracy, polegającej na ręcznym naciąganiu skórzanego obicia dla jakiegoś Johna-Francois-Helmuta, nie masz nawet siły wyprostować palca. Sama robota wygląda tak: palcami obu dłoni rozciągasz pokrowiec, nakładasz go na piankę i szkielet, zaczepiasz plastikowy rant obicia o metalowy szkieletu, przytrzymujesz to wszystko ręka, od dłoni aż po łokieć, zapierając się przy tym całym ciężarem ciała, a potem walisz ile wlezie wzdłuż i wszerz gumowym młotkiem, żeby przytwierdzić oba ranty do siebie. Ciężki wysiłek uprzyjemnia nam muzyka, dobiegająca z zawieszonego nad linią produkcyjną głośnika. Hit Radio Pop-Rock. Dla każdego coś miłego. Słodziutka papka dla misia-pysia. Więc uśmierzamy ból śpiewem, tak jak to czynili czarnoskórzy niewolnicy na plantacjach bawełny. W tle leci przebój Hoziera – Take me to Church. I was born sick, but i love it. Command me to be well – śpiewa irlandzki piosenkarz, a my odpowiadamy mu chóralnym Amen!. I gumowymi młotkami wystukujemy rytm na czarnych skórach, poświęconych dla Johna-Francoisa-Helmuta. Urodziliśmy się chorzy, urodziliśmy się w gorszej Europie i jest nam z tym dobrze. Dajcie nam zdrowy wycisk! To nasz robotniczy gospel.

wtorek, 3 kwietnia 2018


MADE IN JAPAN

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"



Nasz autobus opuszcza Pragę i zjeżdża na autostradę. Po drodze na strefę przemysłową mijamy billboard. W Czechach zbliżają się wybory parlamentarne. Na billboardzie uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku, w tle czeska flaga. W jej górnej, białej części, napis: „Ne islámu, ne teroristům”. Facet z plakatu wyborczego to Tomio Okamura – urodzony w Tokio polityk japońskiego pochodzenia. Inne hasła wyborcze jego partii Wolność i Demokracja Bezpośrednia (SPD) to: Zastavíme nelegální imigraci a diktát EU” („Powstrzymamy nielegalną imigrację i dyktaturę UE”) czy „EU  –  Odejdeme po anglicku” („UE – odejdziemy po angielsku”). Okamura na billboardowym zdjęciu ma przymrużone oczy. Możliwe, że to specjalista do spraw wizerunku zalecił mu pozować z nieco przymkniętymi powiekami, by ich skośność nie była aż tak widoczna. No bo jak to wygląda, kiedy egzotyczny kandydat, sam imigrant, szerzy antyimigranckie hasła? Należało więc jakoś tę egzotyczność zatuszować. Tymczasem w autobusie aż roi się od egzotyki, bo większość miejsc siedzących zajmują Filipińczycy. Pozostałe zapełniają Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Węgrzy, Bułgarzy, Rumuni i ja – osamotniony Polak. Jedziemy do fabryki kierującej się japońskimi prawidłami szczupłego zarządzania. To chyba dlatego zawsze pod koniec miesiąca musimy zaciskać pasa. Na palarni przed halą produkcyjną trwa handel wymienny: ja dam ci 4 korony na kawę z automatu, ty poratujesz mnie odrobiną tytoniu. Wypłata dopiero za 10 dni. Hala obklejona jest propagandówką z zakresu lean management. Współzawodnictwo w walce z nieróbstwem trwa w najlepsze – na jednej z tablic nazwiska pracowników przodujących w umilaniu swoim kolegom i koleżankom czasu pracy. Muda Busters, czyli pogromcy Mudy. Ten japoński termin oznacza marnotrawstwo. Najczęściej jest interpretowany jako niepotrzebna strata czasu. Spoglądasz więc na nazwiska odpowiedzialnych za dokręcenie tobie śruby. Właśnie te osoby powinieneś omijać szerokim łukiem, gdy potajemnie przemykasz na palarnię, bo dzięki sprawnej pracy uciułałeś trzy dodatkowe minuty na fajkę. A śruba została już dokręcona do tego stopnia, że aby się wyrobić, trzeba pomijać niektóre czynności. „Tego testu nie rób, chyba że mistrzowa patrzy” – poucza mnie Stefan, dwudziestoparoletni Madziar. To nie tylko spirala nieustannej sprzedaży decyduje o kiepskiej jakości zakupionych przez ciebie towarów. Że niby przedwcześnie zużyty produkt wyrzucisz i wrócisz, żeby znów kupić. To także mechanizm w nieskończoność dokręcanej śruby. „Ulepszanie nie ma końca” – brzmi ostatnie przykazanie w dekalogu kaizen. Co w realiach bitwy na koszta oznacza, że gwint śruby nigdy się nie kończy. W polskiej fabryce zarządzanej po japońsku, gdzie pracowałem przez prawie dekadę, norma produkcyjna była tak wyśrubowana, że pracownicy obrabiali jedną obudowę skrzyni biegów po wielokroć, żeby licznik maszyny policzył ją jako kilka. Uczciwie nie dało się już po prostu uzyskać normy. W efekcie otwory pod łożyska były tak wyrobione, że te czasem nawet z nich wypadały. I wcale niemało takich skrzyń zamontowano potem w samochodach marki, słynącej ze swej niezawodności. Tak kończy się sen o otwarciu granic. Sen o szlachetnej rywalizacji w ramach globalnej gospodarki i o multikulturowym świecie. Polityk na plakacie udaje, że nie jest Japończykiem i imigrantem, by siać ksenofobię, a robotnicy różnych nacji przeciwnie – udają Japończyków i w imię nieustannych ulepszeń wytwarzają szmelc.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018


LOVE 

Fragment książki reporterskiej „Raj dla grzeszników"






Witajcie w świecie robotów, którym się nie chce. Honza ma 21 lat. Pochodzi z Orłowy – trzydziestotysięcznego miasteczka, położonego pomiędzy Ostrawą a Karwiną, odległego o 10 km od polsko-czeskiej granicy. Od trzech miesięcy mieszkamy razem w jednym pokoju, w hotelu robotniczym na praskim Opatowie. Dzisiaj udało mi się po raz pierwszy namówić go do pójścia w jakieś inne miejsce, niż pobliski market Billa albo hospudka. Do hospudki też zresztą nie chodzi często, bo piwo droższe niż w sklepie i nie starczyłoby na skero. Skero to czeski slangowy odpowiednik angielskiego skunk czy polskiego skuna – marihuany z największą ilością THC i o bardzo intensywnym zapachu. Honza inwestuje w towar ponad połowę pensji, ma zaufanego dilera. Kupuje spory zapas zaraz po wypłacie i dumnie mi go prezentuje, jak jakiś łup wojenny. Pali trawkę z prowizorycznego bonga wykonanego z plastykowej butelki. Zaciąga się roztworem pary wodnej i dymu z marihuany, po czym przez parę sekund bardzo intensywnie kaszle, niemal dusi się, jakby miał za moment zwymiotować. Każdorazowo ten ceremoniał kwitowany jest kciukiem wyciągniętym w górę, co ma oznaczać, że materiał ma dobrego kopa. I choć na zewnątrz pełnia lata, bezchmurne niebo i słonecznie od co najmniej tygodnia, to jemu do pełni szczęścia więcej nie trzeba. Kciuk wyciągnięty w górę i kilka lajków na fejsie pod niewyraźnym selfie, od hotelowych kolesi, którzy czasem wpadają do naszego pokoju na jaranie. „Kamo, ty jsi dobre zhulenej” (tłum. "Ziom, jesteś zajebiście ujarany”) – komentarz jednego z nich pod zdjęciem. Tymczasem Honza przez cały tydzień niemal nie wychylał nosa poza hotel, wychodząc na zewnątrz jedynie po to, by przemierzyć stumetrową drogę na przystanek, skąd odjeżdża autobus do roboty. Zresztą często zdarza się, że w ogóle nie idzie do pracy. Dzwoni wtedy do koordynatora, tłumacząc się, że boli go głowa, wymiotował lub wynajdując inną wymówkę. W kraju o najniższym bezrobociu w Unii Europejskiej każde ręce do pracy są cenne. Nawet te, które co kilka dni chwytają za telefon, by poinformować, że dziś się żadną pracą nie zhańbią. Dla Honzy stolica Czech to nie Most Karola, Hradczany, Wyszehrad, widoki z wzgórza Petrzin czy Ogrodów Leteńskich. Jego Praga to betonowy dziewiętnastopiętrowiec na Opatowie, najbliższy market i pierwsza z brzegu hospudka. Ale dzisiaj namówiłem go wreszcie, żeby poszedł ze mną pograć w kosza. Na nogach ma markowe buty air Jordan. Mówi, że kiedyś uwielbiał grać, ale to było tak dawno temu... Zawiesza głos i robi długą pauzę, jakby chciał podkreślić ile to już lat minęło. Na ten moment role się jak gdyby odwracają – to on jest prawie dwa razy starszy ode mnie. Jakbym miał przed sobą czterdziestolatka, który całą swą młodość i wigor pogrzebał przed dekadą pod stertą życiowych porażek. Dwudziestojednolatek z jedną nogą w grobie. Pochodzi z rozbitej rodziny, jak większość jego rówieśników tułających się po hotelach robotniczych. Matka zdradzała ojca, rozstali się, gdy Honza miał 12 lat. On został z ojcem, a dwóch młodszych braci z matką. Szybko wciągnęła go ulica. Jeszcze rok temu był uzależniony od metaamfetaminy. „Teraz już tego gówna nie ruszam” - chwali się. „Teraz tylko czyściutka trawka. Samo zdrowie. Nie rozpierdala ci łepetyny”. Pieszczotliwie nazywa mnie mamką, bo gotuję obiady, którymi się z nim dzielę, budzę rano, próbując zmobilizować do pójścia do pracy. Prawdziwej matki nienawidzi, ma do niej żal za rozbicie rodziny. Dzwoni do niej tylko w sytuacjach krytycznych, nie kiedy brak mu miłości, lecz gdy brakuje love – jak Czesi potocznie określają pieniądze. Kiedy kończy się jego wielki zapas skero – najlepszego lekarstwa na smutek.